Lalka (Prus)/Tom II/całość
<<< Dane tekstu >>> | ||
Autor | ||
Tytuł | Lalka | |
Wydawca | Gebethner i Wolff | |
Data wyd. | 1890 | |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst | |
| ||
Indeks stron |
Otrzymawszy od pana Łęckiego zaproszenie na obiad, Wokulski wybiegł ze sklepu na ulicę.
Ciasny pokój dusił go, a rozmowa z Rzeckim, w ciągu której subjekt udzielał mu przestróg i upomnień, wydawała mu się nadzwyczajnie głupią; nie jest-że to śmieszne, ażeby stary i wystygły kawaler, wierzący tylko w sklep i w Bonapartych, zarzucał mu szaleństwo!...
„Cóż ja robię złego — myślał Wokulski — że się kocham?... Może trochę zapóźno, ależ przez całe życie nie pozwalałem sobie na podobny zbytek. Kochają się miliony ludzi, kocha się cały świat czujący, dlaczegóż mnie jednemu miałoby to być zabronione? Jeżeli zaś ten zasadniczy punkt ma racyą bytu, to ma ją wszystko, co robię. Kto się chce żenić, musi posiadać majątek, więc — zdobyłem majątek. Musi zbliżyć się do wybranej kobiety — ja też zbliżyłem się. Musi troszczyć się o jej byt materyalny i chronić od nieprzyjaciół — a ja robię jedno i drugie. Czy zaś w tem dobijaniu się o szczęście skrzywdziłem kogo? Czy zaniedbuję obowiązków względem społeczeństwa i bliźnich?... Ach, ci kochani bliźni i to społeczeństwo, które nigdy nie troszczyło się o mnie i stawiało mi wszelkie przeszkody, a zawsze upomina się o ofiary z mojej strony... Lecz właśnie to, co oni dziś nazywają szaleństwem, popycha mnie do pełnienia jakichś fikcyjnych obowiązków. Gdyby nie ono, siedziałbym dziś jak mól w książkach i kilkaset osób miałoby mniejsze zarobki. Więc czego oni chcą ode mnie?“ — pytał sam siebie w rozdrażnieniu.
Ruch na świeżem powietrzu uspokoił go; doszedł do alei Jerozolimskiej i skręcił nią ku Wiśle. Owiał go rzeźki wiatr wschodni i zbudził te nieokreślone uczucia, które tak żywo przypominają wiek dziecinny. Zdawało mu się, że jeszcze na Nowym Świecie był dzieckiem i że jeszcze czuje w sobie drgające fale młodej krwi. Uśmiechał się do piaskarza, wiozącego swój towar nędznym koniem w podługowatej skrzyni, a żebrząca wiedźma wydała mu się bardzo miłą staruszką; cieszył go świst, rozlegający się w fabryce i chciał pogadać z gromadką rozkosznych malców, którzy, ustawiwszy się na przydrożnym pagórku, ciskali kamieniami na przechodzących żydów.
Uporczywie odsuwał od siebie myśl o dzisiejszym liście i jutrzejszej wizycie u Łęckich; chciał być trzeźwym, ale namiętność przemogła.
„Dlaczego oni mnie zaprosili? — pytał, czując lekki dreszcz wewnętrzny. — Panna Izabela chce się ze mną poznać... Ależ oczywiście dają mi do zrozumienia, że mogę się żenić!... Byliby chyba ślepi, albo idyoci, żeby nie spostrzegli, co się ze mną dzieje wobec niej“...
Począł tak drżeć, że mu zęby szczękały; wtedy odezwał się przygłuszony rozsądek.
„Za pozwoleniem. Od jednego obiadu i jednej wizyty, jeszcze bardzo daleko do dłuższej znajomości. Na tysiąc zaś dłuższych znajomości — ledwie jedna prowadzi do oświadczyn; na dziesięć oświadczyn — ledwie jedne są przyjęte, a i z tych ledwie połowa kończy się małżeństwem. Trzeba więc być zupełnym waryatem, ażeby nawet przy dłuższej znajomości, myśleć o małżeństwie, za którem jest ledwie jedna, a przeciw któremu ze dwadzieścia tysięcy szans... Jasne czy nie jasne?“
Wokulski musiał przyznać, że jest jasne. Gdyby wszelka znajomość prowadziła do małżeństwa, każda kobieta musiałaby mieć po kilkudziesięciu mężów, każdy mężczyzna po kilkadziesiąt żon, księża nie daliby sobie rady ze ślubami, a cały świat zamieniłby się w jeden wielki szpitał waryatów. On zaś, Wokulski, nietylko nie był jeszcze dobrym znajomym panny Łęckiej, ale dopiero znajdował się w przededniu do zrobienia z nią znajomości.
— Więc cóż zyskałem? — spytał — po bułgarskich niebezpieczeństwach i tutejszych wyścigach lub pojedynkach?...
„Zyskałeś większą szansę — objaśnił rozsądek; — przed rokiem miałeś może jednę sto — albo jednę dwudziestomilionową prawdopodobieństwa, że się z nią ożenisz; a za rok możesz mieć jednę dwudziestotysięczną...“
— Za rok?... — powtórzył Wokulski i znowu owionął go jakiś chłód surowy. — Wydarł mu się jednak i zapytał: — A jeżeli panna Izabela pokocha mnie, albo już kocha?...
„Najprzód — należałoby wiedzieć, czy panna Izabela może kochać kogokolwiek...“
— Alboż nie jest kobietą?
„Trafiają się kobiety z defektem moralnym, nie zdolne kochać nic i nikogo, prócz swoich przelotnych kaprysów, podobnież i mężczyźni; jestto tak dobra wada, jak: głuchota, ślepota, albo paraliż, tylko mniej widoczna“.
— Przypuśćmy...
„Dobrze — mówił dalej głos, który Wokulskiemu przypomniał zgryźliwe zrzędzenie doktora Szumana; — gdyby więc ta pani wogóle mogła kogoś kochać, to nasuwa się drugie pytanie: czy pokocha ciebie?“
— Przecież tak wstrętny nie jestem.
„Owszem, możesz nim być, jak najpiękniejszy lew jest wstrętnym dla krowy, albo orzeł dla gęsi. Widzisz, mówię ci nawet komplimenta: porównywam cię ze lwem i orłem, które, mimo wszystkich zalet, budzą jednak odrazę w samicach innego gatunku. Unikaj zatem samic innego niż twój gatunku...“
Wokulski ocknął się i rozejrzał. Był już niedaleko Wisły, obok drewnianych spichrzów, a przejeżdżające furmanki zasypywały go czarnym pyłem. Szybko zwrócił się ku miastu i począł rozważać samego siebie.
— We mnie jest dwu ludzi — mówił — jeden zupełnie rozsądny, drugi waryat. Który zaś zwycięży?... Ach, o to się już nie troszczę. Ale co zrobię, jeżeli wygra ten mądry?... Cóżto za okropna rzecz, posiadając wielki kapitał uczuć, złożyć go samicy innego gatunku: krowie, gęsi, albo czemuś jeszcze gorszemu?... Cóżto za upokorzenie, śmiać się z tryumfów jakiegoś byka, albo gąsiora, a jednocześnie płakać nad własnem sercem, tak boleśnie rozdartem, tak haniebnie podeptanem?... Czy warto żyć dalej w podobnych warunkach?
I na samę myśl o tem, Wokulski uczuł pragnienie śmierci, ale tak zupełnej, żeby nawet resztki jego popiołów nie zostały na ziemi.
Stopniowo jednak uspokoił się i, wróciwszy do domu, począł zastanawiać się już całkiem chłodno nad tem: czy na jutrzejszy obiad włożyć frak, czy surdut?... Albo czy do jutra nie zajdzie jakaś nieprzewidziana przeszkoda, która znowu mu nie pozwoli zbliżyć się do panny Izabeli? Potem jeszcze zrobił rachunek ostatnich handlowych obrotów, wysłał parę telegramów do Moskwy i Petersburga, a nareszcie napisał list do starego Szlangbauma, proponując, ażeby mu pożyczył swego nazwiska, w celu nabycia kamienicy Łęckich.
„Mecenas ma racyą — myślał. — Lepiej kupić ten dom pod cudzą firmą. Inaczej mogliby mnie podejrzewać o chęć wyzyskania ich, albo — co gorsze — posądzić o zamiar robienia im łaski!...“
Jednakże, pod powłoką obojętnych zajęć, kipiała w nim burza. Rozsądek głośno wołał, że jutrzejszy obiad niczego nie oznacza i nie zapowiada. A nadzieja cicho... cicho szeptała, że — może jest kochanym, a może dopiero nim będzie.
Ale cicho... tak cicho, że Wokulski z największą uwagą musiał się przysłuchiwać jej szeptowi.
Dzień następny, pełen znaczenia dla Wokulskiego, nie odznaczył się żadną osobliwością ani w Warszawie, ani w naturze. Tu i owdzie na ulicy kłębił się kurz, wzniecony miotłami stróżów, dorożki pędziły bez pamięci, albo zatrzymywały się bez powodu, a nieskończony potok przechodniów ciągnął się w jednę i drugą stronę, chyba poto, ażeby utrzymywać ruch w mieście. Niekiedy pod ścianą domów przesuwali się ludzie obdarci, skuleni, z rękami wbitemi w rękawy, jakby to był nie czerwiec, ale styczeń. Czasem, na środku ulicy, przewinął się chłopski wózek, napełniony blaszanemi konwiami, a powożony przez zuchowatą babę w granatowym kaftanie i czerwonej chustce na głowie.
Wszystko to roiło się między dwoma długiemi ścianami kamienic pstrej barwy, nad któremi górowały wyniosłe fronty świątyń. Na obu zaś końcach ulicy, niby pilnujące miasta szyldwachy, wznosiły się dwa pomniki. Z jednej strony król Zygmunt, stojący na olbrzymiej świecy, pochylał się ku Bernardynom, widocznie pragnąc coś zakomunikować przechodniom. Z drugiego końca nieruchomy Kopernik, z nieruchomym globusem w ręku, odwrócił się tyłem do słońca, które, na dzień wychodziło zpoza domu Karasia, wznosiło się nad pałac Towarzystwa przyjaciół nauk i kryło się za dom Zamoyskich, jakby naprzekór aforyzmowi: „Wstrzymał słońce, wzruszył ziemię“. Wokulski, który w tym właśnie kierunku wyglądał ze swego balkonu, mimowoli westchnął, przypomniawszy sobie, że jedynymi wiernymi przyjaciółmi astronoma byli tragarze i tracze, nie odznaczający się, jak wiadomo, zbyt dokładną znajomością zasługi Kopernika.
„Wiele mu z tego — myślał — że w kilku książkach nazywają go chlubą narodu!... Pracę dla szczęścia — rozumiem, ale pracy dla fikcyi, nazywającej się społeczeństwem, czy sławą — jużbym się nie podjął. Społeczność niech sama myśli o sobie, a sława... Co mi przeszkadza wyobrać sobie, że już posiadam sławę naprzykład na Syryuszu? A przecież Kopernik nie jest dziś w lepszem położeniu odnośnie do ziemi i tyle go obchodzi statua w Warszawie, co mnie piramida na jakiejś Wedze!... Trzy wieki sławy oddam za chwilę szczęścia i dziwię się tylko mojej głupocie, że kiedyś inaczej myślałem“.
Jakby w odpowiedzi na to, spostrzegł po drugiej stronie ulicy Ochockiego; wielki maniak szedł wolno, ze spuszczoną głową i rękoma w kieszeniach.
Prosty ten zbieg wypadków głęboko wstrząsnął Wokulskim; przez chwilę uwierzył nawet w przeczucia i pomyślał z radosnem zdumieniem.
„Czy mi to nie zapowiada, że on będzie miał sławę Kopernika, a ja — szczęście?... A budujże sobie machiny latające, tylko zostaw mi swoję kuzynkę!... — Cóż znowu za przesądy?... — opamiętał się po chwili. — Ja i przesądy!...“
W każdym razie bardzo podobało mu się zdanie, że Ochocki będzie miał nieśmiertelną sławę, a on — żywą pannę Izabelę. Serce napełniła mu otucha. Żartował z siebie, lecz mimo to czuł, że jakoś więcej ma spokoju i odwagi.
„Więc przypuśćmy — mówił — że w rezultacie po wszystkich moich zabiegach — odtrąci mnie... No?... słowo honoru, że natychmiast wezmę utrzymankę i będę z nią siadał w teatrze, obok loży państwa Łęckich. Zacna pani Meliton, a może i ten... Maruszewicz, wynajdą mi kobietę, mającą podobne do niej rysy (za kilkanaście tysięcy rubli można i to nawet znaleźć). Od stóp do głów owinę ją w koronki, zasypię klejnotami, a wtedy przekonamy się, czy wobec niej nie zblednie panna Izabela. — Niechże sobie potem idzie zamąż, choćby za marszałka i barona...“
Ale na myśl o zamążpójściu panny Izabeli, opanowała go wściekłość i rozpacz. W takiej chwili — chciałby cały świat nabić dynamitem i rozsadzić. Lecz znowu oprzytomniał:
„No i cóżbym zrobił, gdyby podobało się jej wyjść zamąż?... Nie, nawet gdyby podobało się jej mieć kochanków: raz mego subjekta, drugi raz jakiego oficera, trzeci raz furmana albo lokaja... No i cóżbym nato poradził?...“
Poszanowanie cudzej osobistości i swobody było w nim tak wielkie, że przed niem uginał się nawet jego obłęd.
— Cóż zrobię?... cóż zrobię!... — powtarzał, ściskając dłońmi rozgorączkowaną głowę.
Na godzinę wpadł do sklepu, załatwił kilka interesów i wrócił do siebie; o czwartej służący wydobył mu z komody bieliznę i przyszedł fryzyer ogolić go i uczesać.
— Cóż słychać, panie Fitulski? — zapytał fryzyera.
— Nic, a będzie gorzej; kongres berliński myśli o zduszeniu Europy, Bismarck o zduszeniu gresu, a żydzi — o ogoleniu do reszty nas... — opowiadał młody artysta, piękny jak serafin, zręczny — jakby uciekł z żurnala krawców.
Zawiązał Wokulskiemu ręcznik na szyi i mydląc mu policzki z szybkością piorunu, mówił dalej:
— W mieście, panie, cicho do czasu, a zresztą nic. Byłem wczoraj z towarzystwem na Saskiej Kępie, ale cóż to, panie, za ordynaryjna młodzież!... Pokłócili się w tańcu i proszę mego pana, wyobrazić sobie... Główkę trochę wyżej s’il vous plait...
Wokulski podniósł głowę trochę wyżej i zobaczył, że jego operator nosi złote spinki, przy bardzo brudnych mankietach.
— Pokłócili się w tańcu — ciągnął elegant błyskając mu brzytwą przed oczyma — i, proszę sobie wyobrazić, że jeden chcąc kropnąć drugiego w wystawę — uderzył damę!... Zrobił się hałas... pojedynek... Mnie naturalnie wybrano na sekundanta i właśnie byłem dziś w kłopocie, bom miał tylko jeden pistolet, kiedy, przed półgodziną, przychodzi do mnie obrażający i mówi, że nie głupi strzelać się, i że obrażony — może mu oddać, byle tylko raz... Główkę na prawo, s'il vous plait... No, wie pan, byłem tak oburzony (przed półgodziną), że porwałem faceta za galeryjkę, kolanem w antresolę i — won! za drzwi. Z takim błaznem strzelać się niepodobna, n'est-ce pas?... Teraz na lewo, s’il vous plait.
Skończył golić, umył Wokulskiemu twarz i, owinąwszy go w strój, podobny do śmiertelnej koszuli delikwentów, mówił dalej:
— Że też nigdy u pana dobrodzieja nie spostrzegłem ani śladu kobiety: przychodzę przecież w rozmaitych godzinach...
Wziął do rąk grzebień i szczotkę i zaczął czesać.
— Przychodzę w rozmaitych godzinach, a oko, panie, mam na te rzeczy... no!... Pomimo to, nigdy, ani rąbka spódniczki, ani pantofelka, ani kawałka wstążki! A przecież nawet raz u jednego kanonika zdarzyło mi się widzieć gorset; prawda, że znalazł go na ulicy i właśnie chciał bezimiennie odesłać do redakcyi. A, panie, u oficerów, szczególniej zaś u huzarów!... (Główkę na dół s’il vous plait...) Czyste zatrzęsienie!... U jednego, panie, spotkałem aż cztery młode damy i wszystkie — uśmiechnięte... Od tej pory, daję słowo honoru, zawsze kłaniam mu się na ulicy, choć mnie opuścił i winien mi pięć rubli. Ale, panie, jeżeli za krzesło na koncert Rubinsteina mogłem dać sześć rubli, tożbym chyba nie żałował pięciu rubli dla takiego wirtuoza... Możemy trochę poczernić włosy je suppose que oui?
— Bardzo panu dziękuję — odparł Wokulski.
— Domyślałem się tego — westchnął fryzyer. W szanownym panu nie ma śladu pretensyi, a to źle!... Znam kilka baletniczek, które chętnie zawarłyby z panem stosuneczki, a słowo honoru daję że warto! Prześlicznie zbudowane, muskulatura dębowa, biust jak materac na sprężynach, ruchy pełne gracyi i wcale nieprzesadzone wymagania, szczególniej zamłodu. Bo kobieta, panie, im starsza, tem droższa, zapewne i dlatego nikt nie ciągnie na sześćdziesięciolatki, że już niema na nie ceny. Rotszyldby zbankrutował!... Początkującej zaś da pan trzy tysiące rubelków na rok, kilka prezencików i będzie panu wierna... Ach, te kobietki!... Dostałem przez nie scyjatyki, lecz nie mogę się na nie gniewać...
Skończył swoję sztukę, ukłonił się według najpiękniejszych zasad i wyszedł z uśmiechem; patrząc na jego wspaniałą minę i portfel, w którym nosił szczotki i brzytwy, możnaby go wziąść za urzędnika z ministeryum.
Wokulski, po jego odejściu, nawet nie pomyślał o młodych i niewymagających baletniczkach; zajmowało go wielkiej doniosłości pytanie, które streścił w dwu wyrazach: frak, czy surdut?
„Jeżeli włożę frak, wyjdę na eleganta, pilnującego się przepisów, które mnie w rezultacie nic nie obchodzą. A jeżeli włożę surdut, mogę Łęckich obrazić. Zresztą, niechże znajdzie się ktoś obcy... Niema rady, jeżeli zdobyłem się na takie błazeństwa jak własny powóz i koń wyścigowy, to już frak muszę włożyć!“
Tak medytując, śmiał się z tej otchłani dzieciństw, do której spychała go znajomość z panną Izabelą.
— Ach, mój stary Hopferze! — mówił — o wy moi koledzy uniwersyteccy, czy który z was wyobrażał sobie mnie, zajmującego się podobnemi kwestyami?...
Ubrał się w garnitur frakowy i, stanąwszy przed lustrem, uczuł zadowolenie. Ten obcisły strój najlepiej uwydatniał jego atletyczne kształty.
Konie czekały od kwadransa i było już wpół do szóstej. Wokulski włożył lekki paltot i opuścił mieszkanie. Siadając do powozu, był bardzo blady i bardzo spokojny, jak człowiek, który idzie naprzeciw niebezpieczeństwu.
Tego dnia, kiedy Wokulski miał przyjść na obiad, panna Izabela wróciła od hrabiny o piątej. Była trochę rozgniewana i bardzo rozmarzona, razem — prześliczna.
Spotkało ją dziś szczęście i zawód. Wielki tragik włoski Rossi, znany jej i ciotce jeszcze z Paryża, przyjechał na występy do Warszawy. Natychmiast odwiedził hrabinę i troskliwie wypytywał się o pannę Izabelę. Miał być dziś drugi raz i hrabina specyalnie dla niego zaprosiła siostrzenicę. Tymczasem Rossi nie przyszedł; przysłał tylko list, w którym przepraszał za zawód i usprawiedliwiał się niespodziewaną wizytą jakiejś wysoko położonej osoby.
Przed paroma laty, właśnie w Paryżu, Rossi był ideałem panny Izabeli; kochała się w nim i nawet nie kryła swych uczuć, o ile, rozumie się, było to możliwem dla panienki jej stanowiska. Znakomity artysta wiedział o tem, bywał codzień w domu hrabiny, grał i deklamował wszystko co mu kazała panna Izabela, a wyjeżdżając do Ameryki, ofiarował jej włoski egzemplarz „Romea i Julii“ z dedykacyą: „Mdła mucha więcej ma mocy, czci i szczęścia, aniżeli Romeo...“
Wiadomość o przybyciu Rossiego do Warszawy i o tem, że jej nie zapomniał, wzruszyła pannę Izabelę. Już o pierwszej w południe była u ciotki. Co chwilę wstawała do okna, każdy turkot przyśpieszał bicie jej serca, za każdem uderzeniem dzwonka drgała; zapominała się w rozmowie, na twarz jej wystąpiły silne rumieńce... No — i Rossi nie przyszedł!...
A tak dziś była piękną. Ubrała się, umyślnie dla niego, w jedwabną sukienkę kremowej barwy (zdaleka wyglądało to jak zmięte płótno), miała brylantowe kolczyki (nie większe od ziarn grochu) w uszach i pąsową różę na ramieniu. I tyle. Ale niech żałuje Rossi, że jej nie widział!
Po czterogodzinnem oczekiwaniu wróciła do domu oburzona. Mimo jednak gniewu wzięła do rąk egzemplarz „Romea i Julii“ i, przeglądając go, myślała:
„Gdyby też nagle wszedł tu Rossi?...“
Nawet byłoby lepiej tu, niż u hrabiny. Bez świadków mógłby jej szepnąć jakieś gorętsze słówko; przekonałby się, że ona szanuje jego pamiątki, a nadewszystko — przekonałby się (o czem tak głośno mówi duże lustro), że w tej sukni, z tą różą i na tym błękitnym fotelu wygląda jak bóstwo.
Przypomniała sobie, że na obiedzie ma być Wokulski i mimowoli wzruszyła ramionami. Galanteryjny kupiec po Rossim, którego podziwiał cały świat, wydał jej się tak śmiesznym, że poprostu ogarnęła ją litość. Gdyby Wokulski w tej chwili znalazł się u jej nóg, ona, może nawet wsunęłaby mu palce we włosy i bawiąc się nim, jak wielkim psem, czytałaby tę oto skargę Romea przed Laurentym:
„Niebo jest tu, gdzie mieszka Julia. Lada pies, kot, lada mysz marna żyje w niebie, może patrzyć na nią; tylko — Romeo nie może! Mdła mucha więcej ma mocy, więcej czci i szczęścia, aniżeli Romeo. Jej wolno dotykać drogiej ręki Julii i z płonących ust kraść nieśmiertelne zbawienie. Mucha ma tę wolność, ale Romeo nie ma, bo on wygnany!... O księże, złe duchy wyją, gdy w piekle usłyszą ten wyraz; maszże ty serce, ty, święty spowiednik i przyjaciel, drzeć ze mnie pasy tem strasznem słowem — wygnanie!...“
Westchnęła. — Kto wie, ile razy powtarza sobie te zdania wielki tułacz, myśląc o niej?... I może nawet nie ma powiernika!... Wokulski mógłby być takim powiernikiem; on chyba wie, jak za nią można rozpaczać, bo on narażał dla niej życie.
Odwróciwszy kilka kartek wstecz, znowu czytała:
„Romeo! czemuż ty jesteś Romeo? Rzuć tę nazwę, albo... przysięgnij być wiernym mojej miłości, a wtedy ja wyprę się rodu Kapuletów... Zresztą — tylko twoje nazwisko jest dla mnie nieprzyjazne, boś ty w istocie dla mnie nie Monteki... O weź inną nazwę, bo czem jest nazwa?... To, co zwiemy różą, pod inną nazwą równieżby pachniało; tak i Romeo, bez nazwy Romeo, przecieżby całą swą wartość zatrzymał. Więc Romeo — rzuć twoję nazwę, a wzamian za to, co nawet nie jest cząstką ciebie, weź mnie... ach!... całą...“
Jakież było dziwne między nimi podobieństwo: on — Rossi, aktor, a ona — panna Łęcka. Rzuć nazwisko, rzuć swój zawód... Tak, ale cóżby wtedy zostało?... Zresztą nawet księżniczka krwi mogłaby wyjść za Rossiego i świat tylko podziwiałby jej poświęcenie...
Wyjść za Rossiego?... Dbać o jego garderobę teatralną, a może przyszywać mu guziki do nocnych koszul?...
Panna Izabela wstrząsnęła się. Kochać go, bez nadziei — to dosyć... Kochać i czasami porozmawiać z kim o tej tragicznej miłości... Możeby z panną Florentyną? Nie, ona nie ma dosyć uczucia. Daleko lepiej nadawałby się do tego Wokulski. Patrzyłby jej w oczy, cierpiałby za siebie i za nią, ona opowiadałaby mu, bolejąc nad własnem i nad jego cierpieniem i w taki sposób bardzo przyjemnie upływałyby im godziny. Kupiec galanteryjny w roli powiernika!... Możnaby zresztą zapomnieć o tem kupiectwie...
W tej samej porze pan Tomasz, zakręcając siwego wąsa, spacerował po swym gabinecie i myślał:
„Wokulski jest to człowiek ogromnie zręczny i energiczny! Gdybym miał takiego plenipotenta, (tu westchnął), nie pozbyłbym się majątku... No, już stało się; za to dziś go mam... Z kamienicy zostanie mi 40, nie — 50, a może i 60 tysięcy rubli... Nie, nie przesadzajmy, niech 50 tysięcy, do — niechby tylko 40 tysięcy... Dam mu to, on będzie mi płacił z ośm tysięcy rubli rocznie, resztę zaś, (jeżeli interes pójdzie w jego rękach, jak się spodziewam), resztę procentów — każę kapitalizować... Za pięć, sześć lat suma podwoi się, a już za dziesięć — może wzrosnąć w czwórnasób... Bo to, w operacyach handlowych, pieniądze szalenie się mnożą... Ale co ja mówię!... Wokulski, jeżeli jest naprawdę gienialnym kupcem, powinien mieć i zpewnością ma, sto za sto. A w takim razie, spojrzę mu w oczy i powiem bez ogródki: „Dawaj ty innym, mój dobrodzieju, 15 albo 20 procent rocznie, ale nie mnie, który się na tem rozumiem.“ I on, naturalnie, zobaczywszy z kim ma do czynienia, zmięknie odrazu i może nawet wykaże taki dochód, o jakim mi się nie śniło...“
Dzwonek w przedpokoju uderzył dwa razy. Pan Tomasz cofnął się w głąb gabinetu, i, usiadłszy na fotelu, wziął do rąk tom, przygotowanej na ten cel ekonomii Supińskiego Mikołaj otworzył drzwi i za chwilę ukazał się Wokulski.
— A... witam!... — zawołał pan Tomasz, wyciągając do niego rękę.
Wokulski nisko ukłonił się przed białemi włosami człowieka, którego rad był nazywać swoim ojcem.
— Siadaj-że, panie Stanisławie... Może papierosa?... Proszę cię... Cóż tam słychać?... Czytam właśnie Supińskiego: tęga głowa!... Tak, narody nie umiejące pracować i oszczędzać, zniknąć muszą z powierzchni ziemi... Tylko oszczędność i praca!... Pomimo to, nasi wspólnicy zaczynają grymasić, co?...
— Niech robią, jak im wygodniej — odparł Wokulski. — Ja na nich nie zyskam ani jednego rubla.
— Ale ja nie opuszczę cię, panie Stanisławie — rzekł pan Tomasz tonem przekonania. I dodał po chwili: — W tych dniach sprzedaję, to jest dopuszczam do sprzedaży mego domu. Miałem z nim duży kłopot: lokatorowie nie płacą, rządcy złodzieje, a wierzycieli hypotecznych musiałem zaspakajać z własnej kieszeni. Nie dziw się, że mnie to w końcu znudziło...
— Naturalnie — wtrącił Wokulski.
— Mam nadzieję — ciągnął pan Tomasz — że zostanie mi z niego 50, a choćby 40 tysięcy rubli...
— Ile ma pan nadzieję wziąć za ten dom?...
— Sto, do stu dziesięciu tysięcy rubli... Cokolwiek jednakże dostanę, tobie oddam, panie Stanisławie.
Wokulski pochylił głowę na znak zgody i pomyślał, że jednak pan Tomasz za swoję kamienicę nie dostanie więcej nad 90 tysięcy rubli. Tyle bowiem miał w tej chwili do dyspozycyi, a nie mógł zaciągać długów, bez narażania swego kredytu.
— Tobie oddam, panie Stanisławie — mówił pan Łęcki. — I właśnie chciałem zapytać cię, czy przyjmiesz?...
— Ależ rozumie się...
— I jaki mi dasz procent?
— Gwarantuję dwudziesty, a jeżeli interesa pójdą lepiej, to i wyższy — odparł Wokulski, dodając w duchu, że więcej nad piętnaście procent nie mógłby dać komu innemu.
„Filut!...“ — pomyślał pan Tomasz. — „Sam ma ze sto procentów, a mnie daje dwadzieścia...“
Głośno jednak rzekł:
— Dobrze, kochany panie Stanisławie. Przyjmuję dwadzieścia procent, bylebyś mi mógł wypłacić zgóry...
— Będę płacił zgóry... co pół roku — odpowiedział Wokulski, lękając się, ażeby pan Tomasz nie wydał pieniędzy zbyt prędko.
— I na to zgoda — rzekł pan Tomasz tonem wielkiej serdeczności. — Wszystkie zaś zyski — dodał z lekkim akcentem — wszystkie zyski wyższe nad dwadzieścia procent, proszę cię, ażebyś nie dawał mi ich do ręki, choćbym... błagał, rozumiesz?... ale, żebyś dołączał do kapitału. Niech rośnie, prawda?...
— Panie proszą — rzekł w tej chwili Mikołaj, ukazując się we drzwiach gabinetu.
Pan Tomasz uroczyście podniósł się z fotelu i ceremonialnym krokiem wprowadził gościa do salonu.
Później, niejednokrotnie, Wokulski usiłował zdać sobie sprawę z salonu; i ze sposobu, w jaki tam wszedł; ale całości faktu nie mógł sobie przypomnieć. Pamiętał, że przede drzwiami ukłonił się parę razy panu Tomaszowi, że potem, owionęła go jakaś miła woń, skutkiem czego, ukłonił się damie w kremowej sukni, z pąsową różą przy ramieniu, a potem — innej damie wysokiej i czarno ubranej, która patrzyła na niego z przestrachem. Przynajmniej tak mu się zdawało.
Dopiero po chwili spostrzegł, że damą w kremowej sukni była panna Izabela. Siedziała na fotelu, z nieporównanym wdziękiem pochylona w jego stronę, i, łagodnie patrząc mu w oczy, mówiła:
— Ojciec mój, jako pański wspólnik, będzie musiał odbyć długą praktykę, zanim potrafi zadowolnić pana. W jego imieniu, proszę o pobłażliwość.
Wyciągnęła rękę, której Wokulski ledwie śmiał dotknąć.
— Pan Łęcki — odparł, — jako wspólnik, potrzebuje mieć tylko zaufanego adwokata i buchaltera, którzy, co pewien czas, skontrolują rachunki. Reszta należy do nas.
Zdawało mu się, że powiedział coś bardzo głupiego i zarumienił się.
— Pan musi mieć dużo zajęcia przy takim magazynie... — wtrąciła czarno ubrana panna Florentyna i przestraszyła się jeszcze mocniej.
— Nie tak wiele. Do mnie należy dostarczanie funduszów obrotowych i zawiązywanie stosunków z nabywcami i odbiorcami. Rodzajem zaś towaru i oceną jego wartości, zajmuje się administracya sklepu.
— Czyto można w każdym razie spuścić się na obcych! — westchnęła panna Florentyna.
— Mam doskonałego plenipotenta, a zarazem przyjaciela, który lepiej prowadzi interesa, niżbym ja to potrafił.
— Szczęśliwy jesteś, panie Stanisławie... — pochwycił pan Łęcki. — Nie wyjeżdżasz w tym roku za granicę?
— Chcę być w Paryżu, na wystawie.
— Zazdroszczę panu — odezwała się panna Izabela. — Od dwu miesięcy marzę tylko o wystawie paryskiej, ale papa jakoś nie okazuje skłonności do wyjazdu...
— Nasz wyjazd całkowicie zależy od pana Wokulskiego — odpowiedział ojciec. — Radzę ci więc jaknajczęściej zapraszać go na obiad i podawać smaczny, ażeby miał dobry humor.
— Zaręczam że: ile razy będzie pan na nas łaskaw, sama zajrzę do kuchni. Czy jednak dobre chęci wystarczą w tym wypadku...
— Z wdzięcznością przyjmuję obietnicę — odparł Wokulski. — Nie wpłynie to jednak na termin wyjazdu państwa do Paryża, ponieważ zależy on tylko od ich woli.
— Merci... — szepnęła panna Izabela.
Wokulski schylił głowę. — „Znam ja to merci! — pomyślał — płaci się za nie kulami...“
— Państwo pozwolą do stołu?... — wtrąciła panna Florentyna.
