Strona:PL Dumas - Sprawa Clemenceau T1-3.djvu/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

seczkę mleka, głowę mając naprzód podaną, biodra wygięte z lekka, i mówiąc:
— Widzisz, ot i przedmiot do posągu. Patrz tylko czy to nie ładne?
Wypróżniła czarkę aż do kropli; następnie cisnęła ją z całej siły na murawę, nie bacząc, że mogła ją pognieść całą.
— Gdybyś tak była zepsuła to srebrne naczynie? — rzekłem tonem lekkiej nagany.
— To i co? przecież to nie moje.
Było to pierwsze słowo co mię w niej drasnęło. Z tego jednego baczny spostrzegacz byłby o całym wywnioskował charakterze. Nieraz też wspominałem je sobie, — zapóźno.
Skoro wreszcie uwolniłem z traw włosy i ramiona Izy i chciałem okryć ją prześcieradłem, nie miała już na sobie ani jednej kropelki wody; żar krwi wszystką wilgoć z niej osuszył.
— Patrz, jak mi gorąco, — powiedziała.
W istocie, z płonącego jej ciała, dobywała się leciuchna para, aromat widzialny.
— Nie powtórzysz więcej nigdy podobnego szaleństwa, — mówiłem ubierając ją oglądając się czy nikt nas nie widzi.
Poczęła znowu:
— Gdybyś wiedział jaka to rozkosz, zimna woda! Więcej niż od godziny chciało mi się tych trzech rzeczy: rozebrać się, zanurzyć się i napić się