Strona:PL Dumas - Sprawa Clemenceau T1-3.djvu/274

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Samo imię Konstantego przejęło ją większą trwogą, niż wszystkie moje uniesienia gniewu.
Ująłem ją silnie za ramię, usta zatkałem jej dłonią, mówiąc dobitnie i zimno:
— Jeżeli spróbujesz wymknąć się albo zawołać zgniotę cię jak żmiję. Mam dowody. Jestem w swojem prawie. Siadaj tu i czekaj.
Jednocześnie popchnąłem ją na otomanę, na którą padła wpół żywa.
— Chcę widzieć się z matką — wyrzekła słaba.
— Proś Boga by tu nie przyszła.
— Podniosłeś na mnie rękę, wyjąkała; na kobietę która bronić się nie może. Jesteś nikczemnikiem.
Prawdziwa jej natura poczynała objawiać się nakoniec.
Nie odpowiedziałem ani słowa. Byłem zdecydowany nie odzywać się już więcej.
Rzecz dziwna! Cały ten tłum uczuć różnorodnych, szarpiących mną od godziny, ustępował teraz miejsca takiemu uczuciu pogardy, że chwilami zdawało mi się jakoby tu nie o mnie chodziło, i jakobym nigdy nic nie miał wspólnego z tą istotą, co nagle, jakby w czarodziejskiej bajce, zdała mi się zmienioną w jakieś wstrętne zwierzę.
Wziąłem się do obrabiania gipsu, jakby nic nie zaszło.
Znalazłszy się w podobnem położeniu, na-