Przeszli do jadalnego pokoju, gdzie na środku stał okrągły stół, nakryty na cztery osoby. Wokulski znalazł się przy nim, między panną Izabelą i jej ojcem, naprzeciw panny Florentyny. Już był zupełnie spokojny, tak spokojny, że aż go to przerażało. Opuścił go szał miłości i nawet pytał sam siebie: czy ona jest kobietą, którą kochał?... Bo czy podobna, kochać się, tak, jak on, i, siedząc o krok od przyczyny swego obłędu, czuć taką ciszę w duszy, tak niezmierną ciszę?... Myśl miał tak swobodną, że nietylko dokładnie widział każde drgnienie fizyognomij swoich współbiesiadników, ale jeszcze, (co już było zabawne), patrząc na pannę Izabelę, robił sobie następujący rachunek:
„Suknia. Piętnaście łokci surowego jedwabiu po rublu — piętnaście rubli... Koronki z dziesięć rubli, a robota z piętnaście... Razem — czterdzieści rubli suknia, ze stopięćdziesiąt rubli kolczyki i dziesięć groszy róża...“
Mikołaj zaczął podawać potrawy. Wokulski, bez najmniejszego apetytu, zjadł kilka łyżek chłodniku, zapił portwejnem, potem spróbował polędwicy i zapił ją piwem. Uśmiechnął się, sam nie wiedząc czemu i w przystępie jakiejś żakowskiej radości, postanowił robić błędy przy stole. Napoczątek, skosztowawszy polędwicy, położył nóż i widelec na podstawce, obok talerza. Panna Florentyna aż drgnęła, a pan Tomasz z wielką werwą począł opowiadać o wieczorze w Tiuileryach, podczas którego, na żądanie cesarzowej Eugenii, tańczył z jakąś marszałkową menueta.
Podano sandacza, którego Wokulski zaatakował nożem i widelcem. Panna Florentyna o mało nie zemdlała, panna Izabela spojrzała na sąsiada z pobłażliwą litością, a pan Tomasz... zaczął także jeść sandacza nożem i widelcem.
„Jacyście wy głupi!“ — pomyślał Wokulski, czując, że budzi się w nim coś, niby pogarda, dla tego towarzystwa. Nadomiar, odezwała się panna Izabela, zresztą, bez cienia złośliwości:
— Musi mnie papa kiedy nauczyć: jak się jada ryby nożem?
Wokulskiemu wydało się to wprost niesmaczne.
„Widzę, że odkocham się tu przed końcem obiadu...“ — rzekł do siebie.
— Moja droga — odpowiedział pan Tomasz córce — niejadanie ryb nożem, to doprawdy przesąd... Wszak mam racyą, panie Wokulski?
— Przesąd?... nie powiem — rzekł Wokulski. — Jestto tylko przeniesienie zwyczaju z warunków, gdzie on jest stosowny, do warunków, gdzie nim nie jest.
Pan Tomasz aż poruszył się na krześle.
— Anglicy uważają to prawie za obrazę... — wydeklamowała panna Florentyna.
— Anglicy mają ryby morskie, które można jadać samym widelcem; nasze zaś ryby ościste, może jedliby innym sposobem...
— O, Anglicy nigdy nie łamią form — broniła się panna Florentyna.
— Tak — mówił Wokulski, — nie łamią form w warunkach zwykłych, ale w niezwykłych stosują się do prawidła: robić, jak wygodniej. Sam zresztą widywałem bardzo dystyngowanych lordów, którzy baraninę z ryżem jedli palcami, a rosół pili prosto z garnka.
Lekcya była ostra. Pan Tomasz jednak przysłuchiwał się jej z zadowoleniem, a panna Izabela prawie z podziwem. Ten kupiec, który jadał baraninę z lordami i wygłaszał tak śmiało teoryą posługiwania się nożem przy rybach, urósł w jej wyobraźni. Kto wie, czy teorya nie wydała się jej ważniejszą, aniżeli pojedynek z Krzeszowskim.
— Więc pan jest nieprzyjacielem etykiety? — spytała.
— Nie. Nie chcę tylko być jej niewolnikiem.
— Są jednak towarzystwa, w których ona przestrzega się zawsze.
— Tego nie wiem. Ale widziałem najwyższe towarzystwa, w których o niej zapominano w pewnych warunkach.
Pan Tomasz lekko schylił głowę; panna Florentyna zsiniała, panna Izabela patrzyła na Wokulskiego prawie życzliwie. Nawet więcej niż — prawie... Bywały mgnienia, w których marzyło się jej, że Wokulski jest jakimś Harun-al-Raszydem, ucharakteryzowanym na kupca. W sercu jej budził się podziw, nawet — sympatya. Z pewnością ten człowiek może być jej powiernikiem; z nim będzie mogła rozmawiać o Rossim.
Po lodach, zupełnie zdetonowana, panna Florentyna została w jadalni, a reszta towarzystwa przeszła na kawę do gabinetu pana. Właśnie Wokulski skończył swoję filiżankę, kiedy Mikołaj przyniósł panu Tomaszowi na tacy list, mówiąc:
— Czeka na odpowiedź, jaśnie panie.
— Ach, od hrabiny... — rzekł pan Tomasz, spojrzawszy na adres. — Pozwolicie państwo...
— Jeżeli pan nie ma nic przeciw temu — przerwała panna Izabela, uśmiechając się do pana Wokulskiego — to przejdziemy do salonu, a ojciec tymczasem odpisze...
Wiedziała, że list ten napisał pan Tomasz sam do siebie; koniecznie bowiem potrzebował choć pół godziny przedrzemać się po obiedzie.
— Nie obrazi się pan? — spytał pan Tomasz, ściskając Wokulskiego za rękę.
Opuścili z panną Izabelą gabinet i weszli do salonu. Ona, z gracyą, jej tylko właściwą, usiadła na fotelu, wskazując mu drugi, zaledwie o parę kroków odległy.
Wokulskiemu, kiedy znalazł się z nią samnasam, krew uderzyła do głowy. Wzburzenie spotęgowało się, gdy spostrzegł, że panna Izabela patrzy na niego jakimś dziwnym wzrokiem, jakby go chciała przeniknąć do dna i przykuć do siebie. To już nie była ta panna Izabela z kwesty wielko-tygodniowej, ani nawet z wyścigów; to była osoba rozumna i czująca, która ma go o coś seryo zapytać i chce mu coś szczerego powiedzieć.
Wokulski był tak ciekawy tego co mu powie i tak stracił wszelką władzę nad sobą, że chyba zabiłby człowieka któryby im w tej chwili przeszkodził. Patrzył na pannę Izabelę w milczeniu i czekał.
Panna Izabela była zakłopotana: dawno już nie doznała takiego zamętu uczuć, jak w tej chwili. Przez myśl przebiegały jej zdania: „kupił serwis“ — „przegrywał umyślnie w karty do ojca“ — „znieważył mnie“, a potem: „kocha mnie“ — „kupił konia wyścigowego“ — „pojedynkował się“ — „jadał baraninę z lordami w najwyższych towarzystwach...“ Pogarda, gniew, podziw, sympatya, kolejno potrącały jej duszę, jak krople gęsto padającego deszczu; na dnie zaś tej burzy nurtowała potrzeba zwierzenia się komuś ze swych kłopotów codziennych i ze swych rozmaitych powątpiewań i ze swej tragicznej miłości dla wielkiego aktora.
„Tak, on może być... on będzie moim powiernikiem!...“ — myślała panna Izabela, topiąc słodkie spojrzenie w zdumionych oczach Wokulskiego i lekko pochylając się naprzód, jakby chciała go pocałować w czoło. Potem ogarniał ją bezprzyczynowy wstyd: cofała się na poręcz fotelu, rumieniła się i zwolna opuszczała długie rzęsy, jakby ją sen morzył. Patrząc na grę jej fizyognomii, Wokulskiemu przypomniały się cudowne falowania zorzy północnej i owe dziwne melodye bez tonów i bez słów, które niekiedy odzywają się w ludzkiej duszy, niby echa lepszego świata. Rozmarzony, przysłuchiwał się gorączkowemu tykotaniu stołowego zegara i biciu własnych pulsów i dziwił się, że te dwa tak szybkie zjawiska, prawie wloką się w porównaniu z biegiem jego myśli.
„Jeżeli jest jakie niebo — mówił sobie — błogosławieni nie doznają wyższego szczęścia, aniżeli ja w tej chwili“.
Milczenie trwało już tak długo, że zaczęło być nieprzyzwoitem. Panna Izabela opamiętała się pierwsza.
— Pan miał — rzekła — nieporozumienie z panem Krzeszowskim...
— O wyścigi... — wtrącił pośpiesznie Wokulski. — Baron nie mógł mi darować, że kupiłem jego konia...
Chwilę patrzyła na niego z łagodnym uśmiechem.
— Potem miał pan pojedynek, który... bardzo nas zaniepokoił... — dodała ciszej. — A potem... baron przeprosił mnie — zakończyła szybko, spuszczając oczy. — W liście napisanym z tego powodu do mnie, baron mówi o panu z wielkim szacunkiem i przyjaźnią...
— Jestem bardzo... bardzo szczęśliwy... — bąkał Wokulski.
— Z czego, panie?
— Że okoliczności złożyły się w taki sposób... Baron jest człowiekiem dystyngowanym...
Panna Izabela wyciągnęła rękę i zostawiwszy ją na chwilę w rozpalonej dłoni Wokulskiego, rzekła:
— Pomimo niewątpliwej dobroci barona, ja jednak tylko panu dziękuję. Dziękuję... Są przysługi, których się nie prędko zapomina i doprawdy... Tu zaczęła mówić wolniej i ciszej. — Doprawdy, ulżyłby pan memu sumieniu, żądając czegoś, coby zrównoważyło pańską... uprzejmość...
Wokulski puścił jej rękę i wyprostował się na krześle. Był tak odurzony, że nie zwrócił uwagi na ten mały wyraz — „uprzejmość“.
— Dobrze. — odparł. — Jeżeli pani każe, przyznam się nawet... do zasługi. Czy wzamian wolno mi zanieść prośbę do pani?...
— Tak.
— A więc — mówił rozgorączkowany — proszę o jedno: ażebym mógł służyć pani, o ile mi siły starczą. Zawsze i we wszystkiem...
— Panie!... — przerwała z uśmiechem panna Izabela — ależ to jest podstęp. Ja chcę spłacić jeden dług, a pan chce mnie zmusić do zaciągania nowych. Czy to właściwe?...
— Co w tem niewłaściwego?... Alboż nie przyjmuje pani usług nawet od posłańców publicznych?...
— Ale im płaci się za to — odpowiedziała, figlarnie patrząc mu w oczy.
— I ta tylko jest między mną i nimi różnica, że im płacić potrzeba, a mnie nie wypada. Nawet nie można.
Panna Izabela kręciła głową.
— To, o co proszę — mówił dalej Wokulski — nie przechodzi granicy najzwyklejszych stosunków ludzkich. — Panie zawsze rozkazujecie — my zawsze spełniamy, oto wszystko. Ludzie należący do tej co i pani sfery towarzyskiej, wcale nie potrzebowaliby prosić o podobną łaskę; dla nich jest ona codziennym obowiązkiem, nawet prawem. Ja zaś dobijałem się, a dzisiaj błagam o nią, gdyż spełnianie zleceń pani, byłoby dla mnie pewnym rodzajem nobilitacyi. Boże miłosierny! Jeżeli furmani i lokaje mogą nosić barwy pani, z jakiej racyi ja nie miałbym zasługiwać na ten zaszczyt?
— Ach, o tem pan mówi?... Dawać panu mojej szarfy nie potrzebuję; pan sam wziął ją gwałtem. A odbierać?... Już zapóźno, choćby ze względu na list barona.
Znowu podała mu rękę, którą Wokulski ze czcią ucałował. W obocznym pokoju rozległy się kroki i wszedł pan Tomasz, wyspany, promieniejący. Jego piękna twarz miała tak serdeczny wyraz, że Wokulski pomyślał:
„Nędznikiem będę, jeżeli twoje 30 tysięcy rubli, poczciwcze, nie przyniosą ci dziesięciu tysięcy rocznie“.
Jeszcze z kwadrans posiedzieli we troje, rozmawiając o niedawnej zabawie w Dolinie szwajcarskiej na cel dobroczynny, o przybyciu Rossiego i o wyjeździe do Paryża. Nareszcie Wokulski z żalem opuścił miłe towarzystwo, obiecując przychodzić częściej i współcześnie z nimi jechać do Paryża.
— Zobaczy pan, jak tam będzie wesoło — rzekła panna Izabela na pożegnanie.
Było już wpół do dziewiątej wieczorem, kiedy Wokulski wracał do domu. Słońce niedawno zaszło, lecz silny wzrok mógł już dopatrzeć większe gwiazdy, przebłyskujące na złotawo lazurowem niebie. Po ulicach rozlegał się wesoły gwar przechodniów; w sercu Wokulskiego zasiadł radosny spokój.
Przypominał sobie każdy ruch, każdy uśmiech, każde spojrzenie i każdy wyraz panny Izabeli, z podejrzliwą troskliwością wyszukując w nich śladu niechęci, albo dumy. Napróżno. Traktowała go, jak równego sobie i jak przyjaciela, zapraszała, aby ich częściej odwiedzał, ba!... nawet żądała, aby ją o co prosił...
„A gdyby się był w tej chwili oświadczył — przyszło mu na myśl — to co?...“
I pilnie wpatrywał się w rysy jej widma, które mu napełniało duszę; ale — znowu nie dostrzegł ani śladu niechęci. Owszem — figlarny uśmiech.
„Odpowiedziałaby — myślał — że zamało jeszcze się znamy, że powinienem zasłużyć na nią... Tak... niezawodnie takby odpowiedziała“ — powtarzał, ciągle przypominając sobie niewątpliwe oznaki sympatyi.
„Wogóle — mówił — byłem niesprawiedliwie uprzedzony do wielkich panów. A oni są przecie takimi, jak i my ludźmi; może nawet mają więcej subtelnych uczuć. Wiedząc, że jesteśmy goniącymi za zyskiem gburami, unikają nas. Ale poznawszy w nas uczciwe serca, przygarniają do siebie... Cóż-to za rozkoszna żona może być z takiej kobiety! Naturalnie, że powinienem na nią zasłużyć. Jeszcze jak!...“
I pod wpływem tych myśli czuł, że budzi się w nim jakaś wielka życzliwość, która ogarnia naprzód dom Łęckich, potem dalszą ich rodzinę, potem jego sklep i wszystkich ludzi, którzy w nim pracowali, potem wszystkich kupców, którzy mieli z nim stosunki, a nareszcie — cały kraj i całą ludzkość. Zdawało się Wokulskiemu, że każdy uliczny przechodzień jest jego krewnym, bliższym lub dalszym, wesołym lub smutnym. I niewiele brakowało, ażeby, stanąwszy na chodniku, zaczepiał jak żebrak ludzi i pytał: „Może który z was czego potrzebuje?... Żądajcie, rozkazujcie, proszę was... w jej imieniu...“
„Podle mi dotychczas życie schodziło — mówił sobie. — Byłem egoistą. Ochocki — oto wspaniała dusza: chce przypiąć skrzydła ludzkości i dla tej idei zapomina o własnem szczęściu. Sława, naturalnie jest głupstwem, ale praca dla pomyślności ogółu — to grunt... A potem dodał z uśmiechem: ta kobieta już zrobiła ze mnie bogacza i człowieka z reputacyą: lecz jeżeli uprze się, zrobi ze mnie — czy ja wiem co?... Chyba świętego męczennika, który swoję pracę, nawet życie, odda dla dobra innych... Naturalnie, że oddam, gdy ona tego zechce!...“
Sklep jego był już zamknięty, ale przez otwory okiennic wyglądało światło.
— Coś jeszcze robią — pomyślał Wokulski.
Skręcił w bramę i przez tylne drzwi wszedł do sklepu. Na progu zetknął się z wychodzącym Ziębą, który pożegnał go niskim ukłonem; w głębi zaś sklepu było jeszcze kilka osób. Klejn, wdrapywał się na drabinkę, ażeby coś poprawić na półkach, Lisiecki ubierał się w palto, za kantorem nad księgą siedział Rzecki, a przed nim stał jakiś człowiek i płakał.
— Stary jedzie! — zawołał Lisiecki.
Rzecki, przysłaniając oczy ręką, spojrzał na Wokulskiego; Klejn ukłonił mu się parę razy ze szczytu drabinki, a płaczący człowiek, zwrócił się nagle i z głośnym jękiem objął go za nogi.
— Co to jest?... — spytał zdziwiony Wokulski, poznając w płaczącym starego inkasenta Obermana.
— Zgubił czterysta kilkadziesiąt rubli — odparł Rzecki surowo. — Naturalnie, że nie było nadużycia, głowę dam za to; ale i firma tracić nie może, tembardziej, że pan Oberman ma u nas kilkaset rubli oszczędności. Jedno więc z dwojga — prawił rozdrażniony Rzecki — albo pan Oberman zapłaci, albo pan Oberman straci miejsce... Piękne robilibyśmy interesa, mając wszystkich takich inkasentów, jak pan Oberman...
— Zapłacę panie — mówił, szlochając inkasent — zapłacę, ale niech mi pan rozłoży choć na parę lat. — Toż te pięćset rubli co mam u panów, to mój cały majątek. Chłopiec skończył szkoły i chce uczyć się na doktora, a i starość za pasem... Bóg i pan wie, co się człowiek napracuje, nim zbierze taki grosz... Musiałbym się drugi raz urodzić, ażeby znowu go zebrać...
Klejn i Lisiecki, obaj ubrani, czekali na wyrok pryncypała.
— Tak — odezwał się Wokulski — firma nie może tracić. Oberman zapłaci.
— Słucham pana — wyszeptał nieszczęśliwy inkasent.
Panowie Klejn i Lisiecki pożegnali się i wyszli. Za nimi, wzdychając, zabierał się i Oberman do opuszczenia sklepu. Lecz gdy zostali tylko we trzech, Wokulski dodał szybko:
— Oberman zapłacisz, a ja ci zwrócę...
Inkasent rzucił mu się do nóg.
— Za pozwoleniem!... za pozwoleniem — przerwał Wokulski, podnosząc go. — Jeżeli słówko powiesz komu, o naszym układzie, cofnę prezent, uważasz Oberman?... Inaczej wszyscy zechcą gubić pieniądze. Idź więc do domu i milcz...
— Rozumiem. Niech Bóg zeszle na pana wszystko najlepsze — odparł inkasent i wyszedł, napróżno starając się ukryć radość.
— Już zesłał najlepsze — rzekł Wokulski, myśląc o pannie Izabeli.
Rzecki był niekontent.
— Wiesz mój Stachu — odezwał się, gdy zostali sami — że lepiej zrobisz, nie mięszając się do sklepu. Z góry wiedziałem, że całej sumy nie każesz mu zwracać; ja sam nie żądałbym tego. Ale ze sto rubli, tytułem kary, powinien był gałgan zapłacić... Zresztą, pal dyabli, można mu było i wszystko darować: ale należało choć z parę tygodni utrzymać w niepewności... Inaczej lepiej odrazu zamknąć budę.
Wokulski śmiał się.
— Lękałbym się — odparł — gniewu boskiego, gdybym w takim dniu skrzywdził człowieka.
— W jakim dniu?... — spytał Rzecki, szeroko otwierając oczy.
— Mniejsza o to. Dziś dopiero widzę, że trzeba być litościwym.
— Byłeś nim zawsze i aż zanadto — oburzył się pan Ignacy — i przekonasz się, że dla ciebie ludzie takimi nie będą.
— Już są — rzekł Wokulski i podał mu rękę na pożegnanie.
— Już są?... — powtórzył pan Ignacy, przedrzeźniając go. — Już są!... Nie życzę ci, abyś potrzebował kiedy wystawiać na próbę ich współczucia...
— Mam je bez prób. Dobranoc.
— Masz!... masz!... Zobaczymy, jak ono będzie wyglądało w razie potrzeby. Dobranoc, dobranoc... — mówił stary subjekt, z hałasem chowając księgi.
Wokulski szedł do swego mieszkania i myślał:
„Trzeba nareszcie złożyć wizytę Krzeszowskiemu... Pójdę jutro... W całem znaczeniu przyzwoity człowiek... przeprosił pannę Izabelę. Jutro podziękuję mu i — niech mnie licho weźmie — jeżeli nie spróbuję dopomódz. Choć z takim próżniakiem i letkiewiczem ciężka sprawa... Ale mniejsza o to, spróbuję... On przeprosił pannę Izabelę, ja wydobędę go z długów“.
Uczucia spokoju i niezachwianej pewności tak w tej chwili górowały nad wszelkiemi innemi w duszy Wokulskiego, że, gdy wrócił do domu, zamiast marzyć (co mu się zwykle zdarzało), wziął się do roboty. Wydobył gruby kajet, już w większej części zapisany, potem książkę z polsko-angielskiemi ćwiczeniami i zaczął pisać zdania, wymawiając je półgłosem i usiłując jak najdokładniej naśladować nauczyciela swego pana Wiliama Colinsa.
W kilkuminutowych zaś przerwach myślał to o jutrzejszej wizycie u barona Krzeszowskiego i o sposobie wydobycia go z długów, to o Obermanie, którego wybawił z nieszczęścia.
„Jeżeli błogosławieństwo ludzkie ma jaką wartość — mówił do siebie — cały kapitał błogosławieństw Obermana, wraz ze składanym procentem, ceduję jej...“
Potem przyszło mu na myśl, że nie jestto zbyt świetnym prezentem dla panny Izabeli — uszczęśliwić jednego tylko człowieka. Całego świata — nie może; ale wartoby, z okazyi bliższego poznania się z panną Izabelą, podźwignąć bodaj kilka osób.
— Drugim będzie Krzeszowski — myślał — ale ratować takich zuchów — żadna zasługa... Aha!...
Uderzył się ręką w czoło i, porzuciwszy ćwiczenia angielskie, wydobył archiwum swoich korespondencyi prywatnych. Była-to safianowa okładka, gdzie podług dat, umieszczał nadchodzące listy, których spis znajdował się na początku.
— Aha! — mówił — list mojej Magdalenki i jej opiekunek, stronica 603...
Znalazł stronicę i z uwagą przeczytał dwa listy: jeden pisany elegancko, drugi — jakby go kreśliła dziecinna ręka. W pierwszym zawiadomiono go, że taka to a taka Marya, niegdyś dziewczyna złego prowadzenia, obecnie nauczyła się szyć bielizny, krawiectwa i odznacza się pobożnością, posłuszeństwem, łagodnością i dobremi obyczajami. W drugim liście sama owa Marya... dziękowała mu za dotychczasową pomoc i prosiła tylko o wyszukanie jakiego zajęcia.
„Niech już wielmożny i dobrotliwy pan — pisała — kiedy z łaski Boga ma takie duże fundusze, na mnie grzeszną ich nie wydaje. Bo ja teraz sama sobie poradzę, bylem miała o co ręce zaczepić, a ludzi co potrzebują gorzej niż ja, nieszczęśliwa, zhańbiona, w Warszawie nie brak...“
Wokulskiemu przykro się zrobiło, że podobna prośba kilka dni czekała na odpowiedź. Natychmiast odpisał i zawołał służącego.
— List ten — rzekł — odeślesz rano do Magdalenek...
— Żrobi się — odparł służący, usiłując zapanować nad ziewaniem.
— Sprowadzisz mi także furmana Wysockiego, tego z Tamki, wiesz?...
— O! jeszcze nie miałbym wiedzieć. Ale pan słyszał...
— Tylko żeby mi tu przyszedł zrana...
— O!... czemu nie. Ale pan słyszał, że Oberman żgubił wielkie pieniądze? Był tu zwieczora i przysięgał, że zabije się, albo zrobi sobie co złego, jeżeli pan nie okaże nad nim litości. Ja mówię: „nie bądźcie głupi, nie żabijajcie się, poczekajcie... Nasz stary ma miętkie szercze...“ A on gada; „Ja se też tak kalkuluję, ale zawsze będzie heca, bo mi choć trochę strącą, a tu syn idzie na medyka, a tu starość chwyta człowieka za poły...“
— Proszę cię, idź spać — przerwał mu Wokulski.
— Pójść, pójdę — odparł z gniewem służący, — ale u pana to taka służba, że gorzej niż w kryminale: nawet szpać nie można iść, kiedy się chce...
Zabrał list i wyszedł.
Na drugi dzień, około dziewiątej rano, służący obudził Wokulskiego, donosząc mu, że czeka Wysocki.
— Niech-no wejdzie.
Po chwili wszedł furman. Był przyzwoicie ubrany, miał czerstwą cerę i wesołe spojrzenie. Zbliżył się do łóżka i ucałował Wokulskiemu ręce.
— Mój Wysocki, podobno przy twojem mieszkaniu jest wolny pokój?
— A tak wielmożny panie, bo mi stryjek umarł, a jego bestye lokatorzy nie chciały płacić, więcem wygnał. Na wódkę, to łobuz ma, a na komorne go nie stać...
— Ja wynajmę od ciebie ten pokój — mówił Wokulski — tylko trzeba go odczyścić...
Furman patrzył na Wokulskiego zdziwiony.
— Będzie tam mieszkać młoda szwaczka — mówił dalej Wokulski. — Niech stołuje się u was, niech jej twoja żona pierze bieliznę... Niech zobaczy: czego jej brak? Na sprzęty i na bieliznę ja dam pieniędzy... Potem będziecie uważali, czy nie sprowadza kogo do domu...
— O ni! — zawołał z ożywieniem furman. — Ile razy będzie wielmożnemu panu potrzebna, ja ją sam zawiodę; ale żeby kto zaś z miasta — to ni!... Z takiego interesu wielmożny pan mógłby się tylko nabawić nieszczęścia...
— Głupiś, mój Wysocki. Ja jej widywać nie potrzebuję. Byle była porządna w domu, schludna, pracowita, to niech sobie chodzi gdzie chce. Tylko niech do niej nie chodzą. Więc rozumiesz: trzeba w pokoju odświeżyć ściany, umyć podłogę, kupić sprzęty tanie, ale nowe i dobre, znasz się na tem?...
— I jak jeszcze. Ilem się w życiu mebli nawoził...
— Dobrze. A twoja żona niech zobaczy: co jej potrzeba z bielizny i odzienia i da mi znać.
— Rozumiem wszystko, wielmożny panie — odparł Wysocki, znowu całując go w rękę.
— Ale... A cóż z twoim bratem?...
— Niezgorzej, wielmożny panie. Siedzi, dziękować Bogu i wielmożnemu panu, w Skierniewicach, ma grunt, najął parobka i tera z niego wielki pan. Za parę lat jeszcze ziemi dokupi, bo stołuje się u niego jeden dróżnik i stróż i dwa smarowniki. Nawet mu tera kolej pensyi dodała...
Wokulski pożegnał furmana i zaczął się ubierać.
„Chciałbym przespać ten czas, dopóki znowu jej nie zobaczę“ — myślał Wokulski.
Do sklepu nie chciało mu się iść. Wziął jakąś książkę i czytał, postanawiając sobie, między pierwszą i drugą, wybrać się do barona Krzeszowskiego.
O jedenastej w przedpokoju rozległ się dzwonek i trzask otwieranych drzwi. Wszedł służący.
— Jakaś panna czeka...
— Proś do sali — rzekł Wokulski.
W sali zaszeleściła kobieca suknia. Wokulski, stanąwszy na progu, zobaczył swoję Magdalenkę.
Zdumiały go nadzwyczajne zmiany w niej. Dziewczyna była czarno ubrana, miała bladawą, ale zdrową cerę i nieśmiałe spojrzenie. Spostrzegłszy Wokulskiego, zarumieniła się i zaczęła drżeć.
— Niech pani siądzie, panno Maryo — odezwał się, wskazując jej krzesło.
Usiadła na brzegu aksamitnego sprzętu, jeszcze mocniej zawstydzona. Powieki szybko zamykały się jej i otwierały; patrzyła w ziemię, a na rzęsach jej błysnęły krople łez. Inaczej wyglądała przed dwoma miesiącami.
— Więc już pani umie krawiecczyznę, panno Maryo?
— Tak.
— I gdzież pani ma zamiar umieścić się?
— Możeby do jakiego magazynu, albo w służbę... do Rosyi...
— Dlaczegoż tam?
— Tam podobno łatwiej dostać robotę, a tu... któż mnie przyjmie? — szepnęła.
— A gdyby tu jaki skład brał u pani bieliznę, czy nie opłaciłoby się zostać?
— O tak... Ale tu trzeba mieć własną maszynę i mieszkanie i wszystko... Kto tego niema, musi iść w służbę.
Nawet głos jej się zmienił. Wokulski pilnie przypatrywał się jej, nareszcie rzekł:
— Zostanie pani tymczasem w Warszawie. Mieszkać będzie pani na Tamce, przy rodzinie furmana Wysockiego. To bardzo dobrzy ludzie. Pokój będzie pani miała osobny, stołować się pani będzie u nich, a maszyna i wszystko, co się okaże potrzebnem do szycia bielizny, znajdzie się także. Rekomendacye do składu bielizny dam pani, a po paru miesiącach zobaczymy, czy utrzyma się pani z tej roboty. — Oto adres Wysockich. Proszę tam zaraz pójść, kupić z Wysocką sprzęty, dopilnować, ażeby uporządkowali pokój. Maszynę przyślę pani jutro... A oto pieniądze na zagospodarowanie się. Pożyczam je; zwróci mi je pani ratami, jak już zacznie iść robota.
Podał jej kilkadziesiąt rubli zawiniętych w kartkę do Wysockiego. A kiedy ona wahała się: czy ma brać, wcisnął jej zwitek w rękę i rzekł:
— Proszę, bardzo proszę natychmiast iść do Wysockich. Za parę dni on przyniesie pani list do składu bielizny. W nagłym wypadku proszę odwołać się do mnie. Żegnam panią...
Ukłonił się i cofnął do swego gabinetu.
Dziewczyna chwilę jeszcze postała na środku sali; potem otarła łzy i wyszła pełna jakiegoś uroczystego zdziwienia.
„Zobaczym, jak powiedzie się jej w nowych warunkach“ — rzekł do siebie Wokulski i znowu zasiadł do czytania.
O pierwszej w południe udał się Wokulski do barona Krzeszowskiego, po drodze wyrzucając sobie, że tak późno składa wizytę swojemu ex-przeciwnikowi.
„Mniejsza o to — pocieszał się. — Nie mogłem go przecie nachodzić, kiedy był chory. A bilet posłałem“.
Zbliżywszy się do domu, w którym lokował się baron, Wokulski mimochodem zauważył, że ściany kamienicy mają tak niezdrową barwę zielonawą, jak Maruszewicz żółtawą i że rolety w mieszkaniu Krzeszowskiego są podniesione.
„Widać już zdrów — myślał. — Nie wypada jednak odrazu pytać o jego długi. Zrobię to za drugą lub trzecią wizytą; potem spłacę lichwiarzy i biedny baron odetchnie. Nie mogę być obojętnym dla człowieka, który przeprosił pannę Izabelę...“
Wszedł na piętro i zadzwonił. W mieszkaniu słychać było kroki, ale nie śpieszono się z otwieraniem. Zadzwonił drugi raz. Chodzenie, a nawet przesuwanie sprzętów odbywało się w dalszym ciągu za drzwiami, ale znów nie otwierano. Zniecierpliwiony szarpnął dzwonek tak gwałtownie, że o mało go nie urwał. Wówczas dopiero zbliżył się ktoś do drzwi i począł flegmatycznie zdejmować łańcuszek, kręcić kluczem i odciągać zasówkę, mrucząc:
— Widać swój... Żydby tak nie dzwonił...
Nareszcie otworzyły się drzwi i stanął w progu lokaj Konstanty. Na widok Wokulskiego, przymrużył oczy i wysunąwszy dolną wargę, spytał:
— A coto?...
Wokulski odgadł, że nie cieszy się łaskami wiernego sługi, który był przy pojedynku.
— Pan baron w domu? — spytał.
— Pan baron leży chory i nikogo nie przyjmuje, bo teraz jest doktor.
Wokulski wydobył swój bilet i dwa ruble.
— Kiedyż, mniej więcej, można odwiedzić pana?
— Bardzo, bardzo nie zaraz... — odparł trochę łagodniej Konstanty. — Bo pan jest chory z postrzału i doktorzy kazali mu, dziś — jutro, jechać do ciepłych krajów, albo na wieś.
— Więc przed wyjazdem nie można widzieć się?...
— O wcale nie można... Doktorzy ostro zakazali nie przyjmować nikogo... Pan ciągle w gorączce...
Dwa stoliki do kart, z których jeden miał złamaną nogę, a drugi gęsto zapisane sukno, tudzież kandelabry z niedopałkami świec woskowych, kazały powątpiewać o dokładności patologicznych określeń Konstantego. Mimo to, Wokulski jeszcze dodał mu rubla i odszedł, bynajmniej nie zadowolony z przyjęcia.
