Strona:PL Dumas - Sprawa Clemenceau T1-3.djvu/298

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

niu dziennem pokrzepiający się codzień o tej samej perze, począł się wyraźnie domagać: „Nabierzmy sił przedewszystkiem. Jutro będziemy radzili!“
Rzuciłem się na sofę; zapaliłem cygaro, zmuszając się patrzeć ciągle w jeden punkt na przeciwległej ścianie. Oczy mi się zamgliły, myśl obezwładniała; zapadłem w jakiś stan odrętwienia, który nie był snem wprawdzie, ale był bezczuciem.
Tak przeleżałem aż do piątej rano. O piątej otworzyłem oczy bez obawy, jak to zwyczajnie budząc się ze snu; spróbowałem nawet zasnąć znowu. Nagle poznałem rzeczywistość wychylającą się z kąta pokoju! Olbrzymiała, zbliżała się do mnie, i usiadła u mego wezgłowia, z mocnem postanowieniem nie odstąpienia mię więcej. Serce szarpnęło mi się w piersi! Przypomniałem wszystko. Znalazłem się na nogach sam nie wiedząc kiedy.
W jednej chwili, przerażające wczorajsze wypadki z ogłuszającym wrzaskiem poczęły krążyć i skakać koło mnie, jak dzicy dokoła więźnia na śmierć skazanego. Przyzwałem na pomoc słuszne rozumowania Konstantego, i postanowienia chwalebne, któremi mię natchnął. Gdzie tam! wszystko było niczem dziś dla rozszalałych, których wrzaski stawały się coraz groźniejszemi.
„Jakto! — krzyczały mi nad samym uchem; jakto! istnieje człowiek co cię odarł z honoru, ze szczęścia, co zabrał ci przyszłość twoją, a ty tego człowieka zostawiasz w spokoju, i poprzestajesz na jego słowie, którego może nawet nie dotrzyma?