Strona:PL Dumas - Sprawa Clemenceau T1-3.djvu/69

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Te wszystkie waryanty jednego motywu do takiego stopnia prześladowały mię w chwilach gorączki, że pierwszem poruszeniem mojem po przyjściu do przytomności było spojrzeć na łóżko, służące za widownię owym scenom. Łóżko stało nieza jęte, zawieszone białemi firankami i z pozoru wyglądające jak najniewinniej. W infirmeryi nikogo, prócz dozorczyni, matki i mnie. Prawdopodobnie więc były to widziadła gorączkowe. Teraz z owej gwałtownej maligny pozostało mi jedynie niejasne poczucie przebytej choroby i zupełnego minięcia takowej. Pozostawałem teraz w tak zupełnem a tak błogiem osłabieniu, że radbym by w nieskończoność trwało. Czułem się niezdolnym do najmniejszego bodaj wysiłku ciała czy myśli. Matka trzymała moją rękę w swoich, uśmiechała się do mnie mając łez pełne oczy, znakiem nakazując mi milczenie, skinieniem prosząc bym się nie męczył żadną miarą. Odpowiadałem jej wejrzeniem pełnem wdzięczności i patrzyłem na jasne słońce kwietniowe, które śmiało się do mnie wesołemi promieniami, rysując zygzakowato na białych firankach odbicie okiennej ramy. Nigdy, zdaje mi się, nie doświadczyłem uczucia takiej błogości jak, w owej chwili.
Przeszłość zatarła się zupełnie w mej pamięci. Zdało mi się, żem się narodził dopiero, nie ze wspomnieniami i nawyknieniami do poprzedniego istnienia, ale z nagłem i do skonałem pojęciem żywotności w ogóle, dotąd mi zupełnie niewiadomej.