„Może baron — myślał — poprostu nie chce mojej wizyty? Ha! w takim razie niech płaci lichwiarzom i zabezpiecza się od nich aż czterema sposobami zamknięć...“
Wrócił do siebie.
Baron istotnie miał zamiar wyjechać na wieś i nie był zdrów, ale i nie tak chory. Rana w policzku goiła mu się bardzo powoli; nie dlatego, ażeby miała być ciężką, ale że organizm pacyenta był mocno podszarpany. W chwili wizyty Wokulskiego, baron był wprawdzie obwiązany, jak stara kobieta na mrozie, ale, nie leżał w łóżku, tylko siedział na fotelu i miał przy sobie nie doktora, ale hrabiego Licińskiego.
Właśnie narzekał przed hrabią na opłakany stan zdrowia.
— Niech dyabli wezmą! — mówił — tak podłe życie. Ojciec zostawił mi wprawdzie pół miliona rubli w dziedzictwie, ale zarazem cztery choroby, z których każda warta milion... Co za niewygoda bez binokli!... No i wyobraź sobie hrabia: pieniądze rozeszły się, ale choroby zostały. Że zaś ja sam dorobiłem sobie parę nowych chorób i trochę długów, więc — sytuacya jasna: bylem się szpilką zadrasnął, muszę posyłać po trumnę i rejenta.
— Tek! — odezwał się hrabia. — Nie sądzę jednak, ażebyś pan, w podobnej sytuacyi, rujnował się na rejentów.
— Właściwie, to mnie rujnują komornicy...
Baron, opowiadając, niecierpliwie chwytał odgłosy dolatujące go z przedpokoju, ale — nic nie mógł zmiarkować. Dopiero gdy usłyszał zamykanie drzwi, zasuwanie zatrzasku i zakładanie łańcucha, nagle wrzasnął:
— Konstanty!...
Po chwili wszedł służący, nie zdradzając zbytecznego pośpiechu.
— Kto był?... Pewnie Goldcygier... Powiedziałem ci, ażebyś z tym łotrem nie wdawał się w żadne rozprawy, tylko porwał za łeb i zrzucił ze schodów. Wyobraź pan sobie — zwrócił się do Licińskiego — ten podły żyd nachodzi mnie ze sfałszowanym wekslem, na czterysta rubli i ma bezczelność żądać zapłaty!...
— Trzeba wytoczyć proces, tek...
— Ja nie wytoczę... Nie jestem prokuratorem, który ma obowiązek ścigać fałszerzy. Zresztą nie chcę dawać inicyatywy do gubienia jakiegoś zapewne biedaka, który zabija się pracą nad naśladowaniem cudzych podpisów... Czekam więc, ażeby Goldcygier wystąpił z akcyą, a dopiero wówczas, nikogo nie oskarżając, przyznam, że to nie mój podpis.
— A właśnie, że to nie był Goldcygier — odezwał się Konstanty.
— Więc kto?.. Rządca... może krawiec?...
— Nie... Ten pan... — rzekł służący i podał bilet Krzeszowskiemu. — Porządny człowiek, alem go wygnał, kiedy tak pan baron kazał...
— Co?... — spytał zdziwiony hrabia, spoglądając na bilet. — Nie kazałeś pan przyjmować Wokulskiego?...
— Tak — potwierdził baron. — Licha figura, a przynajmniej... nie do towarzystwa...
Hrabia Liciński z pewnym akcentem poprawił się na fotelu.
— Nie spodziewałem się usłyszeć takiego zdania o tym panu... od pana... Tek...
— Nie bierz pan tego co mówię w jakiemś hańbiącem znaczeniu — pośpieszył objaśnić baron. — Pan Wokulski nie zrobił nic podłego, tylko... takie małe świństewko, które może uchodzić w handlu, ale nie w towarzystwie...
Hrabia z fotelu, a Konstanty z progu uważnie przypatrywali się Krzeszowskiemu.
— Sam hrabia osądź — mówił dalej baron. — Klacz moją ustąpiłem pani Krzeszowskiej (przed Bogiem i ludźmi prawnie zaślubionej mi małżonce) za ośmset rubli. Pani Krzeszowska, na złość mnie (nie wiem nawet zaco!) postanowiła koniecznie ją sprzedać. No i trafił się nabywca, pan Wokulski, który korzystając z afektu kobiety, postanowił zarobić na klaczy... dwieście rubli!... dał bowiem za nią tylko sześćset...
— Miał prawo, tek!... — wtrącił hrabia.
— Eh! Boże... Wiem, że miał prawo... Ale człowiek, który dla pokazania się wyrzuca tysiące rubli, a gdzieś w kącie, zarabia na histeryczkach, po dwadzieścia pięć procent, taki człowiek nie jest smaczny... To nie dżentlmen... Zbrodni nie popełnił, ale... jest tak nierówny w stosunkach, jak ktoś, kto rozdając znajomym w prezencie dywany i szale, wyciągałby nieznajomym chustki do nosa. Zaprzeczy pan temu...
Hrabia milczał i dopiero po chwili odezwał się.
— Tek!... Czyto jednak pewne?
— Najpewniejsze. Układy między panią Krzeszowską i tym panem prowadził mój Maruszewicz i wiem to od niego.
— Tek. W każdym razie pan Wokulski jest dobrym kupcem i naszę spółkę poprowadzi...
— Jeżeli was nie okpi...
Tymczasem Konstanty, wciąż stojąc na progu, zaczął z politowaniem kiwać głową, aż, zniecierpliwiony odezwał się:
— Eh!... co też pan wygaduje... Tfy!... zupełnie jak dziecko...
Hrabia spojrzał na niego ciekawie, a baron wybuchnął:
— A ty co błaźnie odzywasz się, kiedy cię nie pytają?...
— Naturalnie, że się odzywam, bo pan i gada i robi całkiem jak dziecko... Ja jestem tylko lokaj, ale przecie wolałbym wierzyć takiemu, co mi daje dwa ruble za wizytę, aniżeli takiemu, co odemnie po trzy ruble pożycza i wcale nie śpieszy się z oddawaniem. Ot co jest, dziś pan Wokulski dał mi dwa ruble, a pan Maruszewicz...
— Won!... — wrzasnął baron, chwytając za karafkę, na widok której Konstanty uznał za pożyteczne oddzielić się od swego pana grubością drzwi. — A to łotr fagas!... — dodał baron, widocznie bardzo zirytowany.
— Pan ma słabość, do tego Maruszewicza — spytał hrabia.
— Ale bo to poczciwy chłopak... Z jakich on mnie sytuacyj nie wyprowadza!... ile daje mi dowodów nieledwie psiego przywiązania!...
— Tek!... — mruknął zamyślony hrabia. Posiedział jeszcze kilka minut nic nie mówiąc i nareszcie pożegnał barona.
Idąc do domu, hrabia Liciński kilka razy powracał myślą do Wokulskiego. Uważał za rzecz naturalną, że kupiec zarabia nawet na wyścigowym koniu; swoją drogą czuł jakiś niesmak do podobnych operacyj, a już całkiem miał za złe Wokulskiemu, że wdaje się z Maruszewiczem, figurą co najmniej podejrzaną.
— Zwyczajnie zbogacony parweniusz! — mruknął hrabia. — Przedwcześnie zachwycaliśmy się nim, chociaż... spółkę może prowadzić... Rozumie się przy pilnej kontroli z naszej strony.
W parę dni, około dziewiątej rano, Wokulski odebrał dwa listy: jeden od pani Meliton, drugi od książęcego adwokata.
Niecierpliwie otworzył pierwszy, w którym pani Meliton napisała tylko te słowa: „Dziś w Łazienkach, o zwykłej godzinie“. Przeczytał go parę razy, poczem z niechęcią wziął się do listu adwokata, który zapraszał go, również dzisiaj, na godzinę jedenastą rano, na konferencyą w sprawie kupna domu Łęckich. Wokulski głęboko odetchnął; miał czas.
Punkt o jedenastej był w gabinecie mecenasa, gdzie już zastał starego Szlangbauma. Mimowoli zauważył, że siwy żyd bardzo poważnie wygląda na tle bronzowych sprzętów i obić i że mecenasowi jest bardzo do twarzy w pantoflach z bronzowego safianu.
— Pan ma szczęście, panie Wokulski — odezwał się Szlangbaum. — Ledwie panu zachciało się kupić dom, a już domy idą w górę. Ja powiadam, słowo daję, że pan w pół roku odzyska swój nakład na tę kamienicę i jeszcze co zarobi! A ja przy panu...
— Myślisz pan? — odparł niedbale Wokulski.
— Ja nie myślę — mówił żyd — ja już zarabiam.
Wczoraj adwokat pani baronowej Krzeszowskiej, pożyczył odemnie 10.000 rubli do Nowego Roku i dał 800 rubli procentu.
— Cóżto, i ona już nie ma pieniędzy? — spytał Wokulski adwokata.
— Ma w banku 90.000 rubli, ale na tem baron położył areszt. Piękną napisali intercyzę, co?... — zaśmiał się adwokat. — Mąż kładzie areszt na pieniądzach, będących niewątpliwą własnością żony, z którą toczy proces o seperacyą... Ja, co prawda, takich intercyz nie pisywałem, ha! ha!... — śmiał się adwokat, ciągnąc dym z wielkiego bursztyna.
— Nacóż baronowa pożycza od pana te 10.000, panie Szlangbaum? — rzekł Wokulski.
— Pan nie wie? — odparł żyd. — Domy idą w górę i adwokat wytłómaczy pani baronowej, że kamienicy pana Łęckiego nie kupi taniej, niż za 70 tysięcy rubli. Ona wolałaby kupić ją za 10.000, no, ale co zrobi?...
Mecenas usiadł przed biurkiem i zabrał głos.
— Zatem, szanowny panie Wokulski, kamienicę państwa Łęckich (lekko schylił głowę), kupuję, w imieniu pańskiem, nie ja, tylko obecny tu (ukłonił się) pan S. Szlangbaum...
— Mogę kupić, czemu nie — szepnął żyd.
— Ale za 90.000 rubli, nie taniej — wtrącił Wokulski — i przez li-cy-tacyą... — dodał z naciskiem.
— Czemu nie? To nie moje pieniądze!... Chce pan płacić, będzie pan miał konkurentów do licytacyi... Żebym ja miał tyle tysięcy, ile tu, w Warszawie, można wynająć, do każdy interes, bardzo porządne osoby i katoliki, to jabym był bogatszy od Rotszylda.
— Więc będą porządni konkurenci — powtórzył mecenas. — Doskonale. Teraz ja oddam panu Szlangbaumowi pieniądze...
— To nie potrzebne — wtrącił żyd.
— A następnie spiszemy akcik, mocą którego pan S. Szlangbaum zaciąga od wielmożnego S. Wokulskiego dług w kwocie 90.000 rubli i takowy zabezpiecza na nowo nabytej przez siebie kamienicy. Gdyby zaś pan S. Szlangbaum, od d. 1 stycznia 1879 roku, powyższej sumy nie zwrócił...
— I nie wrócę...
— W takim razie kupiona przez niego kamienica po jaśnie wielmożnych Łęckich, przechodzi na własność wielmożnego S. Wokulskiego...
— W tej chwili może przejść... Ja nawet do niej nie zajrzę — odparł żyd, machając ręką.
— Wybornie! — zawołał mecenas. — Na jutro będziemy mieli akcik, a za tydzień... dziesięć dni, kamienicę. Bodajbyś pan tylko nie stracił na niej z kilkunastu tysięcy rubli, szanowny panie Stanisławie.
— Tylko zyskam — odparł Wokulski i pożegnał mecenasa i Szlangbauma.
— Ale, ale... — pochwycił mecenas, odprowadziwszy Wokulskiego do salonu. — Nasi hrabiowie tworzą spółkę, tylko nieco zmniejszają działy i żądają bardzo szczegółowej kontroli interesu.
— Mają racyą.
— Szczególniej ostrożnym okazuje się hrabia Liciński. Nie rozumiem, co się z nim stało?...
— Daje pieniądze, więc jest ostrożny. Dopóki dawał tylko słowo, był śmielszy...
— Nie, nie, nie!.. — przerwał mu adwokat. — W tem coś jest i ja to wyśledzę... Ktoś nam buty uszył...
— Nie wam, ale mnie — uśmiechnął się Wokulski. — W rezultacie, wszystko mi jedno i nawet wcalebym się nie gniewał, gdyby panowie ci nie przystępowali do spółki...
Jeszcze raz pożegnał adwokata i pobiegł do sklepu. Tam znalazło się kilka ważnych interesów, które zatrzymywały go nadspodziewanie długo. Dopiero o wpół do drugiej był w Łazienkach.
Surowy chłód parku, zamiast uspokoić, podniecał go. Biegł tak szybko, że chwilami przychodziło mu na myśl: czy nie zwraca uwagi przechodniów? Wtedy zwalniał kroku i czuł, że niecierpliwość piersi mu rozsadza.
— Już ich pewno nie spotkam! — powtarzał z rozpaczą.
Tuż nad sadzawką, na tle zielonych kląbów, spostrzegł popielaty płaszczyk panny Izabeli. Stała nad brzegiem, w towarzystwie hrabiny i ojca i rzucała pierniki łabędziom, z których jeden nawet wyszedł z wody na swoich brzydkich łapach i umieścił się u stóp panny Izabeli.
Pierwszy zobaczył go pan Tomasz.
— Cóż za wypadek! — zawołał do Wokulskiego. — Pan, o tej porze, w Łazienkach?...
Wokulski ukłonił się paniom, zauważywszy, z rozkosznem zdziwieniem, rumieniec na twarzy panny Izabeli.
— Bywam tu, ile razy przepracuję się... To jest, dosyć często...
— Szanuj siły panie Wokulski!... — ostrzegł go pan Tomasz, uroczyście grożąc palcem... — A propos — dodał półgłosem — wyobraź pan sobie, że za moję kamienicę już baronowa Krzeszowska chce dać 70.000 rubli... Z pewnością wezmę sto tysięcy, a może i sto dziesięć.. Błogosławione są te licytacye!...
— Tak rzadko widuję pana, panie Wokulski — wtrąciła hrabina — że muszę zaraz załatwić interes...
— Do usług pani...
— Panie! — zawołała z komiczną pokorą składając ręce — proszę o sztukę perkalu dla moich sierot... Widzi pan, jak nauczyłam się przymawiać o jałmużnę?
— Pani hrabina raczy przyjąć dwie sztuki?...
— Tylko w takim razie, jeżeli druga będzie sztuką grubego płótna...
— O ciociu, tego już zawiele!... — przerwała jej panna Izabela ze śmiechem. — Jeżeli pan nie chce stracić majątku — zwróciła się do Wokulskiego, — niech pan ztąd ucieka. Zabieram pana w stronę Pomarańczarni, a ci państwo niech tu odpoczywają...
— Belu, nie boisz się?... — odezwała się ciotka.
— Chyba ciocia nie wątpi, że w towarzystwie pana nie spotka mnie nic złego...
Wokulskiemu uderzyła krew do głowy; na ustach hrabiny mignął niedostrzegalny uśmiech.
Była to jedna z tych chwil, kiedy natura hamuje swoje wielkie siły i zawiesza odwieczne prace, ażeby uwydatnić szczęście istot drobnych i znikomych.
Wiatr zaledwie dyszał i tylko poto, ażeby chłodzić śpiące w gniazdach pisklęta i ułatwiać lot owadom, śpieszącym na weselne gody. Liście drzew chwiały się tak delikatnie, jakby poruszał je nie materyalny podmuch, ale cicho prześlizgujące się promienie światła. Tu i owdzie, w przesiąkłych wilgocią gęstwinach, mieniły się barwne krople rosy, jak odpryski spadłej z nieba tęczy.
Zresztą wszystko stało na miejscu: słońce i drzewa; snopy światła i cienie, łabędzie na stawie, roje komarów nad łabędziami, nawet połyskująca fala na lazurowej wodzie. Wokulskiemu zdawało się, że w tej chwili odjechał z ziemi bystry prąd czasu, zostawiając tylko parę białych smug na niebie — i od tej pory nie zmieni się już nic; wszystko zostanie tak samo na wieki. Że on z panną Izabelą będzie wiecznie chodził po oświetlonej łące, oboje otoczeni zielonemi obłokami drzew, z pośród których, gdzieniegdzie, jak para czarnych brylantów, błyskają ciekawe oczy ptaka. Że on już zawsze będzie pełen niezmiernej ciszy, ona zawsze tak rozmarzona i oblana rumieńcem, że przed nimi, zawsze, jak teraz, będą lecieć, całujące się w powietrzu, te oto dwa białe motyle.
Byli w połowie drogi do Pomarańczarni, kiedy panna Izabela, widać, już zakłopotana tym spokojem w naturze i między nimi, poczęła mówić:
— Prawda jaki ładny dzień? W mieście upał, tu przyjemny chłód. Bardzo lubię Łazienki o tej godzinie: mało osób, więc każdy może znaleźć kątek wyłącznie dla siebie. Pan lubi samotność?
— Nawykłem do niej.
— Pan nie był na Rossim?.. — dodała, rumieniąc się jeszcze mocniej. — Rossiego nie widział pan?... — powtórzyła, patrząc mu w oczy ze zdziwieniem.
— Nie byłem, ale... będę...
— My z ciocią byłyśmy już na dwu przedstawieniach.
— Będę na każdem...
— Ach, jak to dobrze! Przekona się pan, co to za wielki artysta. Szczególniej znakomicie gra Romea, chociaż... już nie jest pierwszej młodości... Ciocia i ja, znamy go osobiście jeszcze z Paryża... Bardzo miły człowiek, ale nadewszystko gienialny tragik... W jego grze najprawdziwszy realizm, kojarzy się z najpoetyczniejszym idealizmem...
— Musi być istotnie wielkim — wtrącił Wokulski, — jeżeli budzi w pani tyle podziwu i sympatyi.
— Ma pan słuszność. Wiem, że w życiu nie zrobię nic nadzwyczajnego, ale umiem przynajmniej oceniać ludzi niezwykłych... Na każdem polu... nawet — na scenie... Niech pan sobie jednak wyobrazi, że Warszawa nie ocenia go, jak należy...
— Czy podobna?.. Jest przecie cudzoziemcem...
— A pan jest złośliwy — odparła z uśmiechem, — ale policzę to na karb Warszawy, nie Rossiego... Doprawdy, wstydzę się za nasze miasto!... Ja, gdybym była publicznością, (ale publicznością rodzaju męskiego!), zasypałabym go wieńcami, a ręce spuchłyby mi od oklasków... Tu zaś oklaski są dość skąpe, a o wieńcach nikt nie myśli... My istotnie jesteśmy jeszcze barbarzyńcami...
— Oklaski i wieńce są rzeczą tak drobną, że... na najbliższem przedstawieniu Rossi może mieć ich raczej zawiele, aniżeli zamało — rzekł Wokulski.
— Jest pan pewny? — spytała, wymownie patrząc mu w oczy.
— Ależ... gwarantuję, że tak będzie...
— Będę bardzo zadowolona, jeżeli spełni się pańskie proroctwo; może już wrócimy do tamtych państwa?...
— Ktokolwiek robi pani przyjemność, zasługuje na najwyższe uznanie...
— Za pozwoleniem! — przerwała mu, śmiejąc się. — W tej chwili powiedział pan komplement samemu sobie...
Zwrócili się od Pomarańczarni z powrotem.
— Wyobrażam sobie zdumienie Rossiego — mówiła dalej panna Izabela, — jeżeli spotkają go owacye. On już zwątpił i — prawie żałuje, że przyjechał do Warszawy... Artyści, nie wyłączając największych, są to szczególni ludzie: bez sławy i hołdów nie mogą żyć, jak my bez pokarmu i powietrza. Praca, choćby najpłodniejsza, ale cicha, albo poświęcenie, to nie dla nich. Oni koniecznie muszą wysuwać się na pierwszy plan, zwracać na siebie spojrzenia wszystkich, panować nad sercami tysięcy... Sam Rossi mówi, że wolałby o rok wcześniej umrzeć na scenie, wobec pełnego i wzruszonego teatru, aniżeli o rok później w nielicznem otoczeniu. Jakie to dziwne!...
— Ma racyą, jeżeli pełny teatr jest dla niego najwyższem szczęściem.
— Pan sądzi, że są szczęścia, które warto opłacić krótszem życiem? — spytała panna Izabela.
— I nieszczęścia, których warto uniknąć w ten sposób — odpowiedział Wokulski.
Panna Izabela zamyśliła się i, od tej pory, szli oboje w milczeniu.
Tymczasem, siedząc nad sadzawką i w dalszym ciągu karmiąc łabędzie, hrabina rozmawiała z panem Tomaszem.
— Nie uważasz — mówiła, — że ten Wokulski, jest jakby zajęty Belą?...
— Nie sądzę.
— Nawet bardzo; dzisiejsi kupcy umieją robić śmiałe projekta.
— Od projektu do wykonania ogromnie daleko — odparł, nieco zirytowany, pan Tomasz. — Choćby jednakże nawet tak było, nic mnie to nie obchodzi. Nad myślami pana Wokulskiego nie panuję, a o Belcię jestem spokojny.
— Ja, w rezultacie, nie mam nic przeciw temu — dodała hrabina. — Cokolwiek nastąpi, oczywiście zgadzam się z wolą boską, jeżeli zyskują na tem ubodzy... Ciągle zyskują... Moja ochrona będzie niedługo pierwszą w mieście i tylko dlatego, że ten pan ma słabość do Belci...
— Dajże spokój... Wracają!.. — przerwał jej pan Tomasz.
Istotnie panna Izabela z Wokulskim ukazali się na końcu drogi.
Pan Tomasz przypatrzył im się z uwagą i dopiero teraz spostrzegł, że dwoje tych ludzi harmonizują ze sobą wzrostem i ruchami. On, o głowę wyższy i silnie zbudowany, stąpał jak ex-wojskowy; ona, nieco drobniejsza, lecz kształtniejsza, posuwała się, jakby płynąc. Nawet biały cylinder i jasny paltot Wokulskiego, godził się z popielatym płaszczykiem panny Izabeli.
„Zkąd mu ten biały cylinder?...“ — pomyślał pan Tomasz z goryczą. — Potem nasunęła mu się dziwna kombinacya: że Wokulski, jestto parweniusz, który za prawo noszenia białego cylindra, powinienby mu płacić przynajmniej 50 procent od wypożyczonego kapitału. — Aż sam wzruszył ramionami.
— Jak tam pięknie, ciociu, w tamtych alejach! — zawołała, zbliżając się, panna Izabela. — My z ciocią nigdy nie bywamy w tamtej stronie. Łazienki tylko wtedy są przyjemne, kiedy można chodzić po nich szybko i daleko.
— W takim razie poproś pana Wokulskiego, ażeby ci częściej towarzyszył — odpowiedziała hrabina, tonem jakiejś osobliwej słodyczy.
Wokulski ukłonił się, panna Izabela nieznacznie ściągnęła brwi, a pan Tomasz rzekł:
— Możebyśmy wrócili do domu...
— Ja myślę — odparła hrabina. — Pan jeszcze zostaje, panie Wokulski?
— Tak. Czy mogę odprowadzić panie do powozu?
— Prosimy. Belu, podaj mi rękę.
Hrabina z panną Izabelą poszły naprzód, za niemi pan Tomasz z Wokulskim. Pan Tomasz czuł w sobie tyle goryczy, kwasu i ciężaru na widok białego cylindra, że nie chcąc być niegrzecznym, zmuszał się do uśmiechu. A nareszcie, pragnąc w jakiśkolwiek sposób zabawić Wokulskiego, znowu zaczął mówić mu o swej kamienicy, z której ma nadzieję otrzymać czterdzieści, albo i pięćdziesiąt tysięcy czystego zysku.
Cyfry te, ze swej strony, źle podziałały na humor Wokulskiego, który mówił sobie, że, ponad trzydzieści tysięcy rubli, już nic nie jest w stanie dołożyć.
Dopiero, gdy podjechał powóz i pan Tomasz, usadowiwszy damy i siebie, zawołał: ruszaj! w Wokulskim znikło uczucie niesmaku, a ocknął się żal po pannie Izabeli.
— Tak krótko! — szepnął, patrząc z westchnieniem na Łazienkowską szosę, na którą w tej chwili wjechała zielona beczka straży, polewająca drogę.
Poszedł jeszcze w stronę Pomarańczarni, tą samą ścieżką, co pierwiej, upatrując na miałkim piasku, śladu bucików panny Izabeli. Coś się tu zmieniło. Wiatr dął silniej, zmącił wodę w sadzawce, porozganiał motyle i ptaki, a za to napędził więcej obłoków, które raz po raz przyćmiewały blask słońca.
— Jak tu nudno! — szepnął, i zawrócił do szosy.
Wsiadł do swego powozu i, przymknąwszy oczy, nasycał się jego lekkiem kołysaniem. Zdawało mu się, że jak ptak siedzi na gałęzi, którą wiatr chwieje wprawo i wlewo, dogóry i nadół, a potem nagle roześmiał się, przypomniawszy sobie, że to lekkie kołysanie kosztuje go około tysiąca rubli rocznie.
„Głupiec jestem, głupiec! — powtarzał. — Poco ja się pnę między ludzi, którzy albo nie rozumieją moich ofiar, albo śmieją się z niezgrabnych wysiłków. Naco mi ten powóz?... Czy nie mógłbym jeździć dorożką, albo tym oto trajkoczącym omnibusem z płóciennemi firankami?...“
Stanąwszy przed domem, przypomniał sobie obietnicę, daną pannie Izabeli, co do owacyi dla Rossiego.
— Naturalnie, że będzie miał owacye, ba! jeszcze jakie... Jutro przedstawienie...
Nad wieczorem posłał służącego do sklepu po Obermana. Siwy inkasent przybiegł natychmiast, z trwogą pytając się w duszy: czy Wokulski, nie rozmyślił się, i nie każe mu zwrócić zgubionych pieniędzy?...
Ale Wokulski przywitał go bardzo łaskawie i nawet zabrał do swego gabinetu, gdzie z pół godziny rozmawiali. O czem?...
Pytanie: o czem Wokulski mógł rozmawiać z Obermanem, bardzo zaciekawiało lokaja. Jużci o zgubionych pieniądzach... Troskliwy sługa przykładał kolejno oko i ucho do dziurki klucza, dużo widział, dużo słyszał, ale nic nie mógł zrozumieć. Widział, że Wokulski daje Obermanowi całą paczkę pięciorublówek i słyszał takie oto wyrazy:
— W teatrze Wielkim... na balkonie i paradyzie... woźnemu wieniec... bukiet przez orkiestrę...
— Co ta besztya, stary, już zaczyna handlować biletami do teatru, czy co?...
Usłyszawszy w gabinecie szmer ukłonów, służący uciekł do przedpokoju, aby tam przyłapać Obermana. Gdy zaś inkasent wyszedł odezwał się:
— Cóż, skończyło się z pieniędzmi?... Dużom ja tu śliny żepszuł, ażeby stary pofolgował panu Obermanowi i nareszcie wymogłem na nim, że mi powiedział: „Zobaczymy, zrobi się, co się da!...“ No i widzę, pan Oberman dobił dziś targu... Cóż, stary w dobrym humorze?...
— Jak zwykle — odparł inkasent.
— Aleście się nagadali z nim. Musi, że o czemś więcej, niż o pieniądzach... Może i o teatrze, bo stary paszyami lubi teatr...
Ale Oberman spojrzał na niego wilczem okiem i wyszedł, milcząc. Służący, w pierwszej chwili otworzył usta ze zdumienia, lecz ochłonąwszy, pogroził za nim pięścią.
— Poczekaj!... — mruknął — żapłaczę ja ci... Wielki pan, patrzcie go... Ukradł czterysta rubli i już nie chcze gadać z człowiekiem!...
Dla pana Ignacego Rzeckiego nadeszła znowu epoka niepokojów i zdumień.
Ten sam Wokulski, który, rok temu, poleciał do Bułgaryi, a przed kilkoma tygodniami, jak magnat, bawił się w wyścigi i pojedynki, ten sam Wokulski nabrał dziś nadzwyczajnego gustu do widowisk teatralnych. I jeszcze żeby choć polskich, ale — włoskich... On, który nie rozumiał po włosku ani wyrazu!
Już blisko tydzień trwała ta nowa mania, która dziwiła i gorszyła nie samego tylko p. Ignacego.
Raz naprzykład, stary Szlangbaum, oczywiście w jakiejś ważnej sprawie, przez pół dnia szukał Wokulskiego. Był w sklepie — Wokulski dopiero co wyszedł ze sklepu, kazawszy pierwej odnieść aktorowi Rossiemu duży wazon z saskiej porcelany. Pobiegł do mieszkania — Wokulski dopiero co opuścił mieszkanie i pojechał do Bardeta po kwiaty. Stary żyd, ażeby go dopędzić, krzywiąc się wziął doróżkę; ale ponieważ ofiarowywał dorożkarzowi złoty i groszy ośm za kurs, zamiast czterdziestu groszy, więc, nim dobili targu za złoty i groszy ośm, i dojechali do Bardeta, Wokulski już opuścił zakład ogrodniczy.
— A gdzie on pojechał, nie wie pan? — zapytał Szlangbaum ogrodniczka, który, za pomocą krzywego noża, między najpiękniejszemi kwiatami szerzył zniszczenie.
— Czy ja wiem, podobno do teatru — odparł ogrodniczek z taką miną, jakby owym krzywym nożem chciał gardło poderżnąć Szlangbaumowi.
Żyd, któremu to właśnie przyszło na myśl, cofnął się czemprędzej z oranżeryi i, jak kamień wyrzucony z procy, wpadł w dorożkę. Ale woźnica (porozumiawszy się już widać z krwiożerczymi ogrodnikami) oświadczył, iż: za żadne w świecie skarby nie pojedzie dalej, chyba, że kupiec da mu 40 groszy za kurs i jeszcze zwróci dwa grosze urwane przy pierwszym kursie.
Szlangbaum poczuł słabość około serca, i w pierwszej chwili chciał albo wysiąść, albo zawołać policyi. Przypomniawszy sobie jednak, jaka teraz w świecie chrześciańskim panuje złość i niesprawiedliwość i zajadłość na żydów, zgodził się na wszystkie warunki bezwstydnego dorożkarza i jęcząc, pojechał do teatru.
Tu — najprzód nie miał z kim gadać, potem nie chciano z nim gadać, aż nareszcie dowiedział się, że pan Wokulski był dopieroco, ale że w tej chwili pojechał w aleje Ujazdowskie. Słychać nawet turkot jego powozu w bramie...
Szlangbaumowi opadły ręce. Piechotą wrócił do sklepu Wokulskiego, przy okazyi po raz setny z rzędu wyklął swego syna, za to, że nazywa się Henrykiem, chodzi w surducie i jada trefne potrawy, a nareszcie poszedł żalić się przed panem Ignacym.
— Nu — mówił lamentującym głosem — co ten pan Wokulski wyrabia najlepszego!... Ja miałem taki interes, żeby on za pięć dni mógł od swego kapitału zarobić 300 rubli... I ja zarobiłbym ze 100 rubli... Ale on sobie jeździ teraz po mieście, a ja na same dorożki wydałem dwa złote i groszy dwadzieścia... Aj! coto za rozbójniki te dorożkarze...
Naturalnie, że pan Ignacy upoważnił Szlangbauma do zrobienia interesu i nietylko zwrócił mu pieniądze wydane na dorożki, ale jeszcze na własny koszt kazał go odwieźć na ulicę Elektoralną, co tak rozczuliło starego żyda, że odchodząc, zdjął ze swego syna rodzicielskie przekleństwo i nawet zaprosił go do siebie na szabasowy obiad.
— Bądź jak bądź — mówił do siebie Rzecki — głupia historya, z tym teatrem, nadewszystko z tem, że Stach zaniedbuje interesa...
Innym razem wpadł do sklepu powszechnie szanowany mecenas, prawa ręka księcia, prawny doradca całej arystokracyi, zapraszając do siebie Wokulskiego na jakąś wieczorną sesyą. Pan Ignacy nie wiedział, gdzie posadzić znakomitą osobę i jak cieszyć się z honoru, wyrządzonego przez mecenasa jego Stachowi. Tymczasem Stach, nietylko nie wzruszył się dostojnemi zaprosinami na wieczór, ale wprost odmówił, co nawet trochę dotknęło mecenasa, który zaraz wyszedł i pożegnał ich obojętnie.
— Dlaczegóźeś nie przyjął zaprosin?... — zapytał zrozpaczony pan Ignacy.
— Bo muszę być dzisiaj w teatrze — odpowiedział Wokulski.
Prawdziwa wszelako zgroza opanowała Rzeckiego, gdy w tym samym dniu inkasent Oberman przyszedł do niego przed siódmą wieczorem, prosząc o zrobienie dziennego obrachunku.
— Po ósmej... po ósmej... — odpowiedział mu pan Ignacy. — Teraz niema czasu...
— A po ósmej ja nie będę miał czasu — odparł Oberman.
— Jakto?... coto?...
