Strona:PL Dumas - Sprawa Clemenceau T1-3.djvu/296

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zaległa koło mnie. Dzień miał się ku schyłkowi; cienie rozścielały się zwolna po ścianach tych samych pokoi, gdzie parę godzin jeszcze temu byłem tak bardzo szczęśliwy.
Konstanty z cygarem w ustach, układał papiery i gospodarował jak u siebie, zapytując mię od czasu do czasu: „Czy spalić to? Czy to zostawić?“ i zabierając klucze do kieszeni, w miarę jak skończył z jakiem biurkiem lub szufladą.
Nagle szarpnięto za dzwonek. Iza wraca! Chce mi coś powiedzieć! Pośpieszyłem do drzwi. To posłańcy przychodzili po rzeczy młodej damy, czekającej na nich w domku przy ulicy Marboeuf. Wydałem im czego żądali, i patrzyłem na wynoszone kufry i paki, jak się patrzy na wynoszoną trumnę ze zwłokami przyjaciela.
Gdy już raz ostatni drzwi się za nimi zamknęły, a zegar ósmą wydzwonił;
— Teraz i my ruszajmy, — ozwał się Konstanty, — nie mamy już tu co robić; przyszlę po w oje tłómoki.
W milczeniu poszedłem za nim. Zstępując ze wschodów byłem zmuszony trzymać się poręczy; mąciło mi się w głowie, nogi były zimne i sztywne; nie widziałem w którą stronę się obrócić, gdzie stawić stopy zdrętwiałe.
Weszliśmy do restauracyi. Jadłem wszystko co chciał mój towarzysz, a zniewolił mnie jeść dużo, dla zatamowania myśli i przyćmienia wspomnień; pić wszakże nie chciałem. Pamiętałem dotąd, jeszcze do czego byłem zdolny po pijanemu.