Strona:PL Dumas - Sprawa Clemenceau T1-3.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

lową. Po skończonym kadrylu, nieprzepartem poruszeniem zbliżyłem się do dziewczynki i zaprosiłem ją do następnego kadryla. Potrzebowałem koniecznie by drobne stworzenie należało do mnie bodaj troszeczkę bodaj przez chwilę.
— Ależ, panie, — odpowiedziała śmiejąc się, mężczyźni nie tańczą z sobą.
I odwróciwszy się odemnie poszła z kolei zaprosić jakąś panienkę! Nietylko więc przybrała strój młodego chłopca, ale postanowiła nadto w zupełności odgrywać jego rolę. To mię ucieszyło. Nie tańczy wprawdzie ze mną, ale też dotyka samych rąk kobiecych.
Nie spuszczałem już jej z oczu; tak samo jak wszyscy. Dziecko to stało się urokiem balu. Matka usiadłszy gdzieś na stronie, rozprawiała, sapała i wachlowała się hałaśliwie. Po długim wpatrywaniu się, zdawało mi się dostrzegać jakieś przykre rysy, na tej zrazu sympatycznej twarzy. Oko miała suche i zimne, pozbawione błysku, tak poszukiwanego przez malarzy, co jednocześnie promieniem i rosą, rozjaśnia i wilgoci spojrzenie. Wargi były wązkie, i tłukły niby młotkiem podwójnym, przepuszczane wyrazy. Głos, dusza wylana na zewnątrz i stężała w dźwięki, to najszczytniejsze i najżywotniejsze upostaciowanie istoty myślącej, można się bowiem pogodzić niekiedy z brakiem wzroku, nigdy przecież z brakiem słuchu, głos dzwięczał metalicznie, naśladując, w ogólnym gwa-