— A tak, że o wpół do ósmej muszę być z naszym panem w teatrze... — mruknął Oberman, nieznacznie wzruszając ramionami.
W tej samej chwili przyszedł pożegnać go uśmiechnięty pan Zięba.
— Pan już wychodzi, panie Zięba, ze sklepu?... O trzy kwadranse na siódmą?... — spytał zdumiony pan Ignacy, szeroko otwierając oczy.
— Idę z wieńcami dla Rossiego — szepnął grzeczny pan Zięba z jeszcze milszym uśmiechem.
Rzecki schwycił się obu rękoma za głowę.
— Powaryowali z tym teatrem! — zawołał. — Może jeszcze i mnie tam wyciągną?... No, ale to ze mną sprawa!...
Czując, że lada dzień i jego zechce namawiać Wokulski, ułożył sobie pan Ignacy mowę, w której nietylko miał oświadczyć, że nie pójdzie na włochów, ale jeszcze miał zreflektować Stacha, mniej więcej temi słowy:
— Daj spokój... co ci po tych głupstwach!... i tak dalej.
Tymczasem Wokulski, zamiast namawiać go, przyszedł raz około szóstej do sklepu, a zastawszy Rzeckiego nad rachunkami, — rzekł:
— Mój drogi, dziś Rossi gra Makbeta, siądź z łaski swej w pierwszym rzędzie krzeseł (masz tu bilet) i po trzecim akcie podaj mu to album...
I bez żadnej ceremonii, a nawet bez dalszych wyjaśnień, doręczył panu Ignacemu album z widokami Warszawy i warszawianek, co razem mogło kosztować z pięćdziesiąt rubli!...
Pan Ignacy uczuł się głęboko obrażonym. Wstał ze swego fotelu, zmarszczył brwi i, już otworzył usta, ażeby wybuchnąć, kiedy Wokulski opuścił nagle sklep, nawet nie patrząc na niego.
No i naturalnie pan Ignacy musiał pójść do teatru, ażeby nie zrobić przykrości Stachowi.
W teatrze trafił się panu Ignacemu cały szereg niespodzianek.
Przedewszystkiem wszedł on na schody prowadzące na galeryą, gdzie bywał zwykle za swoich dawnych, dobrych czasów. Dopiero woźny przypomniał mu, że ma bilet do pierwszego rzędu krzeseł, obrzucając go przytem spojrzeniami, które mówiły, że ciemnozielony surdut pana Rzeckiego, album pod pachą, a nawet fizyognomia à la Napoleon III-ci wydają się niższym organom władzy teatralnej mocno podejrzanemi.
Zawstydzony, zeszedł pan Ignacy nadół do frontowego przysionka, ściskając pod pachą album i kłaniając się wszystkim damom, około których miał zaszczyt przechodzić. Ta uprzejmość, do której nie nawykli warszawiacy, już w przysionku zrobiła wrażenie. Zaczęto pytać się: kto to jest? a chociaż nie poznano osoby, w lot jednakże spostrzeżono, że cylinder pana Ignacego pochodzi zprzed lat dziesięciu, krawat zprzed pięciu, a ciemnozielony surdut i obcisłe spodnie w kratki, sięgają nierównie dawniejszej epoki. Powszechnie brano go za cudzoziemca; lecz gdy spytał kogoś ze służby: którędy iść do krzeseł? wybuchnął śmiech.
— Pewnie jakiś szlachcic z Wołynia — mówili eleganci. — Ale co on ma pod pachą?...
— Może bigos, albo pneumatyczną poduszkę...
Osmagany szyderstwem, oblany zimnym potem, dostał się nareszcie pan Ignacy do upragnionych krzeseł. Było ledwie po siódmej i widzowie dopiero zaczęli się gromadzić; ten i ów wchodził do krzeseł w kapeluszu na głowie, loże były puste i tylko na galeryach czerniała masa ludu, a na paradyzie już wymyślano i wołano policyi.
— O ile się zdaje, zebranie będzie bardzo ożywione — mruknął z bladym uśmiechem nieszczęśliwy pan Ignacy, sadowiąc się w pierwszym rzędzie.
Z początku patrzył tylko na prawą dziurkę w kurtynie, ślubując, że nie oderwie od niej oczu. W parę minut jednakże ochłonął ze wzruszenia, a nawet nabrał takiego animuszu, że począł oglądać się. Sala wydała mu się jakaś niewielka i brudna i dopiero, gdy zastanawiał się nad przyczynami tych zmian, przypomniał sobie, że ostatni raz był w teatrze na występie Dobrskiego w Halce, mniej więcej przed szesnastoma laty.
Tymczasem sala napełniała się, a widok pięknych kobiet, zasiadających w lożach, do reszty orzeźwił pana Ignacego. Stary subjekt wydobył nawet małą lorynetkę i zaczął przypatrywać się fizyognomiom; przy tej zaś okazyi zrobił smutne odkrycie, że i jemu przypatrują się z amfiteatru, z dalszych rzędów krzeseł, ba! nawet z lóż... Gdy zaś przeniósł swoje zdolności psychiczne od oka do ucha, pochwycił wyrazy latające jak osy:
— Cóż to za oryginał?...
— Ktoś z prowincyi.
— Ale zkąd on wyrwał taki surdut?...
— Uważasz pan jego breloki przy dewizce. Skandal!...
— Albo kto się tak dziś czesze?...
Niewiele brakowało, ażeby pan Ignacy opuścił swoje album i cylinder i uciekł z gołą głową z teatru. Na szczęście w ósmym rzędzie krzeseł zobaczył znajomego fabrykanta pierników, który w odpowiedzi na ukłon Rzeckiego, opuścił swoje miejsce i zbliżył się do pierwszego rzędu.
— Na miłość boską, panie Pifke — szepnął zalany potem, — usiądź na mojem miejscu i oddaj mi swoje...
— Z największą chęcią — odparł głośno rumiany fabrykant. — Cóż, źle tu panu?... Pyszne miejsce!...
— Doskonałe. Ale ja wolę dalej... Gorąco mi...
— Tam tak samo, ale mogę usiąść. A coto masz pan za paczkę?...
Teraz dopiero Rzecki przypomniał sobie obowiązek.
— Uważa pan, drogi panie Pifke, jakiś wielbiciel tego... tego Rossiego...
— Ba, któżby Rossiego nie uwielbiał! — odpowiedział Pifke. — Mam libretto do Makbeta, może panu dać?...
— Owszem. Ale... ten wielbiciel, uważa pan, kupił u nas kosztowne album i prosił, ażeby po trzecim akcie wręczyć je Rossiemu...
— Zrobię to z przyjemnością! — zawołał otyły Pifke, pchając się na miejsce Rzeckiego.
Pan Ignacy miał jeszcze kilka bardzo przykrych chwil. Musiał wydobyć się z pierwszego rzędu krzeseł, gdzie zebrani eleganci spoglądali na jego surdut i na jego krawat i na jego aksamitną kamizelkę z ironicznemi uśmiechami. Potem musiał wejść do ósmego rzędu krzeseł, gdzie wprawdzie bez ironii patrzono na jego garnitur, ale gdzie musiał potrącać o kolana siedzących dam...
— Stokrotnie przepraszam — mówił zawstydzony. — Ale tak ciasno...
— Potrzebujesz pan nie mówić brzydkie słowo — odpowiedziała mu jedna z dam, w której nieco podmalowanych oczach, pan Ignacy nie dojrzał jednak gniewu za swój postępek. Był przecież tak zażenowany, że chętnie poszedłby do spowiedzi, byle tylko oczyścić duszę z plamy owych potrącań.
Nareszcie znalazł krzesło i odetchnął. Tu przynajmniej nie zwracano na niego uwagi; częścią z powodu skromnego miejsca, jakie zajmował, częścią, że teatr był przepełniony i już zaczęło się widowisko.
Gra artystów z początku nie obchodziła go, oglądał się więc po sali i przedewszystkiem spostrzegł Wokulskiego. Siedział on w czwartym rzędzie i wpatrywał się bynajmniej nie w Rossiego, ale w lożę, którą zajmowała panna Izabela z panem Tomaszem i hrabiną. Rzecki parę razy w życiu widział ludzi zamagnetyzowanych i zdawało mu się, że Wokulski ma taki wyraz fizyognomii, jak gdyby był zamagnetyzowany przez owę lożę. Siedział bez ruchu, jak człowiek śpiący, z szeroko otwartemi oczyma.
Ktoby jednakże tak oczarował Wokulskiego? Pan Ignacy nie mógł się domyśleć. Zauważył przecie inną rzecz; ile razy nie było Rossiego na scenie, panna Izabela obojętnie oglądała się po sali, albo rozmawiała z ciotką. Lecz gdy wyszedł Makbet — Rossi, przysłaniała twarz do połowy wachlarzem i cudownemi, rozmarzonemi oczyma, zdawała się pożerać aktora. Czasami wachlarz z białych piór opadał jej na kolana, a wtedy Rzecki na twarzy panny Izabeli spostrzegał ten sam wyraz zamagnetyzowania, który go tak zdziwił w fizyognomii Wokulskiego.
Spostrzegł jeszcze inne rzeczy. Kiedy piękne oblicze panny Izabeli wyrażało najwyższy zachwyt, wtedy Wokulski pocierał sobie ręką wierzch głowy. A wówczas, jakby na komendę, z galeryi i z paradyzu odzywały się gwałtowne oklaski i wrzaskliwe okrzyki: „brawo, brawo Rossi!...“ Zdawało się nawet panu Ignacemu, że gdzieś w tym chórze odróżnia zmęczony głos inkasenta Obermana, który pierwszy zaczynał wrzeszczeć, a ostatni milknął.
— Do dyabła! — pomyślał — czyżby Wokulski dyrygował klakierami?
Ale wnet odpędził to nieusprawiedliwione podejrzenie. Rossi bowiem grał znakomicie i klaskali mu wszyscy z równym zapałem. Najmocniej jednak pan Pifke, jowialny fabrykant pierników, który, stosownie do umowy, po trzecim akcie z wielkim hałasem podał Rossiemu album.
Wielki aktor nie kiwnął nawet głową Pifkemu; natomiast złożył głęboki ukłon w kierunku loży, gdzie siedziała panna Izabela, a może — tylko w tym kierunku.
— Przywidzenia!... przywidzenia!... — myślał pan Ignacy, opuszczając teatr po ostatnim akcie. — Stach przecie nie byłby aż tak głupi...
W rezultacie jednak pan Ignacy nie był niezadowolony z pobytu w teatrze. Gra Rossiego podobała mu się; niektóre sceny jak morderstwo króla Dunkana, albo ukazanie się ducha Banka, zrobiły na nim potężne wrażenie, a już całkiem był oczarowany zobaczywszy, jak Makbet bije się na rapiery.
To też wychodząc z teatru nie miał pretensyi do Wokulskiego; owszem zaczął nawet podejrzewać, że kochany Stach tylko dla zrobienia mu przyjemności wymyślił komedyą z wręczeniem podarunku Rossiemu.
— On wie, poczciwy Stach — myślał — że, tylko przynaglony, mogłem pójść na włoskich aktorów... No i dobrze się stało. Pysznie gra ten facet i muszę zobaczyć go drugi raz... Zresztą — dodał po chwili — kto ma tyle pieniędzy co Stach, może robić prezenta aktorom. Ja wprawdzie wolałbym jaką ładnie zbudowaną aktorkę, ale... Ja jestem człowiek innej epoki, nawet nazywają mnie bonapartystą i romantykiem...
Myślał tak i mruczał pocichu, gdyż nurtowała go inna myśl, którą chciał w sobie zagłuszyć:
— Dlaczego Stach tak dziwnie przypatrywał się loży, w której siedziała hrabina, pan Łęcki i panna Łęcka?... Czyliżby?... Eh! cóż znowu... Wokulski ma przecież zbyt wiele rozumu, ażeby mógł przypuszczać, że coś z tego być może... Każde dziecko pojęłoby odrazu, że ta panna, wogóle zimna jak lód, dziś szaleje za Rossim... Jak ona na niego patrzyła, jak się nawet czasami zapominała i jeszcze gdzie, w teatrze, wobec tysiąca osób!... Nie, to głupstwo. Słusznie nazywają mnie romantykiem...
I znowu usiłował myśleć o czem innem. Poszedł nawet (mimo późnej nocy) do restauracyi, gdzie grała muzyka złożona ze skrzypców, fortepianu i arfy. Zjadł pieczeń z kartoflami i z kapustą, wypił kufel piwa, potem drugi kufel, potem trzeci i czwarty... nawet siódmy... Zrobiło mu się tak jakoś raźnie, że cisnął arfiarce na talerz dwie czterdziestówki i zaczął śpiewać pod nosem. A potem przyszło mu do głowy, że — koniecznie, ale to, koniecznie powinien zaprezentować się czterem niemcom, którzy, przy bocznym stoliku jedzą pekeflejsz z grochem.
— Dlaczego ja miałbym się im prezentować?... Niech oni mnie się zaprezentują — myślał pan Ignacy.
I w tej chwili opanowała go idea, że tamci czterej panowie powinni mu się zaprezentować, jako starszemu wiekiem, tudzież byłemu oficerowi węgierskiej piechoty, która przecież porządnie biła niemców. Zawołał nawet usługującą dziewczynę, w celu wysłania jej do owych czterech panów jedzących pekeflejsz, gdy wtem muzyka, złożona ze skrzypców, arfy i fortepianu, zagrała... Marsyliankę.
Pan Ignacy przypomniał sobie Węgry, piechotę, Augusta Katza, i czując, że mu łzy nabiegają do oczu, że się lada chwilę rozpłacze, porwał ze stołu swój cylinder zprzed wojny francusko-pruskiej i rzuciwszy na stół rubla, wybiegł z restauracyi.
Dopiero gdy na ulicy owionęło go świeże powietrze, oparł się o słup latarni gazowej i spytał:
— Do dyabła, czyżbym się upił?... Ba! siedm kufli...
Wrócił do domu, starając się iść jak najprościej i teraz dopiero przekonał się, że warszawskie chodniki są nadzwyczaj nierówne: co kilkanaście kroków bowiem musiał zbaczać albo w stronę rynsztoka, albo w stronę kamienic. Potem (dla przekonania samego siebie, że jego umysłowe zdolności znajdują się w kwitnącym stanie), zaczął rachować gwiazdy na niebie.
— Raz... dwa... trzy... siedm... siedm...; co to jest siedm?... Ach, siedm kufli piwa... Czyżbym naprawdę?... Poco ten Stach wysłał mnie do teatru!...
Do domu trafił odrazu i odrazu znalazł dzwonek. Zadzwoniwszy jednak aż siedm razy na stróża, uczuł potrzebę oparcia się o kąt zawarty między bramą i ścianą i usiłował zliczyć, nie z potrzeby, ale ot tak sobie: ile też upłynie minut, zanim mu stróż otworzy? W tym celu wydobył zegarek z sekundnikiem i przekonał się, że — już jest wpół do drugiej.
— Podły stróż! — mruknął. Ja muszę wstać o szóstej, a on do wpół do drugiej trzyma mnie na ulicy...
Szczęściem stróż natychmiast otworzył furtkę, przez którą pan Ignacy krokiem zupełnie pewnym, a nawet więcej niż pewnym, bardzo pewnym, przeszedł całą sień, czując, że jego cylinder siedzi mu trochę na bakier, ale tylko troszeczkę. Następnie, bez żadnej trudności znalazłszy drzwi swego mieszkania, usiłował po kilka razy napróżno, wprowadzić klucz do zamku. Czuł dziurkę pod palcem, ściskał w ręce klucz tak mocno jak nigdy i mimo to, nie mógł trafić.
— Czyliżbym naprawdę?...
W tej właśnie chwili otworzyły się drzwi, a współcześnie jego jednooki pudel Ir, nie podnosząc się z pościeli, parę razy szczeknął:
— Tak!... tak!...
— Milcz, ty podła świnio!... — mruknął pan Ignacy i nie zapalając lampy, rozebrał się i położył do łóżka.
Sny miał okropne. Śniło mu się, czy tylko przywidywało, że ciągle jest w teatrze i że widzi Wokulskiego, z szeroko otwartemi oczyma, zapatrzonego w jednę lożę. W loży tej siedziała hrabina, pan Łęcki i panna Izabela. Rzeckiemu zdawało się, że Wokulski patrzy tak na pannę Izabelę.
— Niepodobna! — mruknął. — Stach nie jest aż tak głupi...
Tymczasem (wszystko w marzeniu), panna Izabela podniosła się z fotelu i wyszła z loży, a Wokulski za nią, wciąż patrząc, jak człowiek zamagnetyzowany. Panna Izabela opuściła teatr, przeszła plac Teatralny i lekkim krokiem, wbiegła na ratuszową wieżę, a Wokulski za nią, wciąż patrząc, jak człowiek zamagnetyzowany. A potem z ganku ratuszowej wieży, panna Izabela, uniósłszy się jak ptak, przepłynęła na gmach Teatralny, a Wokulski, chcąc lecieć za nią, runął z wysokości dziesięciu piętr na ziemię...
— Jezus! Marya!... jęknął Rzecki, zrywając się z łóżka.
— Tak!... tak!... odszczeknął mu Ir przez sen.
— No, już widzę, że jestem zupełnie pijany — mruknął pan Ignacy, kładąc się znowu i niecierpliwie naciągając kołdrę, pod którą drżał.
Kilka minut leżał z otwartemi oczyma i znowu przywidziało mu się, że jest w teatrze, akurat po zakończeniu trzeciego aktu, w chwili kiedy fabrykant Pifke miał podać Rossiemu album Warszawy i jej piękności. Pan Ignacy wytęża wzrok (Pifke bowiem jego zastępuje), wytęża wzrok i z najwyższem przerażeniem widzi, że niecny Pifke, zamiast kosztownego albumu podaje włochowi jakąś paczkę, owiniętą w papier i niedbale zawiązaną szpagatem.
I jeszcze gorsze rzeczy widzi pan Ignacy. Włoch bowiem uśmiecha się ironicznie, odwiązuje szpagat, odwija papier i wobec panny Izabeli, Wokulskiego, hrabiny i tysiąca innych widzów, ukazuje... żółte, nankinowe spodnie, z fartuszkiem na przodzie i ze strzemiączkami u dołu. Właśnie te same, których pan Ignacy używał w epoce sławnej kampanii sewastopolskiej!...
Nadomiar okropności, nędzny Pifke wrzeszczy: „Oto jest dar panów: Stanisława Wokulskiego, kupca i Ignacego Rzeckiego, jego dysponenta!“ Cały teatr wybucha śmiechem; wszystkie oczy i wszystkie wskazujące palce skierowują się na ósmy rząd krzeseł i właśnie na to krzesło, gdzie siedzi pan Ignacy. Nieszczęśliwy chce zaprotestować, lecz czuje, że głos zastyga mu w gardle, a nadomiar niedoli on sam — zapada się gdzieś. Zapada się w niezmierny, niezgłębiony ocean nicości, w którym będzie spoczywał na wieki wieczne, nie objaśniwszy widzów teatralnych, że, nankinowe spodnie, z fartuszkiem i strzemiączkami, wykradziono mu podstępem, ze zbioru jego osobistych pamiątek.
Po nocy fatalnie spędzonej, Rzecki obudził się dopiero o trzy kwadranse na siódmą. Własnym oczom nie chciał wierzyć, patrząc na zegarek, ale wkońcu uwierzył. Uwierzył nawet w to, że wczoraj był nieco podchmielony; o czem zresztą wymownie świadczył lekki ból głowy i ogólna ociężałość członków.
Wszystkie te jednak chorobliwe objawy mniej trwożyły pana Ignacego, aniżeli jeden straszny symptom, oto: nie chciało mu się iść do sklepu!... Co gorsze: nietylko czuł lenistwo, ale nawet zupełny brak ambicyi; zamiast bowiem wstydzić się swego upadku i walczyć z próżniaczemi instynktami, on, Rzecki wynajdywał sobie powody do jak najdłuższego zatrzymania się w pokoju.
To zdawało mu się, że Ir jest chory, to że rdzewieje nigdy nieużywana dubeltówka, to znowu, że jest jakiś błąd w zielonej firance, która zasłaniała okno, a nareszcie, że herbata jest za gorąca i trzeba ją pić wolniej niż zwykle.
W rezultacie pan Ignacy spóźnił się o czterdzieści minut do sklepu i ze spuszczoną głową przekradł się do kantorka. Zdawało mu się, że każdy z „panów" (a jak na złość wszyscy przyszli dziś na czas!), że każdy z najwyższą wzgardą patrzy na jego podsiniałe oczy, ziemistą cerę i lekko drżące ręce.
— Gotowi jeszcze myśleć, że oddawałem się rozpuście!... — westchnął nieszczęsny pan Ignacy.
Potem wydobył księgi, umaczał pióro i, nibyto, zaczął rachować. Był przekonany, że cuchnie piwem, jak stara beczka, którą już wyrzucono z piwnicy i zupełnie seryo począł rozważać: czy nie należało podać się do dymisyi, po spełnieniu całego szeregu tak haniebnych występków?
— Spiłem się... późno wróciłem do domu... późno wstałem... o czterdzieści minut spóźniłem się do sklepu...
W tej chwili zbliżył się do niego Klejn z jakimś listem.
— Było na kopercie napisane: „bardzo pilno“, więc otworzyłem — rzekł mizerny subjekt, podając papier Rzeckiemu.
Pan Ignacy otworzył i czytał:
„Człowieku głupi, czy nikczemny! Pomimo tylu życzliwych ostrzeżeń kupujesz jednak dom, który stanie się grobem twego, w tak nieuczciwy sposób zdobytego majątku...“
Pan Ignacy rzucił okiem na wiersz ostatni, ale nie znalazł podpisu; list był anonimowy. Spojrzał na kopertę — miała adres Wokulskiego. Czytał dalej:
„Jaki zły los postawił cię na drodze pewnej szlachetnej damy, której o mało nie zabiłeś męża, a dziś chcesz jej wydrzeć dom, gdzie zmarła jej ukochana córka?... I poco to robisz?... Dlaczego płacisz, jeżeli prawda, aż 90.000 rubli za kamienicę niewartą 70.000?... Są to sekreta twojej czarnej duszy, które kiedyś sprawiedliwość boska odkryje, a zacni ludzie ukarzą pogardą.
Zastanów się więc, póki czas. Nie gub swej duszy i majątku i nie zatruwaj spokoju zacnej damie, która w nieutulonym żalu po stracie córki, tę jednę ma dziś pociechę, że może przesiadywać w pokoju, gdzie nieszczęśliwe dziecię oddało Bogu ducha. Upamiętaj się, zaklinam cię — życzliwa...“
Skończywszy czytanie, pan Ignacy potrząsnął głową.
— Nic nie rozumiem — rzekł. — Chociaż bardzo wątpię o życzliwości tej damy.
Klejn lękliwie obejrzał się dokoła sklepu, a widząc, że ich nikt nie śledzi, zaczął szeptać:
— Bo to uważa pan, nasz stary podobno kupuje dom Łęckiego, który właśnie jutro mają wierzyciele sprzedać przez licytacyą...
— Stach... to jest... pan Wokulski kupuje dom?...
— Tak, tak... — potakiwał Klejn głową. — Ale kupuje nie na własne imię, tylko za pośrednictwem starego Szlangbauma... Tak przynajmniej mówią w domu, bo i ja tam mieszkam.
— Za 90.000 rubli?...
— Właśnie, A że baronowa Krzeszowska chciałaby kupić tę kamienicę za 70.000 rubli, więc anonim zapewne pochodzi od niej. Nawet założyłbym się, że od niej, bo to piekielna baba...
Gość przybyły do sklepu z zamiarem kupienia parasola, oderwał Klejna od Rzeckiego. Panu Ignacemu zaczęły krążyć po głowie bardzo szczególne myśli.
„Jeżeli ja — mówił do siebie — przez zmarnowanie jednego wieczora narobiłem tyle zamętu w sklepie, to niby — jakiego zamętu w interesach narobi Stach, który marnuje dziś dnie i tygodnie na teatry włoskie i zresztą — nawet nie wiem naco?...“
W tej chwili jednak przypomniał sobie, że w sklepie z jego winy zamęt jest niewielki, prawie go niema i że interes handlowy w ogóle idzie świetnie. Nawet, coprawda, to i sam Wokulski, pomimo dziwnego trybu życia, nie zaniedbuje obowiązków kierownika instytucyi.
„Ale poco on chce uwięzić 90 tysięcy rubli w murach?... Zkąd się i tu znowu biorą ci Łęccy?... Czyliżby... Eh! Stasiek taki głupi nie jest...“
Swoją drogą niepokoiła go myśl kupna kamienicy.
— Zapytam się Henryka Szlangbauma — rzekł, wstając od kantorka.
W oddziale tkanin, mały, zgarbiony Szlangbaum, z czerwonemi oczyma i wyrazem zajadłości na twarzy, kręcił się jak zwykle, skacząc po drabince, albo nurzając się między sztukami perkalu. Tak już przywykł do swojej gorączkowej roboty, że choć nie było interesantów, on ciągle wydostawał jakąś sztukę, odwijał i zawijał, ażeby następnie umieścić ją na właściwem miejscu.
Zobaczywszy pana Ignacego, Szlangbaum zawiesił swoję jałową pracę i otarł pot z czoła.
— Ciężko, co?... — rzekł.
— Bo poco pan przekładasz te graty, skoro niema gości w sklepie? — odparł Rzecki.
— Bah!... gdybym tego nie robił, zapomniałbym gdzie co leży... stawy zaśniedziałyby w członkach... Zresztą — jużem przywykł... Pan ma jaki interes do mnie?...
Rzecki stropił się na chwilę.
— Nic... Tak, chciałem zobaczyć, jak panu tu idzie — odpowiedział pan Ignacy rumieniąc się, o ile to było możliwe w jego wieku.
„Czyżby i on mnie posądzał i śledził?... — błysnęło w głowie Szlangbaumowi i gniew go ogarnął. „Tak, ma ojciec racyą... Dziś wszyscy huzia! na żydów. Niedługo już trzeba będzie zapuścić pejsy i włożyć jarmułkę...“
„On coś wie!“ — pomyślał Rzecki i rzekł głośno:
— Podobno... podobno szanowny ojciec pański kupuje jutro kamienicę... kamienicę pana Łęckiego?...
— Nic o tem nie wiem — odpowiedział Szlangbaum, spuszczając oczy. — W duchu zaś dodał:
„Mój stary kupuje dom dla Wokulskiego, a oni myślą i pewnie mówią: ot, patrzajcie, znowu żyd, lichwiarz, zrujnował jednego katolika i pana z panów...“
„Coś wie, tylko gadać nie chce“ — myślał Rzecki. — „Zawsze żyd...“
Pokręcił się jeszcze po sali, co Szlangbaum uważał za dalszy ciąg posądzeń i śledzenia go i wrócił do siebie wzdychając:
„To jest okropne, że Stach ma więcej zaufania do żydów, aniżeli do mnie...“
„Poco on jednak kupuje ten dom, poco wdaje się z Łęckimi... A może nie kupuje?... Może to tylko pogłoski?...“
Tak się lękał uwięzienia w murach 90.000 rubli gotówki, że cały dzień tylko o tem myślał. Była chwila, że chciał wprost zapytać Wokulskiego, ale — zabrakło mu odwagi.
„Stach — mówił w sobie — wdaje się dziś tylko z panami, a ufa żydom. Co jemu po starym Rzeckim!...“
Więc postanowił pójść jutro do sądu i zobaczyć czy naprawdę stary Szlangbaum kupi dom Łęckich i czy, jak mówił Klejn, dolicytuje go do 90.000 rubli. Jeżeli to się sprawdzi, będzie znakiem, że wszystko inne jest prawdą.
W południe wpadł do sklepu Wokulski i zaczął rozmawiać z Rzeckim, wypytując go o wczorajszy teatr i o to: dlaczego uciekł z pierwszego rzędu krzeseł, a album kazał doręczyć Rossiemu przez Pifkego. Ale pan Ignacy miał w sercu tyle żalów i tyle wątpliwości co do swego kochanego Stacha, że odpowiadał mu półgębkiem i z nachmurzoną twarzą.
Więc i Wokulski umilknął i opuścił sklep z goryczą w duszy.
„Wszyscy odwracają się odemnie — mówił sobie — nawet Ignacy... Nawet on... Ale ty mi to wynagrodzisz!... — dodał już na ulicy, patrząc w stronę Alei Ujazdowskiej.“
Po wyjściu Wokulskiego ze sklepu, Rzecki ostrożnie wypytał się „panów“, w którym sądzie i o której godzinie odbywają się licytacye domów? Potem uprosił Lisieckiego o zastępstwo na jutro między dziesiątą zrana a drugą po południu i z podwójną gorliwością zabrał się do swoich rachunków. Machinalnie (choć bez błędu) dodawał długie jak Nowy Świat kolumny cyfr, a w przerwach myślał:
„Dzisiaj zmarnowałem blisko godzinę, jutro zmarnuję z pięć godzin, a wszystko dlatego, że Stach więcej ufa Szlangbaumom, aniżeli mnie... Naco jemu kamienica?... Po jakiego dyabła wdaje się z tym bankrutem Łęckim?... Zkąd mu strzeliło do łba latać na włoski teatr i jeszcze dawać kosztowne prezenta temu przybłędzie Rossiemu?...“
Nie podnosząc głowy od ksiąg, siedział przy kantorku do szóstej; a tak był zatopiony w robocie, że już nietylko nie przyjmował pieniędzy, ale nawet nie widział i nie słyszał gości, którzy roili się i hałasowali w sklepie, jak olbrzymie pszczoły w ulu. Nie spostrzegł też jednego najmniej spodziewanego gościa, którego „panowie“ witali okrzykami i głośnemi pocałunkami.
Dopiero gdy przybysz, stanąwszy nad nim, krzyknął mu w ucho:
— Panie Ignacy, to ja!...
Rzecki ocknął się, podniósł głowę, brwi i oczy w górę i zobaczył Mraczewskiego...
— Hę?... — spytał pan Ignacy, przypatrując się młodemu elegantowi, który opalił się, zmężniał, a nade wszystko utył.
— No, co... no co słychać?... — ciągnął pan Ignacy, podając mu rękę. — Co z polityki?...
— Nic nowego — odparł Mraczewski. — Kongres w Berlinie robi swoje, austryacy wezmą Bośnią.
— No, no, no... żarty, żarty!.. A o małym Napoleonku co słychać?
— Uczy się w Anglii w szkole wojskowej i podobno kocha się w jakiejś aktorce...
— Zaraz kocha się!... — powtórzył drwiąco pan Ignacy. — A do Francyi nie wraca?... Jakże się pan miewasz?... Zkądeś się tu wziął?... No, gadaj prędko — zawołał Rzecki, wesoło uderzając go w ramię. — Kiedyżeś przyjechał?...
— A, to cała historya! — odpowiedział Mraczewski, rzucając się na fotel. — Przyjechaliśmy tu dziś, z Suzinem, o jedenastej... Od pierwszej do trzeciej byliśmy z nim u Wokulskiego, a po trzeciej, wpadłem na chwilę do matki i na chwilę do pani Stawskiej... Pyszna kobieta, co?...
— Stawska?... Stawska... — przypominał sobie Rzecki, trąc czoło.
— Znasz ją pan przecie. Ta piękna, coto ma córeczkę... Coto się tak podobała panu...
— Ach, ta!... wiem... Nie mnie się podobała — westchnął Rzecki — tylko myślałem, że dobra byłaby z niej żona dla Stacha...
— Paradny pan jesteś — roześmiał się Mraczewski. — Przecież ona ma męża...
— Męża?...
— Naturalnie. Zresztą znane nazwisko. Przed czterema laty uciekł biedak za granicę, bo posądzali go o zabicie tej...
— Ach, pamiętam!... Więcto on?... Dlaczegóż nie wrócił; boć przecie okazało się, że nie winien...
— Rozumie się, że nie winien — prawił Mraczewski. — Ale swoją drogą, jak dmuchnął do Ameryki, tak podziśdzień niema o nim wiadomości. Pewnie biedak gdzieś zmarniał, a kobieta została ani panną, ani wdową... Okropny los!... Utrzymywać cały dom z haftu, z gry na fortepianie, z lekcyi angielskiego... pracować cały dzień jak wół i, jeszcze nie mieć męża... Biedne te kobiety!... Mybyśmy, panie Ignacy, tak długo nie wytrwali w cnocie, co?... O, waryat stary...
— Kto waryat? — spytał Rzecki, zdziwiony nagłem przejściem w rozmowie.
— Któżby, jeżeli nie Wokulski — odparł Mraczewski. — Suzin jedzie do Paryża i chce go gwałtem zabrać, bo ma tam robić jakieś ogromne zakupy towarów. Nasz stary nie zapłaciłby grosza za podróż, miałby książęce życie, bo Suzin, im dalej od żony, tem szerzej rozpuszcza kieszeń... Eh! i jeszcze zarobiłby z dziesięć tysięcy rubli.
— Stach... to jest nasz pryncypał, zarobiłby z dziesięć tysięcy? — spytał Rzecki.
