Strona:PL Dumas - Sprawa Clemenceau T1-3.djvu/297

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zresztą, nietrzeźwość nie jest ulgą; to jedynie odroczenie bólu, który następnie powraca, natarczywszy i bardziej niż przedtem dojmujący.
Po skończonym obiedzie, Konstanty wiódł mię do siebie przez ożywione bulwary. Patrzyłem na rojących się dokoła ludzi, jakgdybym sam już nic nie miał spólnego z resztą śmiertelników, Zdawało mi się żem cieniem, w krainie cieni. Od czasu do czasu imię matki przychodziło mi, że tak powiem, do serca zapukać. Skinieniem odpowiadałem mu, że nie czas jeszcze. Przychodziło niosąc mi łzy ulgi, a nie chciałem płakać wobec tego tłumu obojętnych. Należało wyglądać po męzku, aż do nowego rozkazu.
Konstanty ustąpił mi własnego łóżka, sam poprzestając na niewielkiej kanapce swego saloniku; i zajął się przygotowaniem do podróży. Naturalnie, nie myślałem o spaniu. Z pokoju do pokoju przechadzałem się mierzonemi, wielkiemi krokami. Biedny chłopiec widział że niema podobieństwa, bym zasnął tak rychło.
— A gdybyśmy poszli do ojca? zapytał.
— O nie, nie teraz; jutro.
Zabrał się do pisania.
Wrzawa uliczna przycichła powoli; tylko miarowy chód zegara, znaczący każdą sekundę upłynionego czasu, wyraźnie słyszeć się dawał. Wsłuchiwałem się w tę monotonną rachubę własnego życia, z którem nie wiedziałem sam co począć teraz. Nie mogę powiedzieć bym cierpiał. Ciało i nawyknienie usiłowały pokonać ducha. Mózg, po wytęże-