— Naturalnie. Ale cóż, kiedy tak już zgłupiał...
— No, no... panie Mraczewski!... — zgromił go pan Ignacy.
— Ale słowo honoru, że zgłupiał. Bo przecież wiem, że jedzie na wystawę do Paryża i to lada tydzień...
— Tak.
— Więc nie wolałby jechać z Suzinem, nic nie wydać i jeszcze tyle zarobić?... Przez dwie godziny błagał go Suzin: „jedź ze mną, Stanisławie“, prosił, kłaniał się i nanic... Wokulski, nie i nie!... Mówił, że ma tutaj jakieś interesa...
— No, ma... — wtrącił Rzecki.
— O, tak, ma... — przedrzeźniał go Mraczewski. — Największy jego interes jest, nie zrażać Suzina, który pomógł mu zrobić majątek, dziś daje mu ogromny kredyt i nieraz mówił do mnie, że nie uspokoi się, dopóki Stanisław nie odłoży sobie choć z milion rubli... I takiemu przyjacielowi odmawiać tak drobnej usługi, zresztą bardzo dobrze opłaconej! — oburzał się Mraczewski.
Pan Ignacy otworzył usta, lecz przygryzł je. O mało, że się nie wygadał w tej chwili, iż Wokulski kupuje dom Łęckiego i że tak wielkie prezenta daje Rossiemu.
Do kantorka zbliżył się Klejn z Lisieckim. Mraczewski spostrzegłszy, że są nie zajęci, zaczął rozmawiać z nimi, a pan Ignacy znowu został sam, nad swoją księgą.
„Nieszczęście! — myślał. — Dlaczego ten Stach nie jedzie darmo do Paryża i jeszcze zniechęca do siebie Suzina?... Jaki zły duch spętał go z tymi Łęckimi... Czyżby?... Ech! przecie on aż tak głupim nie jest... A swoją drogą, szkoda tej podróży i dziesięciu tysięcy rubli... Mój Boże! jak się to ludzie zmieniają...“
Schylił głowę i posuwając palcem zdołu do góry, albo zgóry nadół, sumował kolumny cyfr długich jak Nowy Świat i Krakowskie Przedmieście. Sumował bez błędu, nawet zcicha mruczał, a jednocześnie myślał sobie, że jego Stach znajduje się na jakiejś fatalnej pochyłości.
„To darmo — szeptał mu głos ukryty na samem dnie duszy — to darmo!... Stach wklepał się w grubą awanturę... I zpewnością w polityczną awanturę, bo taki człowiek jak on nie waryowałby dla kobiety, choćby nawet była nią sama — panna... Ach, do dyabła! omyliłem się... Wyrzeka się, gardzi dziesięcioma tysiącami rubli, on, który ośm lat temu musiał pożyczać odemnie po dziesięć rubli na miesiąc, ażeby za to wykarmić się jak nędzarz... A teraz rzuca w błoto 10.000 rubli, pakuje w kamienicę 90.000, robi aktorom prezenta po kilkadziesiąt rubli... Jak mi Bóg miły, nic nie rozumiem! I to niby jest pozytywista, człowiek realnie myślący... Mnie nazywają starym romantykiem, ale przecież takich głupstw nie robiłbym... No, chociaż jeżeli zabrnął w politykę...“
Na tych medytacyach upłynął mu czas do zamknięcia sklepu. Głowa go trochę bolała, więc wyszedł na spacer na Nowy Zjazd i wróciwszy do domu, wcześnie spać się położył.
„Jutro — mówił do siebie — zrozumiem ostatecznie co się święci. Jeżeli Szlangbaum kupi dom Łęckiego i da 90.000 rubli, to znaczy, że go naprawdę Stach podstawił i już jest skończonym waryatem... A może też Stach nie kupuje kamienicy, możeto wszystko plotki?..“
Zasnął i śniło mu się, że w oknie jakiegoś wielkiego domu widzi pannę Izabelę, do której, stojący obok niego Wokulski, chce biedz. Napróżno zatrzymuje go pan Ignacy, aż pot oblewa mu całe ciało. Wokulski wyrywa się i znika w bramie kamienicy.
„Stachu, wróć się!...“ — krzyczy pan Ignacy, widząc, że dom poczyna się chwiać.
Jakoż dom zawala się. Panna Izabela, uśmiechnięta, wylatuje z niego jak ptak, a Wokulskiego nie widać...
„Może wbiegł na podwórko i ocalał...“ — myśli pan Ignacy i budzi się z mocnem biciem serca.
Nazajutrz pan Ignacy budzi się na kilka minut przed szóstą; przypomina sobie, że to dziś właśnie licytują kamienicę Łęckiego, że ma przypatrzeć się temu widowisku i, zrywa się z łóżka, jak sprężyna. Biegnie boso do wielkiej miednicy, oblewa się cały zimną wodą, i patrząc na swoje patykowate nogi, mruczy:
— Zdaje mi się, że trochę utyłem.
Przy skomplikowanym procesie mycia się, pan Ignacy robi dziś taki zgiełk, że budzi Ira. Brudny pudel otwiera jedyne oko, jakie mu pozostało, i snać dostrzegłszy niezwykłe ożywienie swego pana, zeskakuje z kufra na podłogę. Przeciąga się, ziewa, wydłuża wtył jednę nogę, potem drugą nogę, potem na chwilę siada naprzeciw okna, za którem słychać bolesny krzyk zarzynanej kury, i zmiarkowawszy, że naprawdę nic się nie stało, wraca na swoję pościel. Jest przytem tak ostrożny, czy może rozgniewany na pana Ignacego za fałszywy alarm, że odwraca się grzbietem do pokoju, a nosem i ogonem do ściany, jak gdyby panu Ignacemu chciał powiedzieć:
„Już ja tam wolę nie widzieć twojej chudości“.
Rzecki ubiera się w okamgnieniu i z piorunującą szybkością wypija herbatę, nie patrząc ani na samowar, ani na służącego, który go przyniósł. Potem biegnie do sklepu jeszcze zamkniętego, przez trzy godziny rachuje bez względu na ruch gości i rozmowy „panów“ i punkt o dziesiątej mówi do Lisieckiego:
— Panie Lisiecki, wrócę o drugiej...
— Koniec świata! — mruczy Lisiecki. — Musiało trafić się coś nadzwyczajnego, jeżeli ten safanduła wychodzi o takiej porze do miasta...
Stanąwszy na chodniku przed sklepem, pan Ignacy dostaje ataku wyrzutów sumienia.
„Co ja dziś wyrabiam?... — myśli. — Co mnie obchodzą licytacye, choćby pałaców, nietylko kamienic?...“
I waha się: czy iść do sądu, czy wracać do sklepu? W tej chwili widzi na Krakowskiem przejeżdżającą dorożkę, a w niej damę wysoką, chudą i mizerną, w czarnym kostiumie. Dama właśnie patrzy na ich sklep, a Rzecki w jej zapadłych oczach i lekko posiniałych ustach, spostrzega wyraz głębokiej nienawiści.
— Dalibóg, że to baronowa Krzeszowska... — mruczy pan Ignacy. — Oczywiście, jedzie na licytacyą... Awantura!...
Budzą się w nim jednak wątpliwości. Kto wie, czy baronowa jedzie do sądu; możeto wszystko plotki?... Warto sprawdzić — myśli pan Ignacy, zapomina o swoich obowiązkach dysponenta i najstarszego subjekta i poczyna iść za dorożką. Nędzne konie wloką się tak powoli, że pan Ignacy może obserwować wehikuł na całej przestrzeni do kolumny Zygmunta. W tem miejscu dorożka skręca nalewo a Rzecki myśli:
„Rozumie się, że jedzie baba na Miodową. Taniej kosztowałaby ją podróż na miotle...“
Przez dom Rezlera (który przypomina mu onegdajszą pijatykę!) i część Senatorskiej, pan Ignacy dostaje się na Miodową. Tu, przechodząc około składu herbaty Nowickiego, wstępuje na chwilę, ażeby powiedzieć właścicielowi: dzień dobry! i szybko ucieka dalej, mrucząc:
„Co on sobie pomyśli, zobaczywszy mnie o tej godzinie na ulicy?... Naturalnie pomyśli, że jestem najpodlejszy dysponent, który, zamiast siedzieć w sklepie, łajdaczy się po mieście... Oto los!...“
Przez pozostałą część drogi do sądu, trapi pana Ignacego sumienie. Przybiera ono postać olbrzyma z brodą, w żółtym jedwabnym kitlu i takichże spodniach, który dobrodusznie a zarazem ironicznie, patrząc mu w oczy, mówi:
„Powiedz mi pan, panie Rzecki, jakito porządny kupiec wałęsa się o tej porze po mieście? Pan jesteś taki kupiec, jak ja baletnik...“
I pan Ignacy czuje, że nie może nic odpowiedzieć surowemu sędziemu. Rumieni się, potnieje i już chce wracać do swoich ksiąg (w taki jednakże sposób, ażeby go zobaczył Nowicki), gdy nagle, widzi przed sobą dawny pałac Paca.
„Tu będzie licytacya!“ — mówi pan Ignacy i zapomina o skrupułach. Olbrzym z brodą, w żółtym jedwabnym kitlu, rozpływa się przed oczyma jego duszy jak mgła.
Rozejrzawszy się w sytuacyi, pan Ignacy przedewszystkiem spostrzega, że do gmachu sądowego prowadzą dwie olbrzymie bramy i dwoje drzwi. Następnie widzi cztery różnej wielkości gromady starozakonych z minami bardzo poważnemi. Pan Ignacy nie wie dokąd iść; idzie jednak do tych drzwi, przed któremi stoi najwięcej starozakonnych, domyślając się, że tam właśnie odbywa się licytacya.
W tej chwili przed gmach sądu zajeżdża powóz, a w nim pan Łęcki. Pan Ignacy nie może pohamować czci dla jego pięknych, siwych wąsów i podziwu dla jego humoru. Pan Łęcki bowiem nie wygląda tak, jak bankrut, któremu licytują kamienicę, ale jak milioner, który przyjechał do rejenta, ażeby podnieść drobną sumę stu kilkudziesięciu tysięcy rubli.
Pan Łęcki wysiada uroczyście z powozu, tryumfalnym krokiem zbliża się do drzwi sądowych, a jednocześnie, z drugiej strony ulicy, przybiega do niego dżentelmen, mający wszelakie pozory próżniaka, który jednakże jest adwokatem. Po bardzo krótkiem, a nawet niedbałem powitaniu, pan Łęcki pyta dżentelmena:
— Cóż?... kiedyż?...
— Za godzinkę... może, trochę dłużej... — odpowiada dżentelmen.
— Wyobraź pan sobie — mówi z dobrotliwym uśmiechem pan Łęcki — że, przed tygodniem, jeden mój znajomy wziął dwakroć za dom, który go kosztował sto pięćdziesiąt tysięcy. A że mój, kosztował mnie sto tysięcy, więc powinienem wziąć w tym stosunku ze sto dwadzieścia pięć...
— Hum!... hum!... — mruczy adwokat.
— Będziesz się pan śmiał — ciągnie pan Tomasz — z tego co powiem, (bo wy lubicie żartować z przeczuć i snów), a jednak dziś śniło mi się, że mój dom poszedł za sto dwadzieścia tysięcy... Mówię to panu przed licytacyą, uważasz?... Za parę godzin przekonasz się, że nie należy śmiać się ze snów... Są rzeczy na niebie i ziemi...
— Hum! hum!... — odpowiada adwokat i obaj panowie wchodzą w pierwsze drzwi gmachu.
„Chwała Bogu! — myślał pan Ignacy. — Jeżeli Łęcki weźmie sto dwadzieścia tysięcy za swój dom, to znaczy, że Stach nie zapłaci za niego 90.000 rubli“.
Wtem ktoś lekko dotyka jego ramienia. Pan Ignacy ogląda się i widzi za sobą starego Szlangbauma.
— Czy może pan mnie szuka? — pyta sędziwy żyd, bystro patrząc mu w oczy.
— Nie, nie... — odpowiada zmięszany pan Ignacy.
— Pan nie ma do mnie żaden interes?... — powtarza Szlangbaum, mrugając czerwonemi powiekami.
— Nie, nie...
— Git! — mruczy Szlangbaum i odchodzi między swoich współwyznawców.
Panu Ignacemu robi się zimno: obecność Szlangbauma w tem miejscu, budzi w nim nowe podejrzenie. Aby je rozproszyć, pan Ignacy pyta stojącego przy drzwiach woźnego: gdzie odbywają się licytacye? Woźny wskazuje mu schody.
Pan Ignacy biegnie na górę i wpada do jednej sali. Uderza go tłum starozakonnych, słuchających z największem skupieniem jakiejś mowy. Rzecki poznaje, że w tej chwili toczy się tu sprawa przed sądem, że przemawia prokurator i że chodzi o grube oszustwo. W sali jest duszno; mowę prokuratora tłumi nieco hałas dorożek. Sędziowie wyglądają jakby drzemali, adwokat ziewa, oskarżony ma minę jakby chciał oszukać sąd najwyższej instancyi, starozakonni przypatrują mu się ze współczuciem, a oskarżenia słuchają z uwagą. Niektórzy, przy każdym silniejszym zarzucie prokuratora, krzywią się i syczą: aj-waj!...
Pan Ignacy opuszcza salę; nie dla tej sprawy tu przyszedł.
Znalazłszy się w przedsionku, pan Ignacy chce iść na drugie piętro; jednocześnie omija go schodząca ztamtąd baronowa Krzeszowska, w towarzystwie mężczyzny, który ma powierzchowność znudzonego nauczyciela języków starożytnych. Jestto jednak adwokat, o czem świadczy srebrny znaczek, przypięty do klapy bardzo wytartego fraka; szaraczkowe zaś spodnie kapłana sprawiedliwości są na kolanach tak wytłoczone, jak gdyby ich właściciel, zamiast bronić swoich klientów, nieustannie oświadczał się bogini Temidzie.
— Więc jeżeli dopiero za godzinę — mówi jękliwym głosem pani Krzeszowska — w takim razie pójdę teraz do Kapucynów... Nie sądzi pan...
— Nie sądzę, ażeby wizyta pani u Kapucynów wpłynęła na przebieg licytacyi — odpowiada znudzony adwokat.
— Gdyby jednak pan mecenas szczerze chciał, gdyby pobiegał...
Mecenas w wytłoczonych spodniach niecierpliwie potrząsa ręką.
— Ach, pani dobrodziejko — mówi — ja już tyle nabiegałem się w sprawie tej licytacyi, że choćby dzisiaj należy mi spoczynek. W dodatku mam za kilka minut urzędówkę o zabójstwo... Widzi pani te piękne damy?... Wszystkie idą słuchać mojej obrony... Efektowna sprawa!...
— Więc pan mecenas opuszcza mnie? — wykrzykuje baronowa.
— Ależ będę... będę na sali — przerywa jej adwokat — będę przy licytacyi, tylko niech mi pani zostawi choć parę minut do pomyślenia o moim zabójcy...
I wpada w otwarte drzwi, nakazując woźnemu, ażeby nikogo nie wpuszczał.
— O Boże! — mówi baronowa na cały głos — nędzny zabójca ma obrońcę, ale biedna, samotna kobieta napróżno szuka człowieka, któryby ujął się za jej honorem, za jej spokojem, za jej mieniem...
Ponieważ pan Ignacy nie chce być tym człowiekiem, więc śpiesznie ucieka nadół, potrącając młode, piękne i eleganckie kobiety, które przypędziła tu żądza wysłuchania sławnego procesu o zabójstwo. To lepsze aniżeli teatr; aktorzy bowiem urzędowego widowiska, grają jeżeli nie lepiej, to z pewnością realniej od dramatycznych.
Na schodach wciąż rozlegają się lamentacye pani Krzeszowskiej i śmiechy młodych, pięknych i eleganckich kobiet, śpieszących na oglądanie zabójcy, pokrwawionej odzieży, siekiery, którą zabił swoję ofiarę i spoconych sędziów. Pan Ignacy ucieka z sieni, aż na drugą stronę ulicy; na rogu Kapitulnej i Miodowej wpada do cukierni i kryje się w tak ciemnym kącie, w którym nie mogłaby już poznać go nawet pani Krzeszowska.
Każe sobie podać filiżankę pienistej czekolady, zasłania się podartą gazetą i widzi, że w tym małym pokoiku znajduje się drugi, jeszcze ciemniejszy kąt, w którym mieści się pewien okazałej tuszy jegomość i jakiś zgarbiony żyd. Pan Ignacy myśli, że okazały jegomość jest conajmniej hrabią i właścicielem wielkich dóbr na Ukrainie, a żyd jego faktorem; tymczasem zaś słucha toczącej się między nimi rozmowy.
— Panie dobrodzieju — mówi zgarbiony żyd — żeby nie to, że pana dobrodzieja nikt nie zna w Warszawie, to jabym panu za ten interes nie dał nawet dziesięć rubli. A tak zarobi pan dobrodziej dwadzieścia pięć...
— I wystoję się z godzinę w dusznej sali! — odmrukuje jegomość.
— Prawda — ciągnie dalej żyd — że w naszym wieku ciężko stoić, no, ale takie pieniądze to też nie chodzą piechotą... A jaką pan będzie miał reputacyą, kiedy się dowiedzą, że pan dobrodziej chciał kupić kamienicę za 80.000 rubli?...
— Niech będzie. Ale dwadzieścia pięć rubli gotówką na stół...
— Niech Bóg zabroni! — odpowiada żyd. — Pan dobrodziej dostanie do ręki pięć rubli, a dwadzieścia pójdzie na dług tego nieszczęśliwego Seliga Kupferman, co już przez dwa lata grosza od pana nie widział, choć ma wyrok.
Okazały pan uderza ręką w stół marmurowy i chce wychodzić. Zgarbiony żyd chwyta go za połę surduta, znowu sadza na krześle i ofiaruje sześć rubli gotówką.
Po kilkuminutowym targu, strony godzą się na ośm rubli, z których siedm będą wypłacone po licytacyi, a rubel natychmiast. Żyd opiera się, ale majestatyczny pan jednym argumentem rozcina jego wahania:
— Przecież, do dyabła, muszę oddać za herbatę i ciastka!
Żyd wzdycha, z zatłuszczonej portmonetki wydobywa najbardziej podarty papierek i wyprostowawszy go, kładzie na marmurowym stole. Następnie wstaje i leniwie opuszcza ciemny pokoik, a pan Ignacy, przez dziurkę gazety, poznaje w nim starego Szlangbauma.
Pan Ignacy śpiesznie dopija czekoladę i ucieka z cukierni na ulicę. Już obrzydła mu licytacya, której ma pełne uszy i pełną głowę. Chce w jakiś sposób przepędzić zbywający mu czas i spostrzegłszy otwarty kościół kapucynów, kieruje się do niego, będąc pewnym, że w świątyni znajdzie spokój, przyjemny chłodek, a nadewszystko, że tam przynajmniej nie usłyszy o licytacyi.
Wchodzi do kościoła i istotnie znajduje ciszę i chłód, a nadto, nieboszczyka na katafalku otoczonego świecami, które się jeszcze nie palą i kwiatami, które już nie pachną. Od pewnego czasu pan Ignacy nie lubi widoku trumny, więc skręca nalewo i widzi klęczącą na posadzce w czarnym stroju kobietę. Jestto baronowa Krzeszowska, kornie zgięta ku ziemi; bije się w piersi i cochwila podnosi chustkę do oczu.
„Jestem pewny, iż modli się o to, ażeby dom Łęckiego poszedł za 60.000 rubli“ — myśli pan Ignacy. — Lecz, że i widok pani Krzeszowskiej nie wydaje mu się ponętnym, więc cofa się na palcach i przechodzi na prawą stronę kościoła.
Tu znajduje się tylko parę kobiet: jedna półgłosem odmawia różaniec, druga śpi. Zresztą nikogo więcej, tylko zpoza filaru wychyla się średniego wzrostu mężczyzna, energicznie wyprostowany pomimo siwych włosów i szepcący modlitwę z zadartą głową.
Rzecki poznaje w nim pana Łęckiego i myśli:
„Jestem pewny, iż ten prosi Boga, ażeby jego dom poszedł za 120.000 rubli...“
Potem śpiesznie opuszcza kościół, zastanawiając się: w jaki też sposób dobry Bóg zadowolni sprzeczne żądania pani baronowej Krzeszowskiej i pana Tomasza Łęckiego?
Nie znalazłszy czego szukał ani w cukierni, ani w kościele, pan Ignacy zaczyna spacerować po ulicy, niedaleko sądowego gmachu. Jest bardzo zmięszany; zdaje mu się, że każdy przechodzień patrzy mu drwiąco w oczy, jakby mówił: „nie wolałbyśto stary łobuzie pilnować sklepu?“ i że z każdej dorożki wyskoczy który z „panów“, donosząc mu, że sklep spalił się lub zawalił. Więc znowu myśli: czyby nie lepiej było dać za wygraną licytacyi, a wrócić do swoich ksiąg i kantorka? gdy nagle słyszy rozpaczliwy krzyk.
To jakiś żydek wychylił się przez okno sali sądowej i coś wrzasnął do gromady swoich współwyznawców, którzy na to hasło rzucili się do drzwi, tłocząc się, potrącając spokojnych przechodniów i tupiąc niecierpliwie nogami, jak spłoszone stado owiec w ciasnej owczarni.
„Aha, już zaczęła się licytacya!... — mówi do siebie pan Ignacy, idąc za nimi na górę.
W tej chwili czuje, że ktoś pochwycił go ztyłu za ramię, i odwróciwszy głowę, widzi owego majestatycznego pana, który od Szlangbauma dostał w cukierni rubla zadatku. Okazały pan widocznie bardzo się spieszy, gdyż obu pięściami toruje sobie drogę pośród zbitej masy ciał starozakonnych, wołając:
— Nabok parchy, kiedy ja idę na licytacyą!...
Żydzi wbrew swoim zwyczajom, usuwają się i patrzą na niego z podziwem.
— Jakie on musi mieć pieniądze! — mruczy jeden z nich do swego sąsiada.
Pan Ignacy, który jest nieskończenie mniej śmiałym aniżeli okazały jegomość, zamiast pchać się jak on, zdaje się na łaskę i niełaskę losu. Prąd starozakonnych ogarnia go ze wszystkich stron. Przed sobą widzi zatłuszczony kołnierz, brudny szalik i jeszcze brudniejszą szyję; za sobą czuje zapach świeżej cebuli; z prawej strony jakaś szpakowata broda opiera mu się na obojczyku a z lewej silny łokieć uciska mu rękę aż do ścierpnięcia.
Gniotą go, popychają, szarpią za odzież. Ktoś chwyta go za nogi, ktoś sięga do kieszeni, ktoś uderza go między łopatki. Nadchodzi chwila, w której pan Ignacy sądzi, że połamią mu klatkę piersiową. Podnosi oczy do nieba i widzi, że jest we drzwiach. Już, już... zaduszą go... Nagle czuje przed sobą puste miejsce, uderza głową w czyjeś wdzięki niedosyć starannie zasłonięte połą surduta i — jest w sali.
Odetchnął... Za nim rozlegają się krzyki i wymyślania licytantów, a od czasu do czasu upomnienia woźnego:
— Czego panowie tak się tłoczą... Cóżto, panowie są bydło, czy co?...
„Nie wiedziałem, że tak trudno dostać się na licytacyą!...“ — wzdycha pan Ignacy.
Mija dwie sale, tak puste, że nie widać w nich ani krzesła na podłodze, ani gwoździa w ścianie. Sale te tworzą przysionek jednego z wydziałów sprawiedliwości, lecz są widne i wesołe. Przez otwarte okna wlewają się tu potoki słonecznych blasków i gorący lipcowy wiatr, nasycony warszawskiemi pyłami. Pan Ignacy słyszy świegot wróbli i nieustanny turkot dorożek i doznaje dziwnego uczucia dysharmonii:
„Czy podobna — mówi — ażeby sąd wyglądał tak pusto jak niewynajęte mieszkanie i — tak wesoło?...“
Zdaje mu się, że zakratowane okna i szare ściany połyskujące wilgocią, a obwieszone kajdanami, nierównie lepiej odpowiadałyby sali, w której skazują ludzi na wieczne lub doczesne więzienia.
Ale otóż i sala główna, do której biegną wszyscy starozakonni i gdzie skupia się cały interes licytacyi. Jest to pokój tak rozległy, że możnaby w nim tańcować we 40 par mazura, gdyby nie niska baryera, która dzieli go na dwie części: cywilną i licytacyjną. W części cywilnej znajduje się kilka wyplatanych kanap, w części licytacyjnej — estrada, a na niej duży stół, mający formę rogala pokrytego zielonem suknem. Za stołem, spostrzega pan Ignacy trzech dygnitarzów, mających łańcuchy na szyi i senatorską powagę na obliczach; są to komornicy. Na stole, przed każdym dygnitarzem leży stos papierów, reprezentujących wystawione na sprzedaż nieruchomości. Zaś między stołem i baryerą, tudzież przed baryerą, tłoczy się ciżba interesantów. Wszyscy oni mają zadarte głowy i patrzą na komorników ze skupieniem ducha, którego mogliby im pozazdrościć natchnieni asceci, przypatrujący się świętym wizyom.
W sali, pomimo otwartych okien, unosi się woń środkująca między zapachem hijacyntu i starego kitu. Pan Ignacy domyśla się, że jest to woń chałatów.
Wyjąwszy turkotu dorożek, w sali jest dosyć cicho. Komornicy milczą, zatopieni w swoich aktach, licytanci również milczą, zapatrzeni w komorników; reszta zaś publiczności, zebrana w cywilnej połowie izby i podzielona na grupy, wprawdzie szemrze, ale pocichu. Nie mają interesu, ażeby ich słyszano.
Tem więc głośniej rozlega się jęk baronowej Krzeszowskiej, która, trzymając swego adwokata za klapy fraka, mówi z gorączkowym pośpiechem:
— Błagam pana, nie odchodź... No... dam panu wszystko, co zechcesz...
— Tylko pani baronowo bez żadnych pogróżek! — odpowiada adwokat.
— Ja przecież nie grożę, ale nie opuszczaj mnie pan!... — deklamuje z prawdziwem uczuciem baronowa.
— Przyjdę na licytacyą, ależ teraz muszę iść do mego zbójcy...
— Tak!... Więc nędzny morderca więcej budzi w panu współczucia, aniżeli opuszczona kobieta, której mienie, honor, spokój...
Nagabany adwokat ucieka tak szybko, że jego spodnie wydają się jeszcze bardziej wytłoczonemi na kolanach, aniżeli są w istocie. Baronowa chce za nim biedz, lecz w tej chwili pada w objęcia jakiegoś jegomości, który używa bardzo szafirowych okularów i ma fizyognomią zakrystyana.
— O co pani chodzi, droga pani? — mówi słodko jegomość w szafirowych okularach. — Żaden adwokat nie podbije pani ceny domu... to ja jezdem od tego... Desz pani jeden procent od każdego tysiąca rubli wyżej nad sumę poczotkową i dwadzieścia rubelków na koszta...
Baronowa Krzeszowska odskakuje od niego i wygiąwszy się wtył, jak artystka, grająca tragiczną rolę, odpowiada mu jednym tylko wyrazem:
— Szatanie!...
Jegomość w okularach poznaje, że źle trafił i cofa się skonsternowany. Jednocześnie zabiega mu drogę inny jegomość, mający minę skończonego łajdaka i coś mu szepce przez kilka minut z bardzo ożywioną gestykulacyą. Pan Ignacy jest pewny, że ci dwaj panowie pobiją się; oni jednak rozchodzą się bardzo spokojnie, a jegomość z miną łajdaka zbliża się do barowej Krzeszowskiej i mówi półgłosem:
— Jeżeli pani baronowa coś zaryzykuje, możemy nie dopuścić nawet do 70-ciu tysięcy rubli.
— Zbawco!... — woła baronowa. Widzisz przed sobą kobietę skrzywdzoną i osamotnioną, której mienie, honor i spokój...
— Co mi tam honor — mówi jegomość z łajdacką fizyognomią. — Da pani dziesięć rubli zadatku?
Odchodzą oboje w najdalszy kąt sali i przed oczyma pana Ignacego kryją się za grupą starozakonnych. W tej grupie znajduje się stary Szlangbaum i młody żydek bez zarostu, tak blady i wycieńczony, że pan Ignacy sądzi, iż bardzo niedawno musiał wstąpić w związki małżeńskie. Stary Szlangbaum coś wykłada wycieńczonemu żydkowi, któremu coraz więcej baranieją oczy; coby mu jednak wykładał? pan Ignacy nie może się domyśleć.
Odwraca się więc w drugą stronę sali i spostrzega o parę kroków od siebie pana Łęckiego z jego adwokatem, który widocznie nudzi się i chciałby gdzieś iść.
— Gdyby choć sto piętnaście... no — sto dziesięć tysięcy!... — mówi pan Łęcki. Przecież pan adwokat musisz znać jakieś sposoby...
— Hum! hum!... — mówi adwokat tęsknie spoglądając na drzwi. — Pan żąda zbyt wysokiej ceny... Sto dwadzieścia tysięcy za dom, za który dawano sześćdziesiąt...
— Ależ panie, on kosztował mnie sto tysięcy...
— Tak... Hum! hum!... Trochę pan przepłacił...
— Ja też — przerywa mu pan Łęcki — żądam tylko stu dziesięciu... I zdaje mi się, że, kiedy jak kiedy, ale w tym razie powinienby mi pan adwokat dopomódz... Są przecież jakieś sposoby, których ja nie znam, nie będąc prawnikiem...
— Hum! hum!... — mruczy adwokat. Na szczęście jeden z kolegów (odziany również we frak ze srebrnym znaczkiem) wywołuje go z sali; w minutę zaś później zbliża się do pana Łęckiego jegomość w szafirowych okularach, z miną zaktrystyana i mówi:
— O co panu chodzi, panie hrabio?... Żeden adwokat nie podbije panu ceny domu... Od tego ja jesdem... Desz pan hrabia dwadzieścia rubli na koszta i jeden procent od każdego tysiąca nad sześćdziesiąt tysięcy...
Pan Łęcki patrzy na zakrystyana z wielką pogardą; kładzie nawet obie ręce w kieszenie spodni (co jemu samemu wydaje się dziwnem) i mówi:
— Dam jeden procent od każdego tysiąca wyżej nad sto dwadzieścia tysięcy rubli...
Zakrystyan w szafirowych okularach kłania się, poruszając przytem lewą łopatką i odpowiada:
— Przepreszem pana hrabiego...
— Stój! — przerywa mu pan Łęcki... — Wyżej nad sto dziesięć...
— Przepreszem...
— Nad sto...
— Przepreszem...
— Niech was pioruny!... Więc ile chcesz?...
— Jeden procencik od sumy wyższej nad siedmdziesiąt i dwadzieścia rubelków na koszta... mówi, kłaniając się do ziemi zakrystyan.
— Dziesięć rubli weźmiesz? — pyta fijołkowy z gniewu pan Łęcki.
— Ja i rubelkiem nie pogardzę...
Pan Łęcki wydobywa wspaniały pugilares, z niego cały pęk szeleszczących dziesięciorublówek i jednę z nich daje zakrystyanowi, który schyla się do ziemi.
— Zobaczy jaśnie wielmożny pan... — szepce zakrystyan.
Obok pana Ignacego stoi dwu żydów: jeden wysoki, śniady, z brodą tak czarną, że wpada w kolor granatowy, drugi łysy, z tak długiemi faworytami, że walają mu klapy surduta. Dżentelmen z faworytami, na widok dziesięciorublówek pana Łęckiego uśmiecha się i mówi półgłosem do pięknego bruneta:
— Pan wydzysz te pyniądze u ten szlachcic... Pan słyszysz, jak ony klaskają?... Ony tak czeszą szę, że mnie widzą... Pan to rozumysz panie Cynader?...
— Łęcki jest pański klijent? — pyta piękny brunet.
— Dlaczego on nie ma bycz mój?
— Co on ma? — mówi brunet.
— On ma... on ma — szostre w Krakowie, która, rozumysz pan, zapysała dla jego córki...
— A jeżeli ona nic nie zapisała?...
Dżentelmen z faworytami na chwilę tropi się.
— Tylko mi pan nie mów takie głupie gadanie!... Dlaczego szostra z Krakowa nie ma im zapysać, kiedy ona jest chora?...
— Ja nic nie wiem — odpowiada piękny brunet. — (Pan Ignacy przyznaje w duchu, że tak pięknego mężczyzny nigdy jeszcze nie widział).
— Ale on ma córkę, panie Cynader... — mówi niespokojnie właściciel bujnych faworytów. — Pan zna jego córkę, tę pannę Izabelę, panie Cynader?... Ja sam dałbym jej, no, bez targu, sto rubli...
— Jabym dał sto pięćdziesiąt — mówi piękny brunet — ale swoją drogą Łęcki, to niepewny interes.
— Niepewny?... A pan Wokulski, to co?...
— Pan Wokulski, no... to jest wielki interes — odpowiada brunet. — Ale ona jest głupia i Łęcki jest głupi i oni wszyscy są głupi. I oni zgubią tego Wokulskiego, a on im nie da rady...
Panu Ignacemu pociemniało w oczach.
„Jezus! Marya! — szepce. — Więc już nawet przy licytacyach mówią o Wokulskim i o niej... I jeszcze przewidują, że go zgubi... Jezus! Marya!...“
Około stołu, zajętego przez komorników robi się mały zamęt; wszyscy widzowie pchają się w tamtym kierunku. Stary Szlangbaum również zbliża się do stołu, a po drodze kiwa na zniszczonego żydka i nieznacznie mruga na okazałego pana, z którym niedawno rozmawiał w cukierni.
Współcześnie wbiega adwokat pani Krzeszowskiej, nie patrząc na nią, zajmuje miejsce przed stołem i mruczy do komornika:
— Prędzej, panie, prędzej, bo dalibóg! niema czasu...
W kilka zaś minut po adwokacie, wchodzi do sali nowa grupa osób. Jest tam para małżonków, należących zdaje się do profesyi rzeźniczej, jest stara dama z kilkunastoletnim wnukiem i dwu panów: jeden czerstwy i siwy, drugi kędzierzawy, wyglądający na suchotnika. Obaj mają potulne fizyognomie i podniszczone odzienia, lecz na ich widok żydzi poczynają szemrać i pokazywać palcami z wyrazem podziwu i szacunku.
Obaj stają tak blisko pana Ignacego, że ten mimowoli musi wysłuchać rad, jakich siwy jegomość udziela kędzierzawemu:
— Rób, mówię tobie, Ksawery, jak ja. Ja nie śpieszę się, jak Boga kocham. Już trzy lata, mówię tobie, chcę kupić niewielki domik, ot taki sobie za sto, za dwieście tysięcy, na stare lata, ale nie śpieszę się. Wyczytuję ja sobie, które chaty idą na licytacye, ogląduję ja ich sobie powoli, kalkuluję ja sobie w głowie, a potem, zachodzę ja sobie tu i słucham co ludzie dają. I kiedy, mówię tobie, już nabrałem doświadczenia i w tym roku chciałem już co kupić, ceny jak raz w niepraktykowany sposób skoczyły psiakrew, i muszę nanowo kalkulować!.. Ale jak we dwu poczniem się przysłuchiwać, to, mówię tobie, ubijemy interes...
— Czycho!... — zawołano od stołu.
W sali ucichło, a pan Ignacy słucha opisu kamienicy, położonej tu i tu, mającej trzy oficyny i trzy piętra, plac, ogród i t. d. W trakcie tego ważnego aktu, pan Łęcki robi się naprzemian blady i fioletowy, a pani Krzeszowska cochwilę podnosi do nosa kryształowy flakonik w złotej oprawie.
— Znam ten dom! — wykrzykuje nagle jegomość w szafirowych okularach z miną zakrystyana. — Znam ten dom!... Z zamkniętemi oczami wart sto dwadzieścia tysięcy rubli...
— Co pan zawracasz! — odzywa się stojący obok baronowej Krzeszowskiej pan z fizyognomią łajdaka. — Coto za dom?... Rudera... trupiarnia!...
Pan Łęcki robi się bardzo fioletowy. Kiwa na zakrystyana i pyta go szeptem:
— Kto jest tamten łotr?...
— Tamten?... — pyta zakrystyan. — To szubrawczyna!... Niech pan hrabia nie zważa na niego.. — I mówi na cały głos: — Słowo honoru, za ten dom śmiało można dać sto trzydzieści tysięcy...
— Kto jest ten nikczemnik? — pyta baronowa jegomościa z łajdacką miną. — Kto jest ten w niebieskich okularach?...
— Tamten?... — odpowiada zapytany. — To znany szubrawiec... niedawno siedział na Pawiaku... Niech pani na niego nie zważa... Plunąć nie warto...
— Cicho tam!... — woła urzędowy głos od stołu.
Zakrystyan mruga na pana Łęckiego, uśmiechając się familiarnie i pcha się do stołu między licytantów. Jest ich czterech: adwokat baronowej, okazały pan, stary Szlangbaum i zniszczony żydek, obok którego staje zakrystyan.
— Sześćdziesiąt tysięcy i pięćset rubli — mówi cicho adwokat pani Krzeszowskiej.
— Dalibóg! więcej nie warto... — wtrąca jegomość z miną łajdaka.
Baronowa tryumfalnie spogląda na pana Łęckiego.
— Sześćdziesiąt pięć... — odzywa się majestatyczny pan.
— Sześćdziesiąt pięć tysięcy i sto rubli — bełkoce blady żydek.
— Sześćdziesiąt sześć... — dodaje Szlangbaum.
— Siedmdziesiąt tysięcy! — wrzeszczy zakrystyan.
— Ach ! ach! ach!... — wybucha płaczem baronowa, upadając na wyplataną kanapkę.
Jej adwokat szybko odchodzi od stołu i biegnie bronić zabójcy.
— Siedmdziesiąt pięć tysięcy!... — woła okazały pan.
— Umieram!... — jęczy baronowa.
W sali robi się ruch. Stary litwin chwyta pod rękę baronowę, którą odbiera mu Maruszewicz, niewiadomo zkąd przybyły na ten uroczysty wypadek. Zanosząca się od płaczu baronowa, wsparta na Maruszewiczu, opuszcza salę, złorzecząc przytem swemu adwokatowi, sądowi, licytantom i komornikom. Pan Łęcki blado uśmiecha się, a tymczasem zniszczony żydek mówi:
— Ośmdziesiąt tysięcy i sto rubli.
— Ośmdziesiąt pięć... — wtrąca Szlangbaum.
Pan Łęcki cały zamienia się we wzrok i słuch. Wzrokiem dostrzega już tylko trzech licytantów, a słuchem chwyta wyrazy otyłego pana:
— Ośmdziesiąt ośm tysięcy...
— Ośmdziesiąt ośm i sto rubli — mówi mizerny żydek.
— Niech będzie dziewięćdziesiąt! — kończy stary Szlangbaum, uderzając ręką o stół.
— Dziewięćdziesiąt tysięcy — mówi komornik — po raz pierwszy...
Pan Łęcki zapomniawszy o etykiecie, pochyla się do zakrystyana i szepcze mu:
— Licytujże pan!...
— Co się pan tak skrobiesz?... — pyta zakrystyan zniszczonego żydka.
— A co się pan rozbijasz? — odzywa się do zakrystyana drugi komornik. — Kupisz pan dom, czy co?... Wynoś się pan!...
— Dziewięćdziesiąt tysięcy, po raz drugi... — woła komornik.
Pan Łęcki robi się szary na twarzy.
— Dziewięćdziesiąt tysięcy rubli, po raz... trzeci!... — powtarza komornik i uderza małym młotkiem o zielone sukno.
— Szlangbaum kupił!... — odzywa się jakiś głos na sali.
Pan Łęcki toczy dokoła błędnym wzrokiem i teraz dopiero spostrzega swego adwokata.
— A, panie mecenasie — mówi drżącym głosem — tak się nie godzi!...
— Co się nie godzi?...
— Nie godzi się... to jest nieuczciwie!... — powtarza wzburzony pan Łęcki.
— Co się nie godzi?... — odpowiada już nieco podrażniony adwokat. — Po spłaceniu hypotecznych długów, zyskuje pan trzydzieści tysięcy rubli...
— Ale mnie ten dom kosztował sto tysięcy, a mógł był pójść, gdyby lepiej pil-no-wa-no... za sto dwadzieścia tysięcy...
— Tak — potwierdza zakrystyan — dom wart ze sto dwadzieścia tysięcy...
— O!... słyszy pan, panie mecenasie?... — mówi pan Łęcki. — Gdyby się dopilnowano...
— Ależ panie, proszę mi nie mówić impertynencyi!... Słucha pan rad pokątnych doradców, łotrów z Pawiaka...
— O! bardzo proszę... — odpowiada obrażony zakrystyan. — Nie każdy jest łotrem, kto siedział na Pawiaku... A co do udzielania rad...
— Tak... dom był wart sto dwadzieścia tysięcy!... — odzywa się całkiem nieoczekiwany sprzymierzeniec w osobie jegomościa z łajdacką miną.
Pan Łęcki patrzy na niego szklannemi oczyma, ale jeszcze nie może zoryentować się w sytuacyi. Nie żegna się z adwokatem, nakłada w sali kapelusz i wychodząc, mruczy:
— Straciłem przez żydów i adwokatów ze trzydzieści tysięcy rubli... Można było dostać sto dwadzieścia tysięcy...
I stary Szlangbaum już wychodzi; wtem zastępuje mu drogę pan Cynader, ów piękny brunet, któremu równego nigdy nie widział pan Ignacy.
— Co to pan za interesa robi, panie Szlangbaum? — mówi piękny brunet. — Ten dom można było kupić za siedmdziesiąt jeden tysięcy. On dziś więcej nie wart...
— Dla jednego nie wart, dla drugiego wart; ja zawsze robię tylko dobre interesa — odpowiada zamyślony Szlangbaum.
Nareszcie i Rzecki opuszcza salę, w której odbywa się inna licytacya i gromadzi się nowa publiczność. Pan Ignacy zwolna schodzi ze schodów i myśli:
Była pierwsza w południe, kiedy pan Ignacy zbliżał się do sklepu, zawstydzony i niespokojny. Jak można zmarnować tyle czasu... w porze największego ruchu interesantów?... A nuż w dodatku stało się jakie nieszczęście?... I co za satysfakcya włóczyć się po ulicach w upał, wśród kurzu i zapachu prażonych asfaltów!...
Istotnie, dzień był wyjątkowo gorący i jaskrawy: chodniki i kamienice ziały żarem, blaszanych szyldów, ani latarniowych słupów nie można było dotknąć ręką, a z nadmiaru światła, panu Ignacemu zachodziły łzami oczy i czarne płatki zasłaniały mu pole widzenia.
„Gdybym był Panem Bogiem — myślał — połowę lipcowych upałów zachowałbym na grudzień...“
Nagle spojrzał na wystawę sklepową (właśnie mijał okna) i osłupiał. Wystawa już drugi tydzień nie odnowiona!... Te same bronzy, majoliki, wachlarze, te same neseserki, rękawiczki, parasole i zabawki!... Czy widział kto podobne zgorszenie?
„Ależ ja jestem podły człowiek! — mruknął do siebie. — Onegdaj spiłem się, dziś włóczę się... Dyabli wezmą budę, jak amen w pacierzu...“
Ledwie wszedł do sklepu, niepewny, co mu więcej cięży: serce czy nogi? gdy w tej chwili porwał go Mraczewski. Już był ostrzyżony na sposób warszawski, uczesany i uperfumowany jak dawniej i, przez amatorstwo, obsługiwał przychodzących gości, sam będąc gościem, jeszcze z tak dalekich okolic. Miejscowi panowie nie mogli wyjść z podziwu.
— A bój się pan Boga, panie Ignacy — zawołał — trzy godziny czekam na pana! Wyście tu wszyscy głowy potracili...
Wziął go pod ramię i, nie zważając na paru obecnych gości, którzy ze zdumieniem patrzyli na nich, pędem zaciągnął Rzeckiego do gabinetu, gdzie stała kasa.
Tu, osiwiałego w swoim zawodzie subjekta pchnął na twardy fotel i, stanąwszy przed nim z załamanemi rękoma, jak zrozpaczony Germont przed Violettą, rzekł:
— Wiesz pan, co... Wiedziałem, że po moim wyjeździe ztąd, interes się rozprzęgnie; alem nie przypuszczał, że tak prędko... No, bo że pan nie siedzisz w sklepie, mniejsza: dziury nie będzie. Ale jakie ten „stary“ głupstwa wyrabia, to przecie skandal...
Zdawało się, że panu Ignacemu brwi posuną się ze zdziwienia na wierzch czoła.
— Przepraszam!... — zawołał, podnosząc się z fotelu.
Ale Mraczewski zmusił go do siedzenia.
— Przepra...
— Już tylko niech się pan nie odzywa! — przerwał mu pachnący młody człowiek. Pan wie, co się dzieje?... Suzin dziś na noc jedzie do Berlina zobaczyć Bismarka, a potem — do Paryża na wystawę. Koniecznie, słyszy pan?... Koniecznie namawia Wokulskiego, ażeby z nim jechał. I ten dur...
— Panie Mraczewski!... Kto pana ośmielił...
— Ja już z natury jestem śmiały, a Wokulski waryat!... Dziś dopiero dowiedziałem się prawdy... Pan wie, ile „stary“ mógłby zarobić na tym interesie w Paryżu, z Suzinem?... Nie dziesięć, ale pięćdziesiąt tysięcy... rubli, panie Rzecki!... I ten osioł nietylko, że nie chce dziś jechać, ale jeszcze mówi, że — nie wie, kiedy pojedzie. On nie wie, a Suzin może czekać z tą sprawą najwyżej kilka dni.
— Cóż Suzin?... — cicho spytał naprawdę zmięszany pan Ignacy.
— Suzin?... Jest zły, a co gorsza — rozżalony. Mówi, że Stanisław Piotrowicz, już nie ten co był, że gardzi nim... słowem, awantura!... Pięćdziesiąt tysięcy rubli zysku i darmo podróż. No, niech pan sam powie, czy w tych warunkach nawet święty Stanisław Kostka nie pojechałby do Paryża?...
— Z pewnością! — mruknął pan Ignacy. — Gdzież Stach... to jest, pan Wokulski? — dodał, podnosząc się z fotelu.
— Jest w pańskiem mieszkaniu i pisze tam rachunki dla Suzina. Zobaczysz pan, co stracicie przez ten figiel.
Drzwi gabinetu uchyliły się i stanął w nich Klejn z listem w ręku.
— Przyniósł lokaj Łęckich do starego — rzekł. Może pan mu odda, bo dziś, bestya, czegoś taki zły...
Pan Ignacy wziął do rąk bladoniebieską kopertę, ozdobioną wizerunkiem niezapominajek, lecz wahał się, czy ma iść? Tymczasem Mraczewski spojrzał mu przez ramię na adres.
— List od Belci! — zawołał — jestem w domu!... I śmiejąc się, wybiegł z gabinetu.
— Do dyabła! — mruknął pan Ignacy — czyżby te wszystkie plotki miały być prawdą?... Więc on, dla niej, wydaje na kupno kamienicy dziewięćdziesiąt tysięcy, traci na Suzinie pięćdziesiąt?... Razem sto czterdzieści tysięcy rubli!... A ten powóz, a te wyścigi, a te ofiary na cele dobroczynne?... A... a ten Rossi, któremu tak gorąco przypatruje się panna Łęcka, jak żyd dziesięciorgu przykazaniom?... Ehe!... schowam ja do kieszeni ceremonie...
Zapiął marynarkę na guzik pod szyją, wyprostował się i poszedł z listem do swego mieszkania. W tej chwili dopiero zauważył, że mu trochę skrzypią buty i poczuł niejaką ulgę.
W mieszkaniu pana Ignacego, nad stosem papierów siedział Wokulski, bez surduta i kamizelki i pisał.
— Aha!... — zawołał podnosząc głowę na widok Rzeckiego. — Nie gniewasz się, że ci tu gospodaruję jak u siebie?
— Pryncypał robi ceremonie!... — odezwał się z przekąsem pan Ignacy. — Jest tu list od... tych... od Łęckich...
Wokulski spojrzał na adres, gorączkowo rozerwał kopertę i czytał... czytał... Raz, drugi i trzeci przeczytał list. Rzecki coś przewracał w swojem biurku, a spostrzegłszy, że jego przyjaciel skończył już czytanie i zamyślony, oparł głowę na ręku, rzekł suchym tonem:
— Jedziesz dziś do Paryża z Suzinem?
— Ani myślę.
— Słyszałem, że to jakiś wielki interes... Pięćdziesiąt tysięcy rubli...
Wokulski milczał.
— Więc jedziesz jutro, albo pojutrze, bo podobno Suzin ma na twój przyjazd zaczekać parę dni?
— Nie wiem jeszcze, kiedy pojadę.
— To źle, Stachu. Piędziesiąt tysięcy rubli, to majątek; szkoda go tracić... Jeżeli dowiedzą się, że wypuściłeś z rąk taką sposobność...
— Powiedzą, żem zwaryował — przerwał mu Wokulski.
Znowu zamilkł i nagle odezwał się:
— A gdybym miał do spełnienia ważniejszy obowiązek, aniżeli zyskanie pięćdziesięciu tysięcy?...
— Polityczny? — spytał cicho Rzecki, z trwogą w oczach, ale i z uśmiechem na ustach.
Wokulski podał mu list.
— Czytaj — rzekł. Przekonasz się, że są rzeczy lepsze od polityki.
Pan Ignacy z niejakiem wahaniem wziął list do ręki, lecz na powtórny rozkaz Wokulskiego, przeczytał:
„Wieniec jest prześliczny i już zgóry w imieniu Rossiego dziękuję panu za ten podarunek. Nieporównane jest to dyskretne rozmieszczenie szmaragdów między złotemi listkami. Musi pan koniecznie przyjechać do nas jutro na obiad, ażebyśmy się naradzili nad pożegnaniem Rossiego, a także nad naszą podróżą do Paryża. Wczoraj papo powiedział mi, że jedziemy najdalej za tydzień. Naturalnie jedziemy razem, gdyż bez miłego pańskiego towarzystwa, podróż straciłaby dla mnie połowę wartości. A więc do widzenia, Izabela Łęcka“.
— Nie rozumiem — rzekł pan Ignacy, obojętnie rzucając list na stół. — Dla przyjemności podróżowania z panną Łęcką, a choćby radzenia nad prezentami dla... dla jej ulubieńców, nie rzuca się w błoto pięćdziesięciu tysięcy... jeżeli nie więcej...
Wokulski powstał z kanapy i, oparłszy się obu rękoma na stole, zapytał:
— A gdyby mi się podobało rzucić dla niej cały majątek w błoto, to co?...
Żyły nabrzmiały mu na czole, gors koszuli gorączkowo falował na piersiach. W oczach zapalały mu się i gasły te same iskry, jakie już raz widział Rzecki w chwili pojedynku z baronem.
— To co?... — powtórzył Wokulski.
— To nic — odpowiedział spokojnie Rzecki. — Przyznałbym tylko, że omyliłem się, nie wiem już który raz w życiu...
— Na czem?
— Dziś na tobie. Myślałem, że człowiek, który naraża się na śmierć i... na plotki, dla zdobycia majątku, ma jakieś ogólniejsze cele...
— A dajcież mi raz spokój z tym waszym ogółem!... — wykrzyknął Wokulski, uderzając pięścią w stół... — Co ja robiłem dla niego, o tem wiem, ale... cóż on zrobił dla mnie!... Więc nigdy nie skończą się wymagania ofiar, które mi nie dały żadnych praw?... Chcę nareszcie raz coś zrobić dla samego siebie... Uszami wylewają mi się frazesy, których nikt nie wypełnia... Własne szczęście — to dziś mój obowiązek... Inaczej... w łebbym sobie palnął, gdybym już nic nie widział dla siebie, oprócz jakichś fantastycznych ciężarów. Tysiące próżnują, a jeden względem nich ma obowiązki!... Czy słyszano coś potworniejszego?...
— A owacye dla Rossiego, to nie ciężar? — spytał pan Ignacy.
— Nie robię ich dla Rossiego...
— Tylko dla dogodzenia kobiecie... wiem... Ze wszystkich kas oszczędności, ta jest najmniej pewną — odparł Rzecki.
— Jesteś nieostrożny!... — syknął Wokulski.
— Powiedz — byłem. Tobie się zdaje, że dopiero ty wynalazłeś miłość. Znam i ja ją, bah!... Przez kilka lat kochałem się jak półgłówek, a tymczasem moja Heloiza romansowała z innymi. Boże mój!... ile mnie kosztowała każda wymiana spojrzeń, które chwytałem w przelocie... W końcu, w moich oczach, wymieniano nawet uściski... Wierz mi, Stachu, ja nie jestem tak naiwny jak myślą. Wiele w życiu widziałem i doszedłem do wniosku, że my wkładamy zbyt dużo serca w zabawę nazywaną miłością!
— Mówisz tak, bo jej nie znasz — wtrącił pochmurnie Wokulski.
— Każda jest wyjątkową, dopóki nam karku nie nadkręci. Prawda, że nie znam tej, ale znam inne. Ażeby nad kobietami odnosić wielkie zwycięstwa, trzeba być w miarę inpertynentem i w miarę bezczelnym; dwie zalety, których ty nie posiadasz. I dlatego ostrzegam cię: niedużo ryzykuj, bo zostaniesz zdystansowany, jeżeli już nie zostałeś. Nigdym do ciebie o tych rzeczach nie mówił, prawda? nawet nie wyglądam na podobną filozofią... Ale czuję, że grozi ci niebezpieczeństwo, więc powtarzam: strzeż się! i w podłej zabawie nie angażuj serca, bo ci je, w asystencyi lada chłystka, oplują.... A w tym wypadku, mówię ci, człowiek doznaje tak przykrych wrażeń, że... Bodaj byś ich lepiej nie... doczekał!...
Wokulski, siedząc na kanapie, zaciskał pięści, ale milczał. W tej chwili zapukano do drzwi i ukazał się Lisiecki.
— Pan Łęcki chce się z panem widzieć. Może tu wejść? — zapytał subjekt.
— Niech pan poprosi... — odparł Wokulski, śpiesznie wciągając kamizelkę i surdut.
Rzecki wstał z krzesła, smutno pokiwał głową i opuścił swoje mieszkanie.
„Myślałem, że jest źle — mruknął, będąc już w sieni. — Alem nie myślał, że jest aż tak źle“...
Ledwie Wokulski zdążył jakotako ogarnąć się, wszedł pan Łęcki, a za nim woźny sklepowy. Pan Tomasz miał oczy krwią nabiegłe i sine plamy na policzkach. Rzucił się na fotel i oparłszy głowę na tylnej krawędzi, ciężko dyszał. Woźny stał w progu z zakłopotaną miną i, przebierając palcami po metalowych guzikach swojej liberyi, czekał na rozkazy.
— Wybacz, panie Stanisławie, ale... proszę cię wody z cytryną... — wyszeptał pan Tomasz.
— Sodowej wody, cytryny i cukru... Biegnij! — rzekł Wokulski do woźnego.
Woźny wyszedł, zawadzając wielkiemi guzami o drzwi pokoju.
— To nic — mówił pan Tomasz z uśmiechem. — Krótka szyja, upał i irytacya... Chwilę odpocznę...
Zatrwożony Wokulski zdjął mu krawat i rozpiął koszulę. Potem zlał ręcznik wodą kolońską, którą znalazł na biurku Rzeckiego i z synowską troskliwością wytarł choremu kark, twarz i głowę.
Pan Tomasz uścisnął mu rękę.
— Już mi lepiej... Bóg zapłać... — a potem dodał półgłosem: — Podobasz mi się w tej roli siostry miłosierdzia. Bela nie potrafiłaby zrobić delikatniej... No, ona stworzona do tego, ażeby jej usługiwano...
Woźny przyniósł syfon i cytryny. Wokulski przyrządził limonadę i napoił pana Tomasza, któremu stopniowo poczęły znikać sine plamy z policzków.
— Pójdź do mego mieszkania — rzekł Wokulski do woźnego — i każ zaprządz konie. Niech zajedzie przed sklep.
— Kochany... kochany jesteś... — mówił pan Tomasz, mocno ściskając go za rękę i z wdzięcznością spoglądając na niego zaczerwienionemi oczyma. — Nie przywykłem do podobnej troskliwości, ponieważ Belcia nie zna się na tych rzeczach...
Nieumiejętność panny Izabeli w opiekowaniu się chorymi, w przykry sposób uderzyła Wokulskiego. Ale tylko na chwilę.
Powoli pan Tomasz zupełnie odzyskał siły. Obfity pot wystąpił mu na ciało, głos wzmocnił się i tylko sieć czerwonych żyłek na oczach świadczyła jeszcze o minionym ataku. Przeszedł się nawet po pokoju, przeciągnął się i zaczął:
— A... nie masz pojęcia, panie Stanisławie, jak się dziś zirytowałem. Czy dasz wiarę? dom mój sprzedano za dziewięćdziesiąt tysięcy!...
Wokulski drgnął.
— Byłem pewny — mówił pan Łęcki — że wezmę choć ze sto dziesięć tysięcy... Już na sali słyszałem dokoła siebie głosy, że kamienica warta sto dwadzieścia... Ale cóż — zapragnął kupić ją żyd, podły lichwiarz, ten Szlangbaum... Porozumiał się z konkurentami, a kto wie, czy i nie z moim adwokatem i — straciłem dwadzieścia albo trzydzieści tysięcy...
Teraz Wokulski wyglądał na apoplektyka, ale milczał.
— A tak rachowałem — prawił pan Łęcki — że od pięćdziesięciu tysięcy dasz mi z dziesięć tysięcy rocznie. Na utrzymanie domu wychodzi mi sześć do ośmiu tysięcy, więc za resztę moglibyśmy z Belą coroku wyjeżdżać za granicę. Obiecałem nawet dziecku, że za tydzień pojedziemy do Paryża... Akurat!... Sześć tysięcy rubli ledwie wystarczą na nędzne istnienie, a o podróżach ani myśleć... Nikczemny żyd... Nikczemne społeczeństwo, które tak ulega lichwiarzom, że nie śmie z nimi walczyć nawet przy licytacyi... A co mnie najwięcej boli, powiem ci, to okoliczność, że za tym nędznym Szlangbaumem może ukrywa się jaki chrześcianin, nawet arystokrata...
Głos znowu zaczął mu się stłumiać i znowu na twarz wystąpiło sinawe zabarwienie. Usiadł i napił się wody.
— Podli!... podli!... — szeptał.
— Niech się pan uspokoi — rzekł Wokulski — Ile mi pan da gotówką?
— Prosiłem adwokata naszego księcia (bo mój adwokat to łajdak), ażeby odebrał należną mi sumę i tobie doręczył ją, panie Stanisławie... Razem trzydzieści tysięcy. A że obiecujesz mi od nich dwadzieścia procent, więc mam sześć tysięcy rubli rocznie na całe utrzymanie. Nędza... ruina!...
— Sumę pańską — odpowiedział Wokulski — mogę umieścić w lepszym interesie. Będzie pan miał dziesięć tysięcy rocznie...
— Co mówisz?...
— Tak. Trafia mi się wyjątkowa okazya...
Pan Tomasz zerwał się z fotelu.
— Zbawco... dobrodzieju!... — mówił wzruszonym głosem. — Jesteś najszlachetniejszym z ludzi... Ale — dodał cofając się i rozkładając ręce — czy tylko ty nie stracisz?...
— Ja?... Przecież jestem kupcem.
— Kupiec!... Także mi mów!... — zawołał pan Tomasz. — Dzięki tobie przekonałem się, że wyraz: kupiec jest dziś synonimem wielkoduszności, delikatności, bohaterstwa... Zacny!...
I rzucił mu się na szyję omal nie płacząc...
Wokulski po raz trzeci usadowił go na fotelu, a w tej chwili zapukano do drzwi.
— Proszę.
Wszedł Henryk Szlangbaum, blady, z błyskawicami w oczach. Stanął przed panem Tomaszem i kłaniając mu się rzekł:
— Panie — ja jestem Szlangbaum, właśnie syn tego „podłego“ lichwiarza, na którego pan tyle wymyślał w sklepie przy moich kolegach i gościach...
— Panie... nie wiedziałem... wszelką satysfakcyą jestem gotów... a najpierwiej — przepraszam... Byłem bardzo zirytowany... — mówił wzruszony pan Tomasz.
Szlangbaum uspokoił się.
— Proszę pana — odparł — zamiast dawać mi satysfakcyą, niech pan posłucha co powiem. Dlaczego mój ojciec kupił pański dom? o to na dziś mniejsza. Że zaś pana nie oszukał — dam stanowczy dowód. Ojciec natychmiast odstąpi panu ten dom za dziewięćdziesiąt tysięcy... Więcej powiem — wybuchnął — nabywca odda go panu za siedmdziesiąt...
— Henryku!... — wtrącił Wokulski.
— Już skończyłem. Żegnam pana — odpowiedział Szlangbaum i, nisko ukłoniwszy się panu Tomaszowi, wyszedł z pokoju.
— Co za przykra farsa! — odezwał się po chwili pan Tomasz. — Istotnie wypowiedziałem w sklepie parę gorzkich wyrazów o starym Szlangbaumie, ale pod słowem, nie wiedziałem, że jego syn tu jest... Zwróci mi dom za siedmdziesiąt tysięcy, za który dał dziewięćdziesiąt... Paradny!... Cóż ty na to, panie Stanisławie?...
— Może dom naprawdę wart tylko... dziewięćdziesiąt... — nieśmiało odpowiedział Wokulski.
Pan Tomasz zaczął zapinać na sobie odzież i krawat.
— Dziękuję ci, panie Stanisławie — mówił — i za pomoc i zajęcie się mojemi interesami... Co za farsa z tym Szlangbaumem!... Ale... ale... Belcia prosi cię jutro na obiad... Pieniądze odbierz od adwokata naszego księcia, a co do procentu, który będziesz łaskaw...
— Wypłacę go natychmiast zgóry za pół roku.
— Bardzo ci wdzięczny jestem — ciągnął pan Tomasz, całując go w oba policzki. — No, do widzenia zatem, do jutra... A nie zapomnij o obiedzie...
Wokulski wyprowadził go przez podwórze do bramy, gdzie już czekał powóz.
— Straszny upał! — mówił pan Tomasz, z trudnością, przy pomocy Wokulskiego, siadając do powozu. — Cóż znowu za farsa z tymi żydami?... Dał dziewięćdziesiąt tysięcy, a gotów odstąpić za siedmdziesiąt... Pocieszne... słowo honoru....
Konie ruszyły w stronę alei Ujazdowskiej.
W drodze do domu pan Tomasz był odurzony. Nie czuł upału, tylko ogólne osłabienie i szum w uszach. Chwilami zdawało mu się, że każdem okiem widzi inaczej, albo, że obydwoma widzi gorzej. Oparł się w rogu powozu, chwiejąc się, za każdym silniejszym ruchem, jak pijany.
Myśli i uczucia plątały mu się w dziwny sposób. Czasem wyobrażał sobie, że jest otoczony siecią intryg, z której wydobyć go może tylko Wokulski. To znowu, że jest ciężko chory i że tylko Wokulski pielęgnowaćby go potrafił. To znowu, że umrze, zostawiając zubożałą i od wszystkich opuszczoną córkę, którą zaopiekowaćby się mógł tylko Wokulski. A nareszcie pomyślał, że dobrze jest mieć własny powóz, tak lekko niosący, jak ten, którym jedzie — i — że gdyby poprosił Wokulskiego, on zrobiłby mu z niego prezent.
— Straszny upał! — mruknął pan Tomasz.
Konie stanęły przed domem, pan Tomasz wysiadł i nawet nie kiwnąwszy głową stangretowi, poszedł na górę. Ledwie wlókł ociężałe nogi, a gdy znalazł się w swym gabinecie, padł na fotel w kapeluszu i tak siedział parę minut, ku najwyższemu zdumieniu służącego, który uznał za stosowne poprosić panienkę.
— Musiał dobrze pójść interes — rzekł do panny Izabeli — bo jaśnie pan coś... jakby trochę tego...
Panna Izabela, która mimo pozornego chłodu, z największą niecierpliwością oczekiwała na powrót ojca i rezultat licytacyi domu, poszła do gabinetu o tyle szybko, o ile można to było pogodzić z zasadami przyzwoitości. Zawsze bowiem pamiętała, że pannie z jej nazwiskiem, nie wolno zdradzać żywszych uczuć, nawet wobec bankructwa. Pomimo przecież jej panowania nad sobą, Mikołaj poznał (z silnych wypieków na twarzy), że jest wzruszona i jeszcze raz dodał półgłosem:
— O! dobrze musiał pójść interes, bo jaśnie pan... tego...
Panna Izabela zmarszczyła piękne czoło i zatrzasnęła za sobą drzwi gabinetu. Jej ojciec wciąż siedział w kapeluszu na głowie.
— Cóż ojcze? — spytała z odcieniem niesmaku patrząc w jego czerwone oczy.
— Nieszczęście... ruina!... — odparł pan Tomasz, z trudnością zdejmując kapelusz. — Straciłem trzydzieści tysięcy rubli...
Panna Izabela pobladła i usiadła na skórzanym szeslągu.
— Podły żyd, lichwiarz, odstraszył konkurentów, przekupił adwokata i...
— Więc już nic nie mamy?... — szepnęła.
— Jakto nic?... Mamy trzydzieści tysięcy rubli, a od nich dziesięć tysięcy rubli procentu... Zacny ten Wokulski!... Nie miałem pojęcia o podobnej szlachetności... A gdybyś wiedziała, jak on mnie dziś pielęgnował...
— Dlaczego pielęgnował?...
— Miałem mały atak z gorąca i irytacyi...
— Jaki atak?...
— Krew uderzyła do głowy... ale to już przeszło... Podły żyd... no, ale Wokulski — powiadam ci, że to coś nadludzkiego...
Zaczął płakać.
— Papo, co tobie?... Ja poszlę po doktora... — zawołała panna Izabela, klękając przed fotelem.
— Nic, nic... uspokój się... Pomyślałem tylko, że gdybym umarł, Wokulski jest jedynym człowiekiem, któremu mogłabyś zaufać...
— Nie rozumiem...
— Chciałaś powiedzieć: nie poznajesz mnie, prawda?... Dziwi cię to, że twój los mógłbym powierzyć kupcowi?... Ale widzisz.. kiedy w nieszczęściu jedni sprzysięgli się przeciw nam, inni opuścili nas, on pośpieszył z pomocą, a może mi nawet życie uratował... My, apoplektycy, niekiedy bardzo blisko ocieramy się o śmierć... Więc gdy mnie cucił, pomyślałem, ktoby się tobą uczciwie zaopiekował? Bo nie Joasia, ani Hortensya, ani nikt... Tylko majętne sieroty znajdują opiekunów...
Panna Izabela, spostrzegłszy, że ojciec stopniowo odzyskuje siły i władzę nad sobą, powstała z klęczek i usiadła na szeslągu.
— Zatem ojcze, jakąż rolę przeznaczasz temu panu? — spytała chłodno.
— Rolę?... — powtórzył, przypatrując się jej uważnie. — Rolę... doradcy... przyjaciela domu... opiekuna... Opiekuna tego mająteczku, jakiby ci pozostał...
— O pod tym względem ja go już dawniej oceniłam. Jestto człowiek energiczny i przywiązany do nas... Zresztą mniejsza z tem — dodała po chwili. — Jakże papo skończył z kamienicą?
— Mówię ci jak. Łotr żyd dał 90 tysięcy, więc nam zostało trzydzieści. A że poczciwy Wokulski będzie mi płacił od tej sumy dziesięć tysięcy... Trzydzieści trzy procent wyobraź sobie.
— Jakto trzydzieści trzy? — przerwała panna Izabela. — Dziesięć tysięcy, to dziesięć procent...
— Ale gdzież znowu! Dziesięć od trzydziestu, to znaczy trzydzieści trzy procent. Wszakże procent znaczy: pro centum — „za sto“, rozumiesz?
— Nie rozumiem — odpowiedziała panna Izabela, potrząsając głową. — Rozumiem, że dziesięć, to znaczy dziesięć; ale jeżeli w języku kupieckim dziesięć nazywa się trzydzieści trzy, to niech i tak będzie.
— Widzisz, że nie rozumiesz. Zaraz wyjaśniłbym ci to, ale — takim znużony, że się trochę prześpię...
— Może posłać po doktora? — spytała panna Izabela, podnosząc się z siedzenia.
— Boże uchowaj!... — zawołał pan Tomasz i zatrząsł rękoma. — Niechbym się tylko wdał w doktorów, a z pewnościąbym nie żył...
Panna Izabela nie nalegała dłużej; ucałowała ojca w rękę i w czoło i poszła do swego buduaru, głęboko zadumana.
Niepokój, trapiący ją od kilku dni: jak się skończy licytacya? opuścił ją tak, że śladu nie zostało po nim. Więc mają jeszcze dziesięć tysięcy rubli rocznie i trzydzieści tysięcy rubli gotówką?... Zatem pojadą na wystawę paryską, potem może do Szwajcaryi, a na zimę znowu do Paryża. Nie!... Na zimę wrócą do Warszawy, ażeby znowu otworzyć dom. I jeżeli znajdzie się jaki majętny człowiek, niestary i niebrzydki (jak naprzykład baron albo marszałek... br!...), wreszcie nie parweniusz i niegłupi... (No, głupi może sobie być; w ich towarzystwie mądrym jest tylko Ochocki, a i to dziwak!). Jeżeli znajdzie się taki epuzer — panna Izabela zdecyduje się ostatecznie...
„Wyborny jest papa z tym Wokulskim!“ — myślała panna Izabela, chodząc tam i napowrót po swoim gabinecie.
Wokulski moim opiekunem!... Wokulski może być bardzo dobrym doradcą, plenipotentem, zresztą opiekunem majątku... Ale tytuł opiekuna może nosić tylko książe, zresztą nasz kuzyn i dawny przyjaciel rodziny!...
Wciąż chodziła po pokoju tam i napowrót ze skrzyżowanemi na piersiach rękoma i nagle przyszło jej na myśl: zkąd ojciec tak dziś rozczulił się nad Wokulskim?... Jaką czarodziejską siłą, ten człowiek, pozyskawszy całe jej otoczenie, obecnie zdobył już ostatnią pozycyą, ojca!... Ojciec, pan Tomasz Łęcki, płakał... On, z którego oczu, od śmierci matki nie stoczyła się ani jedna łza...
„Muszę jednak przyznać, że jestto bardzo dobry człowiek — rzekła w sobie. — Rossi nie byłby tak zadowolony z Warszawy, gdyby nie troskliwość Wokulskiego. No, ależ moim opiekunem, nawet wrazie nieszczęścia nie będzie... Co do majątku, owszem, niech nim rządzi; ale opiekunem!... Ojciec musi być ogromnie osłabiony, jeżeli wpadł na podobną kombinacyą...“
Około szóstej wieczorem panna Izabela, będąc w salonie, usłyszała dzwonek w przedpokoju, a potem niecierpliwy głos Mikołaja.
— Mówiłem: jutro przyjść, bo dziś pan chory.
— Co ja zrobię, kiedy pan jak ma pieniądze, to jest chory, a jak jest zdrów, to nie ma pieniędzy?... — odpowiedział inny głos, nieco zacinający z żydowska.
W tej chwili rozległ się w przedpokoju szelest kobiecej sukni i wbiegła panna Florentyna, mówiąc:
— Cicho!... na Boga cicho!... — Niech pan Szpigelman przyjdzie jutro... Przecież pan Szpigelman wie, że są pieniądze...
— Właśnie ja dlatego dzisiaj przychodzę, już trzeci raz. A jutro przyjdą inni i ja znowu będę czekał...
Krew uderzyła do głowy pannie Izabeli, która, nie zdając sobie sprawy z tego co robi, nagle weszła do przedpokoju.
— Coto jest?... — zapytała panny Florentyny.
Mikołaj wzruszył ramionami i na palcach wyszedł do kuchni.
— To ja jestem, panno hrabianko... Dawid Szpigelman — odpowiedział niewielki człowiek, z czarnym zarostem i w czarnych okularach. — Ja do pana hrabiego przyszedłem na mały interes...
— Kochana Belu... — odezwała się panna Florentyna, chcąc wyprowadzić kuzynkę.
Ale panna Izabela wyrwała się jej z rąk, i zobaczywszy, że gabinet ojca jest wolny, kazała tam wejść Szpigelmanowi.
— Zastanów się Belu, co robisz?... — upominała ją panna Florentyna.
— Chcę raz dowiedzieć się prawdy — rzekła panna Izabela. Zamknęła drzwi gabinetu, siadła na fotelu, i patrząc w okulary Szpigelmanowi, zapytała:
— Jaki interes ma pan do mego ojca?
— Przepraszam pannę hrabiankę — odpowiedział przybysz, kłaniając się — to jest bardzo mały interes. Ja tylko chcę odebrać moje pieniądze...
— Ile?
— Zbierze się może z ośmset rubli...
— Dostanie pan jutro.
— Przepraszam pannę hrabiankę, ale... ja już od pół roku co tydzień dostaję same tylko jutro, a nie widzę, ani procentu, ani kapitału.
Panna Izabela poczuła brak oddechu i ściskanie serca. Wnet jednakże zapanowała nad sobą.
— Pan wiesz, że ojciec mój odbiera 30 tysięcy rubli... Prócz tego — (mówiła sama nie wiedząc dlaczego!) — będziemy mieli dziesięć tysięcy rubli rocznie.. Pańska sumka przepaść nie może, chyba pan rozumie...
— Zkąd dziesięć?... — spytał żyd i zuchwale podniósł głowę.
— Jakto zkąd? — odparła oburzona. — Procent od naszego majątku...
— Od trzydziestu tysięcy?... — wtrącił żyd z uśmiechem, myśląc, że chcą go wyprowadzić w pole.
— Tak.
— Przepraszam pannę hrabiankę — ironicznie odparł Szpigelman — ja dawno robię pieniędzmi, ale takiego procentu nigdy nie widziałem. Od trzydziestu tysięcy, pan hrabia może mieć trzy tysiące i jeszcze na bardzo niepewnej hipotece. Ale, co mnie do tego... Mój interes jest, żebym ja odebrał moje pieniądze. Bo jak jutro przyjdą inni, to oni znowu będą lepsi od Dawida Szpigelmana, a jak pan hrabia resztę odda na procent, to ja będę musiał czekać rok...
Panna Izabela zerwała się z fotelu.
— Więc ja pana zapewniam, że jutro dostaniesz pieniądze! — zawołała, patrząc na niego z pogardą.
— Słowo? — spytał żyd, delektując się w duszy jej pięknością.
— Słowo daję, że jutro będziecie wszyscy spłaceni... Wszyscy i to co do grosza!...
Żyd ukłonił się do ziemi, i cofając się tyłem, opuścił gabinet.
— Zobaczę, jak panna hrabianka dotrzyma słowa... — rzekł na odchodnem.
Stary Mikołaj znowu był w przedpokoju i z taką gracyą otworzył drzwi Szpigelmanowi, że ten, już z sieni, zawołał:
— Co się pan tak rozbijasz, panie kamerdyner?...
Blada z gniewu panna Izabela, biegła do sypialni ojca. Zastąpiła jej drogę panna Florentyna.
— Dajże spokój, Belciu — mówiła, składając ręce — ojciec taki chory...
— Zapewniłam tego człowieka, że wszystkie długi będą spłacone, i muszą być spłacone... Choćbyśmy mieli nie jechać do Paryża...
Właśnie pan Tomasz w pantoflach i bez surduta, zwolna przechadzał się po sypialni, kiedy weszła córka. Spostrzegła, że ojciec wygląda bardzo mizernie, że ma obwisłe ramiona, obwisłe siwe wąsy, obwisłe powieki i jest pochylony jak starzec; ale uwagi te powstrzymały ją tylko od wybuchu, nie zaś od załatwienia interesu.
— Przepraszam cię, Belu, że mnie widzisz w takim negliżu... Cóż się stało?...
— Nic ojcze — odparła hamując się. — Był tu jakiś żyd...
— Ach, pewnie ten Szpigelman... Dokuczliwa bestya jak komary w lesie!... — zawołał pan Tomasz, chwytając się za głowę. — Niech jutro przyjdzie...
— Właśnie przyjdzie, on i... inni...
— Dobrze... Bardzo dobrze... Dawno już myślałem załatwić ich... No, chwała Bogu, że ochłodziło się chociaż trochę...
Panna Izabela była zdumiona spokojem ojca i jego złym wyglądem. Zdawało się, że od południa przybyło mu kilka lat wieku. Usiadła na krześle i oglądając się po sypialni, spytała jakby odniechcenia:
— Dużo im papo winien?
— Niewiele... drobiazg... parę tysięcy rubli...
— To są te pieniądze, o których mówiła ciotka, że je ktoś w marcu wykupił?...
Pan Łęcki stanął na środku pokoju i strzeliwszy palcami, zawołał:
— A bodajże cię!... O tamtych na śmierć zapomniałem...
— Zatem mamy więcej długów niż parę tysięcy?...
— Tak... tak... Trochę więcej... Myślę, że pięć do sześciu tysięcy... Poproszę poczciwego Wokulskiego, to mi to załatwi...
Panna Izabela mimowoli wstrząsnęła się.
— Szpigelman mówił — rzekła po chwili — że od naszej sumy nie można mieć dziesięciu tysięcy rubli procentu. Najwyżej trzy tysiące i to na niepewnej hipotece...
— Ma racyą — na hipotece, ale przecież handel to nie hipoteka... Handel może dać trzydzieści od trzydziestu... Ale... a zkąd Szpigelman wie o naszym procencie?... — spytał pan Tomasz, zamyśliwszy się nieco.
— Ja mu powiedziałam niechcący... — tłumaczyła się zarumieniona panna Izabela.
— Szkoda, żeś mu to powiedziała... wielka szkoda!... o takich rzeczach lepiej nie mówić...
— Czyto co złego? — szepnęła.
— Złego?... No, nic złego, mój Boże... Ale zawsze lepiej, gdy ludzie nie znają ani wysokości, ani źródła dochodów... Baron, wreszcie sam marszałek nie mieliby reputacyi milionerów i filantropów, gdyby znano wszystkie ich sekreta...
— Dlaczegóżto, ojcze?...
— Dziecko jeszcze jesteś — mówił nieco zakłopotany pan Tomasz — jesteś idealistka, więc... mogłoby cię to zrazić do nich... Ale masz przecie rozum. Baron, widzisz, utrzymuje jakąś spółkę z lichwiarzami, a fortuna marszałka urosła głównie ze szczęśliwych pogorzeli, no... i trochę z handlu bydłem w czasie wojny sewastopolskiej...
— Więc tacy są moi konkurenci?... — szepnęła panna Izabela.
— To nic nie znaczy, Belu!... Mają pieniądze i duży kredyt, a to główna rzecz — uspakajał ją pan Tomasz.
Panna Izabela potrząsnęła głową, jakby chcąc odpędzić przykre myśli.
— Więc my, papo, już nie pojedziemy do Paryża...
— Dlaczego, moje dziecko, dlaczego?...
— Jeżeli papo zapłaci pięć albo sześć tysięcy tym żydom...
— Oto się nie lękaj. Poproszę Wokulskiego, ażeby wystarał mi się o taką sumę, na sześć albo na siedem procent i będziemy płacili na jej rzecz jakieś czterysta rubli rocznie. No, a mamy przecie dziesięć tysięcy...
Panna Izabela zwiesiła głowę i cicho przebierając palcami po stole, dumała.
— Czy ty, ojcze — rzekła po namyśle — nie obawiasz się Wokulskiego?...
— Ja?... — krzyknął pan Tomasz i pięściami uderzył się w piersi. — Ja obawiam się Joasi, Hortensyi, nawet naszego księcia i zresztą ich wszystkich razem, ale nie Wokulskiego. Gdybyś widziała, jak on dziś obcierał mnie wodą kolońską.. A z jaką trwogą patrzył na mnie!... To najszlachetniejszy człowiek, jakiego spotkałem w życiu... On nie dba o pieniądze, interesów na mnie robić nie może, ale dba o moję przyjaźń... Bóg mi go zesłał i jeszcze w chwili, w której... w której zaczynam czuć starość, a może... śmierć...
I powiedziawszy to, pan Tomasz zaczął mrugać powiekami, z których znowu spadło mu kilka łez.
— Papo, ty jesteś chory!.. — zawołała przestraszona panna Izabela.
— Nie, nie!... To upał, irytacya, a nadewszystko... żal do ludzi. Pomyśl tylko: był kto u nas dzisiaj?... Nikt, bo myślą, żeśmy już wszystko stracili... Joanna boi się, żebym od niej nie pożyczył na jutrzejszy obiad... To samo baron i książe... Jeszcze baron, dowiedziawszy się, że zostało nam trzydzieści tysięcy, przyjdzie tu... dla ciebie. Bo pomyśli, że choćby się z tobą ożenił bez posagu, to jednak nie będzie potrzebował wydawać pieniędzy na mnie... Ale uspokój się: gdy usłyszą, że mamy dziesięć tysięcy rubli rocznie, wrócą tu wszyscy, a ty znowu będziesz, jak dawniej, królowała w twoim salonie... Boże, jaki ja dziś jestem zdenerwowany!... — mówił pan Tomasz, obcierając załzawione oczy.
— Ja poślę po doktora, papo?...
Ojciec zamyślił się.
— To już jutro, jutro... do jutra może mi samo przejdzie...
W tej chwili rozległo się pukanie do drzwi.
— Kto tam?... Co tam?... — zapytał pan Tomasz.
— Pani hrabina przyjechała — odpowiedział z korytarza głos panny Florentyny.
— Joasia?... — zawołał pan Tomasz z radosnem zdziwieniem. — Wyjdźże do niej Belciu... Muszę się trochę ogarnąć... No, no!... Założę się, że już wie o trzydziestu tysiącach... Wyjdźże Belu... Mikołaj!...
Zaczął kręcić się po sypialni, szukając rozmaitych części ubrania, a tymczasem panna Izabela wyszła do ciotki, już oczekującej na nią w salonie.
Zobaczywszy pannę Izabelę, hrabina pochwyciła ją w objęcia.
— Jakiż Bóg dobry — zawołała — że zesłał wam tyle szczęścia! Cóżto, podobno Tomasz wziął za kamienicę 90 tysięcy i twój posag ocalony?... Nigdybym nie przypuszczała...
— Ojciec, ciociu, spodziewał się wziąć więcej i tylko jakiś żyd, nowonabywca, odstręczył konkurentów — odpowiedziała trochę urażona panna Izabela.
— Ach, moje dziecko, że też nie przekonałaś się jeszcze o niepraktyczności ojca. On może wyobrażać sobie, że dom wart był miliony, a ja, swoją drogą, wiem od ludzi kompetentnych, że conajwyżej wart jest siedemdziesiąt parę tysięcy. Przecież codzień, od kilku dni, sprzedają się kamienice z licytacyi, wiadomo jakie są i co za nie płacą. Zresztą niema o czem mówić: ojciec niech wyobraża sobie, że go oszukano, a ty Belu módl się za zdrowie tego żyda, który dał wam 90 tysięcy... Ale à propos: wiesz, że Kazio Starski wrócił?...
Silny rumieniec wystąpił na twarz panny Izabeli.
— Kiedy? zkąd?... — zapytała zmięszana.
— Obecnie z Anglii, dokąd przyjechał prosto z Chin. Zawsze piękny i obecnie jedzie do babki, która zdaje się, odda mu majątek.
— To w sąsiedztwie cioci?
— Właśnie, o tem chcę mówić. Ogromnie dopytywał się o ciebie, a ja, będąc przekonana, że już chyba wyleczyłaś się ze swych kaprysów, radziłam mu, ażeby was jutro odwiedził...
— Jakto dobrze!... — zawołała uradowana panna Izabela.
— A widzisz!... — odpowiedziała hrabina, całując ją. — Ciotka zawsze o tobie myśli. Dla ciebie jestto wyborna partya, którą tem łatwiej będzie zrobić, że Tomasz ma kapitalik, który powinien mu wystarczyć, a Kazio coś słyszał o zapisie ciotki Hortensyi dla ciebie. No, przypuszczam, że Starski jest trochę zadłużony. W każdym razie to, co mu zostanie z majątku babki, z tem co ty możesz wziąć po Hortensyi, powinnoby wam na jakiś czas wystarczyć. A później, zobaczymy. On ma jeszcze stryja, ty masz mnie, więc wasze dzieci nie doznają biedy.
Panna Izabela w milczeniu ucałowała ręce ciotki. W tej chwili była tak piękna, że hrabina, schwyciwszy ją w objęcia, pociągnęła ją do lustra i śmiejąc się, rzekła:
— No, proszę cię, tylko mi jutro tak wyglądaj, a przekonasz się, że w sercu Kazia odnowią się zabliźnione rany... Choć szkoda, żeś go wtedy odrzuciła!... Mielibyście dziś ze sto, albo i sto pięćdziesiąt tysięcy rubli więcej... Wyobrażam sobie; że ten biedny chłopak, z rozpaczy musiał bardzo wydawać pieniądze. Ale, ale... — dodała hrabina — czy prawda, że chcecie jechać z ojcem do Paryża?...
— Mamy zamiar.
— Proszę cię, Belu — upominała ją ciotka — tego nie rób. Ja właśnie chcę wam zaproponować, ażebyście u mnie spędzili tę resztkę lata. I musisz to zrobić, choćby ze względu na Starskiego. Pojmujesz, że młody chłopak na wsi będzie się nudził, będzie marzył... Możecie widywać się codzień, a w takich warunkach najłatwiej będzie przywiązać go, a nawet... zobowiązać...
Panna Izabela zarumieniła się mocniej niż poprzednio i spuściła piękną głowę.
— Ciociu! — szepnęła.
— Ach, moje dziecko, tylko nie baw się ze mną w dyplomatkę. Panna w twoim wieku już powinna wyjść zamąż, a nadewszystko nie powtarzać dawnych błędów. Kazio jest wyborną partyą: nieprędko sprzykrzy ci się, no... a gdyby się sprzykrzył, to... już będzie mężem i na wiele rzeczy mosi być pobłażliwym, tak jak i ty dla niego. Gdzież ojciec?
— Ojciec trochę niezdrów...
— Wielki Boże!... Chyba zanadto wzruszyło go niespodziewane szczęście...
— Ojciec właśnie zachorował z gniewu na tego żyda...
— On wiecznie w złudzeniach! — odparła hrabina, podnosząc się z kanapy. — Wstąpię do niego na chwilę i pogadam o waszych wakacyach. Co zaś do ciebie, Belu, spodziewam się, że potrafisz skorzystać z czasu.
Po półgodzinnej, poufnej konwersacyi z panem Tomaszem, hrabina pożegnała siostrzenicę, jeszcze raz polecając jej Starskiego.
Około dziewiątej pan Tomasz, wbrew zwyczajowi poszedł spać, a panna Izabela wezwała do swego pokoju na rozmowę kuzynkę Florentynę.
— Wiesz, Floro — rzekła, siadając wpół leżącej pozycyi na szeslągu — powrócił Kazio Starski i jutro ma być u nas.
— Aaa!... — szepnęła panna Florentyna, jakby wypadek ten był już jej wiadomy. — Więc nie gniewa się?... — spytała, akcentując ostatni frazes.
— Zapewne... Zresztą, nie wiem... — uśmiechnęła się panna Izabela. — Ciotka mówi, że jest bardzo piękny...
— I zadłużony... Ale cóżto szkodzi. Kto dzisiaj niema długów!...
— Cóżbyś powiedziała Floro, gdybym...
— Gdybyś za niego wyszła?... Naturalnie powinszowałabym wam obojgu. Ale co na to powie baron, marszałek, Ochocki, a nadewszystko... Wokulski?...
Panna Izabela podniosła się gwałtownie.
— Moja droga, zkądże znowu przychodzi ci do głowy ten... Wokulski?...
— Nie mnie on przychodzi do głowy — odparła panna Florentyna, skubiąc taśmę swego stanika — tylko przypominam sobie, coś mi mówiła jeszcze w kwietniu... że ten człowiek od roku ścigał cię spojrzeniami, że osacza cię ze wszystkich stron...
Panna Izabela roześmiała się.
— Ach, pamiętam!... Rzeczywiście tak mi się wówczas zdawało... Dziś jednak, kiedym go poznała trochę lepiej, widzę, że nie należy do tej kategoryi ludzi, których można się lękać. Uwielbia mnie pocichu, to prawda; ależ tak samo będzie mnie uwielbiał nawet wówczas, gdybym wyszła za... zamąż... Wielbicielom tego co Wokulski gatunku, wystarcza spojrzenie, uścisk ręki...
— Czy jesteś tego pewna?
— Najzupełniej. Zresztą przekonałam się, że to, co wydawało mi się sidłami z jego strony, jest tylko interesem. Ojciec pożycza mu trzydzieści tysięcy rubli i kto wie, czy wszystkie jego zabiegi nie do tego były skierowane...
— A jeżeli jest inaczej? — zapytała panna Florentyna, ciągle bawiąc się obszyciem swego stanika.
— Moja droga, dajże spokój! — oburzyła się panna Izabela. — Co ci na tem zależy, ażeby psuć mi humor?
— Tyś to powiedziała, że ci ludzie umieją cierpliwie czekać, usidlać, nawet wszystko ryzykować i łamać...
— Ale nie Wokulski.
— Przypomnij sobie barona.
— Baron obraził go publicznie.
— A ciebie przeprosił.
— Ach, Floro, proszę cię, nie dręcz mnie!... — wybuchnęła panna Izabela. — Gwałtem chcesz zrobić demona z kupczyka, może dlatego, że... tyle straciliśmy na kamienicy... że ojciec jest chory i że... Starski wrócił...
Panna Florentyna zrobiła giest, jakby chcąc jeszcze coś powiedzieć, ale pohamowała się.
— Dobranoc Belu — rzekła. — Może teraz masz racyą...
I wyszła.
Przez całą noc śnił się pannie Izabeli Starski, jako mąż, Rossi, jako pierwszy platoniczny kochanek, Ochocki, jako drugi, a Wokulski, jako plenipotent ich majątku. Dopiero około dziesiątej rano obudziła ją panna Florentyna, donosząc, że przyszedł Szpigelman i jeszcze jeden żyd.
— Szpigelman?... Ach, prawda!... Zapomniałam o nim. Powiedz mu, niech przyjdzie później... Czy papo wstał?
— Wstał od godziny. Mówiłam mu właśnie o żydach, a on prosi się, ażebyś napisała list do Wokulskiego...
— Poco?...
— Żeby był łaskaw przyjść do nas w południe i uregulować rachunki tych żydów.
— Prawda, że Wokulski ma nasze pieniądze — rzekła panna Izabela. — Ale mnie pisać o tem do niego nie wypada. Napisz ty Floro w imieniu ojca... O tu jest papier, na mojem biurku...
Panna Florentyna napisała żądany list, a tymczasem panna Izabela zaczęła się ubierać. Wiadomość o żydach zrobiła na niej wrażenie zimnej wody, a myśl o Wokulskim zaniepokoiła ją.
„Więc my naprawdę nie możemy obejść się bez tego człowieka?... — mówiła w duszy. — No, jeżeli ma nasze pieniądze, to naturalnie musi spłacać nasze długi...“
— Bardzo go proś — rzekła do panny Florentyny — ażeby przyjechał jaknajśpieszniej... Bo gdyby tych obrzydliwych żydów zastał u nas Starski...
— Zna on ich dawniej, aniżeli my — szepnęła Flora.
— W każdym razie byłoby to okropne. Ty nie wiesz, jakim tonem przemawiał do mnie wczoraj ten... ten...
— Szpigelman — wtrąciła panna Florentyna. — O, to zuchwały żyd...
Zapieczętowała list i wyszła z nim do przedpokoju, ażeby wyprawić czekających tam żydów. Panna Izabela uklękła przed alabastrowym posążkiem Matki Boskiej, błagając ją, ażeby posłaniec zastał Wokulskiego w domu i ażeby Starski nie spotkał się u nich z żydami.
Alabastrowa Matka Boska wysłuchała próśb panny Izabeli; w godzinę bowiem, przy śniadaniu, Mikołaj doręczył jej trzy listy.
Jeden był od ciotki hrabiny. Zawiadamiała w nim, że dziś między drugą i trzecią przyjdą do jej ojca lekarze na konsylium, że Kazio Starski wyjeżdża przed wieczorem i że może wpaść do nich lada chwilę.
„Pamiętajże droga Belciu — kończyła ciotka — postępować tak, ażeby chłopiec myślał o tobie przez drogę i na wsi, dokąd wy z ojcem za kilka dni musicie przyjechać. Ja już urządziłam się w ten sposób, że ani w Warszawie nie widział żadnej panny, ani na wsi nie spotka (prócz ciebie duszko) żadnej innej kobiety. Chyba poczciwą swoją babkę prezesowę i jej mało interesujące wnuczki“.
Panna Izabela lekko skrzywiła usta; nie podobał jej się ten nacisk.
— Ciotka tak mnie proteguje — rzekła do panny Florentyny — jakbym już straciła wszelką nadzieję... Nie podoba mi się to!...
I w jej duszy nieco przyćmił się wizerunek pięknego Kazia Starskiego.
Drugi list był od Wokulskiego, który donosił, że będzie służyć o godzinie pierwszej.
— Na którą kazałaś przyjść żydom, Floro? — spytała panna Izabela.
— Na pierwszą.
— Chwała Bogu! Byle o tej porze nie wpadł do nas Starski — rzekła panna Izabela, biorąc do ręki trzeci list. — Jakiś znajomy mi charakter?... — dodała. — Czyje to pismo, Floro?...
— Czy nie poznajesz? — odpowiedziała panna Florentyna, spojrzawszy na kopertę. — Krzeszowskiej...
Rumieniec gniewu wystąpił na twarz panny Izabeli.
— Ach, prawda!... — zawołała, rzucając list na stół. — Proszę cię Floro, odeszlij jej to i dopisz na wierzchu: „nie czytane...“ Czego ona od nas chce, ta szkaradna kobieta!...
— Łatwo możesz się dowiedzieć szepnęła panna Florentyna.
— Nie, nie i... nie!... Nie chcę żadnych listów od tej nieznośnej baby... Pewnie znowu jakaś szykana, bo ona nic innego nie pisuje... Proszę cię, Floro, natychmiast odeszlij ten list i... Albo zresztą zobacz co pisze... Ostatni raz przyjmę jej bazgraninę...
Panna Florentyna powoli otworzyła kopertę i zaczęła czytać. Stopniowo na jej obliczu ciekawość ustąpiła miejsca zdziwieniu, a potem zmięszaniu.
— Nie wypada mi tego czytać — szepnęła oddając list pannie Izabeli.
„Droga panno Izabelo! — pisała baronowa. — Wyznaję, że dotychczasowem postępowaniem mogłam zasłużyć na niechęć pani i ściągnąć na siebie gniew miłosierdzia Boga, który tak troskliwie opiekuje się Wami. Dla tego cofam wszystko, upokarzam się przed tobą, droga Pani i błagam, ażebyś mi przebaczyła. Bo, czy nie jest dowód łaski Nieba nad wami, choćby w zesłaniu wam tego Wokulskiego? Człowiek ułomny jak inni, stał się narzędziem Najwyższej Ręki, ażeby mnie ukarać, a was wynagrodzić. Nie dość bowiem, że ranił mi w pojedynku męża (któremu również niech Bóg przebaczy wszystkie podłości, jakich się względem mnie dopuścił), ale jeszcze nabył kamienicę, w której zgasło moje ukochane dziecko i pewnie każe sobie płacić duże komorne. Wy zaś nietylko patrzycie na moje klęski, ale jeszcze zyskaliście 20 tysięcy rubli więcej, niż była warta kamienica.
Wzamian za moję skruchę, droga pani, racz wyrobić u W-go Wokulskiego (który nie wiem za co gniewa się na mnie), ażeby mi prolongował kontrakt na dalsze lata i nie wypędzał przesadnemi żądaniami z domu, gdzie moja jedyna córka skończyła życie. Należy to jednak robić ostrożnie, gdyż W-ny Wokulski, z niewiadomych mi powodów, nie życzy sobie, ażeby o jego nabytku mówiono. Nietylko, zamiast sam kupić kamienicę, (jak uczciwy człowiek), podstawił lichwiarza Szlangbauma, ale jeszcze, ażeby nadpłacić 20 tysięcy rubli nad moję sumę, sprowadził do sądu fałszywych licytantów. Dlaczego tak tajemniczo postępuje? lepiej niż ja, musicie wy wiedzieć, drodzy państwo, którzy podobno umieściliście u niego swój kapitalik. Mały on jest, ale przy łasce Bożej (która tak oczywiście czuwa nad Wami) i znanej obrotności W-go Wokulskiego, przyniesie zapewne procent, który wynagrodzi państwu gorycze ich dotychczasowego położenia. Polecając siebie sercu drogiej pani, a nasze obustronne stosunki, niezawodnej sprawiedliwości Boskiej, pozostaję zawsze wierną, choć pogardzaną ich kuzynką i uniżoną sługą. Krzeszowska“.
Czytając, panna Izabela była blada jak papier. Podniosła się od stołu, zwinęła list i podniosła rękę, jakby z zamiarem rzucenia go komuś w oczy. Nagle, zdjęta strachem, chciała gdzieś uciec, czy kogoś zawołać; lecz w tej chwili upamiętała się i poszła do ojca.
Pan Łęcki w pantoflach i płóciennym szlafroku leżał na kanapie i czytał Kuryera. Bardzo czule przywitał się z córką, a gdy usiadła, uważnie przypatrzył się jej i rzekł:
— Czy światło złe w tym pokoju, czy mi się zdaje, że panienka jest nie w humorze?...
— Jestem trochę rozstrojona...
— Właśnie uważam, ale to z gorąca. A powinnaś dziś — dodał, grożąc jej z uśmiechem — powinnaś dziś figlarko dobrze wyglądać, bo ten Kazio, jak mówiła mi wczoraj ciotka, jest do wzięcia...
Panna Izabela milczała, ojciec prawił dalej.
— Prawda, że chłopak trochę zbałamucony ciągłem lataniem po świecie, trochę zadłużony, ale — młody, przystojny, no i szalał za tobą. Joasia ma nadzieję, że prezesowa utrzyma go na wsi przez parę tygodni, a reszta należy już do ciebie... I wiesz, możeby to było nieźle?... Nazwisko piękne, fortuna jakoś zlepi się z różnych kawałków... Przytem człowiek światowy, bywalec, nawet rodzaj bohatera, jeżeli to prawda, że opłynął kulę ziemską.
— Miałam list od Krzeszowskiej — przerwała mu panna Izabela.
— Oo?... cóż pisze ta waryatka.
— Pisze, że nasz dom kupił nie Szlangbaum, ale Wokulski i że zapomocą podstawionych licytantów, dał za niego o 20 tysięcy rubli więcej, aniżeli wart...
Mówiąc to, zdławionym głosem, patrzyła z trwogą na ojca; obawiała się jakiegoś wybuchu. Ale pan Tomasz uniósł się tylko na kanapie i strzeliwszy palcami, zawołał:
— Czekaj!... czekaj!... wiesz, że to może być prawda...
— Jakto! — zerwała się z krzesła panna Izabela. — Więc on śmiałby nam darować 20 tysięcy, a ojciec mówi o tem tak spokojnie?...
— Mówię spokojnie, bo gdybym zaczekał ze sprzedażą, wziąłbym nie 90, ale 120 tysięcy...
— Ależ czekać nie mogliśmy, skoro kamienicę puszczono na licytacyą.
— To też, że nie mogliśmy czekać, straciliśmy, a Wokulski zyska, gdyż może czekać.
Panna Izabela po tej uwadze nieco uspokoiła się.
— Więc papo nie uznaje w tem żadnego dobrodziejstwa z jego strony! Bo wczoraj mówił papo o Wokulskim w taki sposób, jakby czuł, że jest przez niego oplątany...
— Cha! cha! cha!... — roześmiał się pan Tomasz. — Cudowna jesteś... nieoceniona. Wczoraj byłem trochę rozstrojony, nawet bardzo i... coś... coś... zaświtało mi w głowie... Ale dzisiaj... Cha! cha! cha!... Niechże sobie wreszcie Wokulski przepłaca kamienice. Od tego on kupiec, żeby wiedział ile i zaco płaci. Straci na jednem, zyska na drugiem. — Ja, conajwyżej, mogę mu tego nie brać za złe, że staje do licytacyi mego majątku... Chociaż miałbym prawo podejrzewać jakiś nieczysty interes w takiem naprzykład... podstawianiu Szlangbauma...
Panna Izabela serdecznie uściskała ojca.
— Tak — rzekła — papo ma racyą. Nie umiałam tylko zdać sobie z tego sprawy. Takie podstawianie żydów przy kupnie najjaśniej dowodzi, że ten pan, bawiąc się w przyjaźń, robi interesa...
— Naturalnie! — potwierdził pan Tomasz. — Czyliżbyś nie miała rozumieć tak prostej rzeczy. Niezły to może człowiek, ale zawsze kupiec... kupiec!...
W przedpokoju rozległo się mocne dzwonienie.
— To pewnie on. Wyjdę, papo, i zostawię panów samych.
Opuściła sypialnią ojca, lecz w przedpokoju, zamiast Wokulskiego zobaczyła aż trzech żydów, głośno rozprawiających z Mikołajem i panną Florentyną. Uciekła do sali i przez myśl przebiegły jej wyrazy:
„Boże!... dlaczego on nie przychodzi...“
W sercu jej kipiała burza uczuć. Panna Izabela, potakując zdaniom ojca, rozumiała jednak, że to nieprawda, co on mówi, że Wokulski nie zrobił na kamienicy interesu, ale stracił i tylko dlatego, ażeby ich wydźwignąć z najfatalniejszej pozycyi. Lecz przyznając to, czuła nienawiść.
— Podły! podły!... — szeptała. — Jak on śmiał...
Tymczasem w przedpokoju żydzi rozpoczęli formalną kłótnią z panną Florentyną. Oświadczyli, że nie ruszą się, dopóki nie dostaną pieniędzy, że panna hrabianka dała wczoraj słowo... A gdy Mikołaj otworzył im drzwi do sieni, poczęli mu wymyślać:
— To jest rozbój!... to oszustwo!... Pieniądze państwo umieją brać i wtedy umieją gadać: mój kochany panie Dawid!... Ale jak przyjdzie...
— A to co znaczy? — odezwał się w tej chwili nowy głos.
Żydzi umilkli.
— Co to jest?... Co pan tu robisz, panie Szpigelman?...
Panna Izabela poznała głos Wokulskiego.
— Ja nic... Padam do nóg wielmożnego pana... My tylko za interesem do pana hrabi... — tłomaczył się zupełnie innym tonem, przed chwilą hałaśliwy Szpigelman.
— Kazali nam państwo dziś przyjść po pieniądze... — wtrącił inny żyd.
— Właśnie panna hrabianka wczoraj dała słowo, że będziemy dziś spłaceni wszyscy i co do grosza...
— Będziecie — przerwał Wokulski. — Jestem pełnomocnikiem pana Łęckiego i dziś, o szóstej, załatwię z wami rachunki w moim kantorze.
— Nic nagłego... Poco się wielmożny pan ma tak śpieszyć?... — odparł Szpigelman.
— Proszę przyjść o szóstej do mnie, a Mikołaj niechaj tu żadnych interesantów nie przyjmuje, kiedy pan chory.
— Rozumiem, wielmożny panie!... A nasz pan czeka w pokoju sypialnym — odparł Mikołaj.
Gdy zaś Wokulski odszedł, powypychał żydów za drzwi, mówiąc:
— Poszły parchy!... Won!...
— Ny!... ny!... co się pan tak gniewa?... — mruczeli bardzo zmięszani żydkowie.
Pan Tomasz przywitał Wokulskiego ze wzruszeniem; trochę drżały mu ręce i trzęsła się głowa.
— No, patrz — mówił — co wyrabiają ci żydzi, te... te gałgany!... Nachodzą dom... przestraszają mi córkę...
— Kazałem im przyjść o szóstej do mego kantoru i, jeżeli pan pozwoli, ureguluję rachunki. Duża to suma?... — zapytał Wokulski.
— Drobiazg, prawie nic... Jakieś pięć do sześciu tysięcy rubli...
— Pięć do sześciu?... — powtórzył Wokulski. — Oni trzej tyle mają u pana?...
— Nie. Im jestem winien ze dwa tysiące, może trochę więcej... Ale, powiadam ci panie Stanisławie (bo to cała awantura!), ktoś w marcu wykupił moje dawniejsze weksle. Kto? nie wiem; jednakże na wszelki wypadek, chcę być przygotowany.
Wokulskiemu wyjaśniła się twarz.
— Niech pan spłaca długi — odparł — w miarę zgłaszania się wierzycieli. Dziś zepchniemy tych, którzy mają późniejsze weksle. Więc to wyniesie dwa do trzech tysięcy?...
— Tak, tak... No, ale proszę cię, panie Stanisławie, co za fatalność!... Ty, wypłacasz mi za pół roku, pięć tysięcy... Czy byłeś łaskaw przynieść pieniądze?
— Naturalnie.
— Bardzo ci jestem wdzięczny. Cóżto jednak za fatalność, że właśnie w chwili, kiedy mamy z Belcią i... z tobą jechać do Paryża, żydzi wydzierają mi dwa tysiące! Rozumie się z Paryża nic.
— Dlaczego? — rzekł Wokulski. — Ja pokryję należność, a pan nie potrzebuje naruszać swego procentu. Śmiało możecie państwo jechać do Paryża.
— Nieoceniony!... — zawołał pan Tomasz, rzucając mu się w objęcia. — Bo widzisz, mój drogi — dodał, uspokoiwszy się — ja właśnie myślałem, czybyś nie mógł mi zaciągnąć gdzie pożyczki, dla spłacenia żydowskich długów, tak... na... siedm, sześć procent?...
Wokulski uśmiechnął się z finansowej naiwności pana Tomasza.
— Owszem — rzekł, nie mogąc pohamować dobrego humoru — będzie pan miał pożyczkę. Tym żydom oddamy jakieś trzy tysiące rubli, a pan będzie płacił procentu... Ileż pan chce?
— Siedm... sześć,..
— Dobrze — mówił Wokulski — pan będzie płacił sto ośmdziesiąt rubli procentu, a kapitał zostanie nienaruszony...
Pan Tomasz, po raz już niewiadomo który, zaczął mrugać powiekami i znowu ukazały się łzy.
— Zacny... szlachetny!... — mówił, ściskając Wokulskiego. — Bóg cię zesłał...
— Sądzi pan, że mogę robić inaczej?... — szepnął Wokulski.
Zapukano. Wszedł Mikołaj i oznajmił lekarzy.
— Aha!... — zawołał pan Tomasz — to siostra przysyła mi tych panów. Mój Boże! nigdy się jeszcze nie leczyłem, a dziś... Proszę cię, panie Stanisławie, idź teraz do Beli... Mikołaj, zamelduj pana Wokulskiego panience.
„Oto jest moja nagroda... Moje życie!... — pomyślał Wokulski, idąc za Mikołajem“. W przedpokoju spotkał lekarzy, obu znajomych sobie i gorąco polecił pana Tomasza ich opiece.
W salonie czekała go panna Izabela. Była trochę blada, ale tem piękniejsza. Przywitał ją i rzekł wesoło:
— Bardzo jestem szczęśliwy, że podobał się pani wieniec dla Rossiego.
Zatrzymał się. Uderzył go szczególny wyraz twarzy panny Izabeli, która patrzyła na niego z lekkiem zdziwieniem, jakby widziała go pierwszy raz w życiu.
Przez chwilę oboje milczeli, wreszcie panna Izabela, strzepując jakiś pyłek z popielatej sukni, spytała:
— Wszakże to pan kupił naszę kamienicę? — I przypatrywała mu się przymrużonemi oczyma.
Wokulski tak był zaskoczony, że w pierwszej chwili stracił mowę. Zdawało mu się, że w nim nagle zatrzymał się proces myślenia. Bladł i czerwienił się, a nareszcie, odzyskawszy przytomność, odparł przyciszonym głosem:
— Tak, ja kupiłem.
— Dlaczegóż pan podstawił żyda do licytacyi?
— Dlaczego?... — powtórzył Wokulski, patrząc na nią jak wylęknione dziecko. — Dlaczego?... Jestem, widzi pani, kupcem i... takie uwięzienie kapitału mogłoby zaszkodzić memu kredytowi...
— Pan już oddawna interesuje się naszemi sprawami. Zdaje mi się, że w kwietniu... tak, w kwietniu nabył pan nasz serwis?... — mówiła ciągle tym samym tonem panna Izabela.
Ton ten otrzeźwił Wokulskiego, który podniósł głowę i odparł oschle:
— Serwis państwa jest w każdej chwili do odebrania.
Teraz panna Izabela spuściła oczy. Wokulski spostrzegł to i znowu zmieszał się.
— Więc dlaczego pan to zrobił? — spytała cicho. — Dlaczego pan tak nas... prześladuje?
Można było myśleć, że rozpłacze się. Wokulski stracił wszelką władzę nad sobą.
— Ja państwa prześladuję!... — rzekł zmienionym głosem. — Czyliż znajdziecie sługę... nie... psa... wierniejszego odemnie?... Od dwu lat o jednem tylko myślę, ażeby usunąć wam z drogi każdą przeszkodę...
W tej chwili zadzwoniono. Panna Izabela drgnęła, Wokulski umilkł.
Mikołaj otworzył drzwi do salonu i rzekł:
— Pan Starski.
Jednocześnie ukazał się na progu mężczyzna średniego wzrostu, zręczny, śniady, z małemi faworytami i wąsikami i bardzo nieznaczną łysiną. Miał fizyognomią napół wesołą, napół drwiącą i odrazu zawołał:
— Jakżem kontent, kuzynko, że cię znowu mogę przywitać!...
Panna Izabela w milczeniu podała mu rękę; mocny rumieniec oblał jej twarz, a w oczach zamigotało rozmarzenie.
Wokulski cofnął się do bocznego stołu. Panna Izabela przedstawiła panów.
— Pan... Wokulski... Pan Starski...
Nazwisko Wokulskiego było zaakcentowane w taki sposób, że Starski, kiwnąwszy mu głową, usiadł o kilka kroków, zwrócony bokiem. W odpowiedzi Wokulski usiadł przy małym stoliku pod ścianą i zaczął oglądać album.
— Kuzynek podobno wraca z Chin? — spytała panna Izabela.
— Teraz z Londynu i jeszcze ciągle myślę, że jestem w okręcie — odpowiedział Starski dość wyraźnie kalecząc polszczyznę.
Panna Izabela zaczęła mówić po angielsku.
— Spodziewam się, że tym razem kuzynek zabawi w kraju dłużej?
— To zależy — odparł również po angielsku Starski. — Kto jest ten?... — dodał, rzucając okiem na Wokulskiego.
— Plenipotent mego ojca. Od czegóż to zależy?...
— Myślę, że kuzynka nie potrzebuje się pytać — odpowiedział z uśmiechem młody człowiek. — To zależy — od hojności mojej babki...
— A ładnie... spodziewałam się komplimentu pod moim adresem...
— Podróżnicy nie mówią komplimentów, gdyż wiedzą, że pod każdą szerokością jeograficzną, komplimenta dyskredytują mężczyznę w oczach kobiet.
— W Chinach zrobił kuzyn to odkrycie?
— W Chinach, w Japonii, a nade wszystko w Europie.
— I myśli kuzyn stosować tę zasadę w Polsce?
— Spróbuję i, jeżeli pozwolisz kuzynko, w twojem towarzystwie. Gdyż podobno mamy razem spędzić wakacye. Czy tak?...
— Tak przynajmniej chce ciotka i ojciec. Mnie się jednak nie uśmiecha to, że kuzyn ma zamiar sprawdzać swoje etnograficzne spostrzeżenia.
— Byłby to tylko odwet z mojej strony.
— Ach, więc walka?... — spytała panna Izabela.
— Spłacanie dawnych długów często prowadzi do zgody.
Wokulski z taką uwagą przeglądał album, że żyły nabrzmiały mu na czole.
— Ale zemsta nie prowadzi — odparła panna Izabela.
— Nie zemsta, tylko przypomnienie, że jestem wierzycielem kuzynki.
— Więc to ja mam spłacać dawne długi?... — zaśmiała się panna Izabela. — A, kuzyn nie stracił czasu w podróży...
— Wolałbym go nie stracić na wakacyach — rzekł Starski, znacząco spoglądając jej w oczy.
— To będzie zależało od metody odwetu — odpowiedziała panna Izabela i znowu zarumieniła się.
— Jaśnie pan prosi pana! — rzekł Mikołaj, stając we drzwiach salonu.
Rozmowa urwała się. Wokulski złożył album, wstał z krzesła i, ukłoniwszy się pannie Izabeli i Starskiemu, zwolna poszedł za służącym.
— Ten pan nie rozumie po angielsku?... Czy on nie obrazi się, żeśmy z nim nie rozmawiali?... — spytał Starski.
— O nie — odpowiedziała panna Izabela.
— Temlepiej; bo zdawało mi się, że nie był zadowolony z naszego towarzystwa.
— To też porzucił je — zakończyła niedbale panna Izabela.
— Przynieś mi kapelusz z sali — rzekł do Mikołaja już w drugim pokoju Wokulski.
Mikołaj zabrał kapelusz i zaniósł go do sypialni pana Tomasza. W przedpokoju usłyszał, że Wokulski, oburącz ściskając głowę, szepnął: — „Boże miłosierny!“...
Gdy Wokulski wszedł do pokoju pana Tomasza, lekarzy już nie było.
— No i wyobraź sobie — zawołał pan Łęcki — co za fatalizm!... Konsylium zabroniło mi jechać do Paryża i, pod karą śmierci, kazało wynosić się na wieś. Na honor, nie wiem nawet, gdzie uciec przed temi upałami. Ale i na ciebie także działają, bo jesteś zmieniony... Prawda, jakie to gorące mieszkanie?...
— O tak. Może pozwoli pan — mówił Wokulski, wydobywając z kieszeni gruby pakiet — że oddam pieniądze.
— Ehe... doprawdy...
— Tu jest pięć tysięcy rubli, jako procent do połowy stycznia. Niech pan z łaski swej policzy. A tu jest kwit.
Pan Łęcki kilka razy porachował stos nowych sturublówek i podpisał dokument. Odłożywszy zaś pióro, rzekł:
— Dobrze, to jedno. A teraz co się tyczy długów...
— Suma dwa do trzech tysięcy rubli, którą pan winien żydom, dziś będzie spłacona...
— Ale ja, proszę cię, panie Stanisławie, nie chcę darmo... Proszę cię, ażebyś jak najskrupulatniej odtrącał sobie procent...
— Sto dwadzieścia do stu ośmdziesięciu rubli rocznie.
— Tak, tak... — potakiwał pan Tomasz. — Ale... gdybym ale... potrzebował jeszcze jakiej kwoty, to mam się do kogo udać u ciebie?
— Drugą połowę procentu otrzyma pan w połowie stycznia — odparł Wokulski.
— O tem wiem. Ale widzisz, panie Stanisławie, gdybym tak potrzebował jakiejś części mego kapitału... Nie darmo, pojmujesz... Chętnie zapłacę procent...
— Szósty... — wtrącił Wokulski.
— Tak, szósty... siódmy.
— Nie, panie. Pański kapitał przynosi trzydzieści trzy procent rocznie, więc nie mogę go pożyczać na siedm...
— Dobrze. W takim razie nie pozbawiaj się mego kapitału, ale... Uważasz... może mi jednak coś wypaść...
— Wycofać swój kapitał może pan nawet w połowie stycznia roku przyszłego.
— Boże uchowaj!... Ja mego kapitału nie odbiorę ci nawet za dziesięć lat...
— Ale ja pański kapitał wziąłem tylko na rok...
— Jakto?... Dlaczego?... — dziwił się pan Tomasz, coraz szerzej otwierając oczy.
— Dlatego, że nie wiem, co będzie od dziś za rok. Nie co roku zdarzają się wyjątkowo dobre interesa.
— A propos — rzekł pan Tomasz po chwili przykrego zdumienia. — Co też mówią w mieście: że to ty, panie Wokulski, kupiłeś mój dom?...
— Tak, panie, ja kupiłem pański dom. Ale przed upływem pół roku mogę go panu odstąpić na korzystnych warunkach.
Pan Łęcki poczuł rumieniec na twarzy. Nie chcąc jednak dawać za wygranę, zapytał wielkopańskim tonem:
— I ilebyś też chciał odstępnego, panie Wokulski?...
— Nic. Oddam go panu za 90 tysięcy, a nawet... może taniej...
Pan Tomasz cofnął się, rozłożył ręce, następnie padł na swój wielki fotel i znowu kilka łez spłynęło mu po twarzy.
— Doprawdy, panie Stanisławie — mówił lekko łkając — widzę, że najlepsze stosunki... mogą zepsuć pieniądze... Czy ja mam ci za złe, żeś kupił ten dom?... Czy ja robię ci wyrzuty?... Ty zaś przemawiasz do mnie tak, jakbyś się obraził.
— Przepraszam pana — przerwał Wokulski. — Ale istotnie jestem trochę rozdrażniony... zapewne z gorąca...
— O, zpewnością! — zawołał pan Tomasz, powstając z fotelu i ściskając go za rękę. — Więc... przebaczmy sobie nawzajem cierpkie słówka... Ja się na ciebie nie gniewam, bo wiem... coto jest upał...
Wokulski pożegnał go i wstąpił do salonu. Starskiego już tam nie było, panna Izabela siedziała sama. Zobaczywszy go, podniosła się; twarz jej była pogodniejsza.
— Pan wychodzi?
— Właśnie chcę panią pożegnać.
— A o Rossim nie zapomni pan? — rzekła ze słabym uśmiechem.
— O, nie. Poproszę, ażeby mu oddano wieniec.
— Pan sam go nie wręczy?... Dlaczegóż to?...
— Dziś w nocy jadę do Paryża — odpowiedział Wokulski.
Ukłonił się i wyszedł.
Przez chwilę panna Izabela stała zdumiona; następnie pobiegła do pokoju ojca.
— Co to znaczy, papo? Wokulski pożegnał się ze mną bardzo chłodno i powiedział, że — dziś w nocy wyjeżdża do Paryża...
— Co?... co?... co?... — zawołał pan Tomasz, chwytając się oburącz za głowę. — On zpewnością obraził się...
— Ach... prawda!... Wspomniałam mu o kupnie naszej kamienicy...
— Chryste!... i cóżeś ty zrobiła?... A... wszystko stracone... Teraz rozumiem... Naturalnie, że się obraził... No — dodał po chwili — ale kto mógł przypuścić, że jest tak obraźliwy?... Taki sobie zwyczajny kupiec!...
„...I wyjechał!... Pan Stanisław Wokulski, wielki organizator spółki do handlu przewozowego, wielki naczelnik firmy, która ma w obrocie ze cztery miliony rubli rocznie, wyjechał do Paryża, jak pierwszy lepszy pocztylion do Miłosny... Jednego dnia mówił (do mnie samego), że: nie wie, kiedy pojedzie, a na drugi dzień — szast... prast!... i już go niema.
Zjadł elegancki obiadek u jaśnie wielmożnych państwa Łęckich, wypił kawę, wykłuł zęby i — jazda. Naturalnie. Pan Wokulski nie jest przecie lichym subjektem, który musi żebrać pryncypała o urlop raz na kilka lat. Pan Wokulski jest kapitalistą, ma ze 60 tysięcy rubli rocznie, żyje za pan brat z hrabiami i książętami, pojedynkuje się z baronami i wyjeżdża kiedy chce. A wy, moi płatni oficyaliści, kłopoczcie się o interesa. Przecie za to macie pensye i dywidendy.
I to jest kupiec?... To jest błazeństwo, mówię, nie kupiectwo!...
No, można wyjechać nawet do Paryża i nawet po waryacku, ale nie w takich czasach. Tu, panie, kongres berliński nawarzył piwa, — tu, panie, Anglia, panie, za Cypr, Austrya za Bośnią... Włochy krzyczą w niebogłosy: „dajcie nam Tryjest, bo będzie źle“!... Tu, już, słyszę, panie, w Bośni krew leje się potokami i (byle żniwa skończyć) wojna buchnie przed zimą, jak amen w pacierzu... A on tymczasem daje nura do Paryża!...
Cyt!... ?... ...Poco on tak nagle wyjechał do Paryża?... Na wystawę?... Cóż go obchodzi wystawa. A może w tym interesie, który miał zrobić z Suzinem?... Ciekawym na jakich to interesach zyskuje się po 50 tysięcy rubli, tak sobie, od ręki?... Oni mi mówią o wielkich maszynach do nafty, czy do kolei, czy też do cukrowni?... Ale czy wy aniołki, zamiast po nadzwyczajne maszyny, nie jedziecie po zwykłe armaty?... Francya, tylko patrzeć, jak weźmie się za łeb. z Niemcami... Mały Napoleonek, niby to siedzi w Anglii; ale przecież z Londynu do Paryża bliżej, niż z Warszawy do Zamościa...
Ej!... panie Ignacy — nie śpiesz się ty z sądami o panu W. (w takich razach lepiej nie wymawiać całego nazwiska), nie potępiaj go, bo możesz się ośmieszyć. Tu gotuje się jakaś gruba kabała: ten pan Łęcki, który kiedyś bywał u Napoleona III-go i ten niby aktor, Rossi, włoch... (Włochy gwałtem upominają się o Tryjest...), i ten obiad u państwa Łęckich przed samym wyjazdem i to kupno kamienicy...
Panna Łęcka piękna, bo piękna, ale przecie jest tylko kobietą i dla niej Stach nie popełniałby tylu szaleństw... W tem jest coś z p... (w takich razach najwłaściwiej mówić skróceniami). W tem jest jakieś duże p...
Będzie już ze dwa tygodnie, jak wyjechał, biedny chłopak, może na zawsze... Listy pisze krótkie i suche, o sobie nie mówi nic, a mnie tak nurtuje smutek, że nieraz, dalibóg, miejsca znaleźć nie mogę. (No, chyba nie za nim; tylko tak, z przyzwyczajenia).
Pamiętam, kiedy wyjeżdżał. Już zamknęliśmy sklep i właśnie przy tym oto stoliku piłem herbatę (Ir wciąż mi nie domaga), gdy naraz wpada do pokoju lokaj Stacha:
— Pan prosi! — wrzasnął i uciekł.
(Coto za zuchwały gałgan, a co za próżniak!... Trzeba było widzieć minę, z jaką stanął we drzwiach i powiedział: pan prosi. Bydlę).
Chciałem go zmonitować: błaźnie jakiś, twój pan jest panem tylko dla ciebie; ale poleciał na złamanie karku.
Szybko dokończyłem herbatę, Irowi nalałem trochę mleka do miseczki i poszedłem do Stacha. Patrzę, w bramie jego lokaj kokietuje odrazu aż trzy dziewuchy, jak łanie. No, myślę, taki wałkoń i czterem dałby radę, chociaż... (Z temi kobietami sam dyabeł nie dojdzie porządku. Naprzykład pani Jadwiga, szczuplutka, malutka, eteryczna, a już trzeci mąż dostaje przy niej suchot).
Wchodzę na górę. Drzwi do mieszkania nie zamknięte, a sam Stach, przy świetle lampy, pakuje walizkę. Coś mnie tknęło.
— Cóż to znaczy? — pytam.
— Jadę dziś do Paryża — odpowiedział.
— Wczoraj mówiłeś, że jeszcze nie tak prędko pojedziesz?...
— Ach, wczoraj... — odparł.
Cofnął się od walizki i pomyślał chwilę; potem dodał szczególnym tonem:
— Jeszcze wczoraj... myliłem się...
Wyrazy te zastanowiły mnie w przykry sposób. Spojrzałem na Stacha z uwagą i ogarnęło mnie zdziwienie. Nigdybym nie sądził, ażeby człowiek, niby to zdrów, a w każdym razie nieraniony, mógł zmienić się tak w przeciągu kilku godzin. Pobladł, oczy zapadły, prawie zdziczał...
— Zkądże ta nagła zmiana... projektu — spytałem, czując, że nie o to pytam, cobym chciał wiedzieć.
— Mój kochany — odparł — alboż ty nie wiesz, że nieraz jedno słowo zmienia projekta, nawet ludzi... A niedopiero cała rozmowa! — dodał szeptem.
Wciąż pakując i zbierając różne graty, wyszedł do sali. Upłynęła minuta — nie wracał; dwie... nie wraca... Spojrzałem przez uchylone drzwi i zobaczyłem, że stoi oparty o poręcz krzesła, patrząc bezmyślnie w okno.
— Stachu...
Ocknął się — i znowu wrócił do pakowania, zapytując:
— Czego chcesz?
— Tobie coś jest.
— Nic.
— Już dawno nie widziałem cię takim.
Uśmiechnął się.
— Zapewne od czasu — odparł — kiedy to dentysta źle wyrwał mi ząb i w dodatku zdrowy...
— Dziwnie mi wygląda to twoje wybieranie się w drogę — rzekłem. — Może masz mi co powiedzieć?...
— Powiedzieć?... Ach, prawda... W banku mamy około 120 tysięcy rubli, więc pieniędzy wam nie zabraknie... Dalej... Cóż dalej?... — pytał sam siebie. — Aha!... Nie rób już sekretu, że ja kupiłem kamienicę Łęckich. Owszem zajdź tam i ponaznaczaj komorne według dawnych cen. Pani Krzeszowskiej możesz podnieść jakieś kilkanaście rubli, niech się trochę zirytuje; ale biedaków nie duś... Mieszka tam jakiś szewc, jacyś studenci; bierz od nich, ile dadzą, byle płacili regularnie.
Spojrzał na zegarek, a widząc, że ma jeszcze czas, położył się na szeslągu i leżał, milcząc, z rękoma pod głową i przymkniętemi oczyma. Widok ten był nad wszelki wyraz żałosny.
Usiadłem mu przy nogach i rzekłem:
— Tobie coś jest, Stachu?... Powiedz, co ci jest. Zgóry wiem, że nie pomogę, ale widzisz... Zgryzota jest jak trucizna: dobrze ją wypluć...
Stasiek znowu uśmiechnął się (jak ja nie lubię tych jego pół-uśmiechów) i po chwili odparł:
— Pamiętam (dawne to dzieje!) siedziałem w jednej izbie z jakimś frantem, który był dziwnie szczery. Opowiadał mi niestworzone rzeczy o swojej rodzinie, o swoich stosunkach, o swoich wielkich czynach, a potem — bardzo uważnie słuchał moich dziejów. No — i dobrze z nich skorzystał...
— Cóż to znaczy?... — spytałem.
— To znaczy, mój stary, że ponieważ ja, nie chcę z ciebie wydobywać żadnych zeznań, więc i przed tobą nie mam potrzeby ich robić.
— Jakto — zawołałem — w taki sposób traktujesz zwierzenie się przed przyjacielem?
— Daj spokój — rzekł, podnosząc się z kanapy. — To może dobre, ale dla pensyonarek... Ja zresztą nie mam z czego zwierzać się, nawet przed tobą. Jakim ja znużony!... — mruknął, przeciągając się.
Teraz dopiero wszedł ten łajdak lokaj; wziął walizę Stacha i dał znać, że konie stoją przed domem. Siedliśmy do powozu, Stach i ja, ale przez drogę do kolei nie zamieniliśmy ani wyrazu. On patrzył na gwiazdy, świszcząc przez zęby, a ja myślałem, że jadę — chyba na pogrzeb.
Na dworcu kolei wiedeńskiej złapał nas doktor Szuman.
— Jedziesz do Paryża? — zapytał Stacha.
— A ty zkąd wiesz?
— O, ja wszystko wiem. Nawet to, że tym samym pociągiem jedzie pan Starski.
Stach wstrząsnął się.
— Coto za człowiek? — rzekł do doktora.
— Próżniak, bankrut... jak zresztą wszyscy oni — odparł Szuman. — No i eks-konkurent... — dodał.
— Wszystko mi jedno.
Szuman nie odpowiedział nic, tylko spojrzał zpod oka.
Zaczęto dzwonić i świstać. Podróżni tłoczyli się do wagonów; Stach uścisnął nas za ręce.
— Kiedy wracasz? — zapytał go doktor.
— Chciałbym... nigdy — odpowiedział Stach i usiadł do pustego przedziału pierwszej klasy.
Pociąg ruszył. Doktor zamyślony patrzył na oddalające się latarnie, a ja... O mało się nie rozpłakałem...
Kiedy woźni poczęli zamykać drzwi peronu, namówiłem doktora na przechadzkę po alejach Jerozolimskich. Noc była ciepła, niebo czyste; nie pamiętam, ażebym kiedykolwiek widział więcej gwiazd. A ponieważ Stach mówił mi, że w Bułgaryi często patrzył na gwiazdy, więc (zabawny projekt!) i ja postanowiłem od tej pory cowieczór spoglądać w niebo. (A może istotnie, na którem z migotliwych świateł, spotkają się nasze spojrzenia, czy myśli i on nie będzie czuł się już tak osamotnionym, jak wtedy?)
Nagle (nie wiem nawet zkąd?) zrodziło się we mnie podejrzenie, że niespodziany wyjazd Stacha ma związek z polityką. Postanowiłem więc wybadać Szumana i chcąc zażyć go zmańki, rzekłem:
— Coś mi się zdaje, że Wokulski jest.. jakby zakochany?...
Doktor zatrzymał się na chodniku i usiadłszy na swej lasce, zaczął się śmiać w sposób, który aż zwracał uwagę, na szczęście, nielicznych przechodniów.
— Ha! ha!... czyś pan dopiero dzisiaj zrobił tak piramidalne odkrycie?... Ha! ha!... podoba mi się ten starzec!...
Głupi był koncept. Przygryzłem jednak usta i odparłem:
— Zrobić to odkrycie było łatwo, nawet dla ludzi... mniej wprawnych odemnie, (zdaje się, że mu troszkę dogryzłem). Ale ja lubię być ostrożny w przypuszczeniach, panie Szuman... Zresztą, nie sądziłem, ażeby mogła wyrabiać z człowiekiem podobne hece, rzecz tak zwyczajna, jak miłość.
— Mylisz się, staruszku — odparł doktor, machając ręką. — Miłość jest rzeczą zwyczajną wobec natury, a nawet, jeżeli chcesz, wobec Boga. Ale, wasza głupia cywilizacya, oparta na poglądach rzymskich, dawno już zmarłych i pogrzebanych, na interesach papiestwa, na trubadurach, ascetyzmie, kastowości i tym podobnych bredniach, z naturalnego uczucia zrobiła... wiesz co?... Zrobiła nerwową chorobę!... Wasza nibyto miłość rycersko-kościelno-romantyczna, jest naprawdę obrzydliwym handlem, opartym na oszustwie, które bardzo słusznie karze się dożywotniemi galerami, zwanemi małżeństwem... Biada jednak tym, co na podobny jarmark przynoszą serca... Ile on pochłania czasu, pracy, zdolności, ba! nawet egzystencyi... Znam to dobrze — mówił dalej zadyszany z gniewu — bo, choć jestem żydem i zostanę nim do końca życia, wychowałem się jednak między waszymi, a nawet zaręczyłem się z chrześcianką... No i tyle nam porobiono udogodnień w naszych zamiarach, tak czule zaopiekowano się nami w imię religii, moralności, tradycyi i już nie wiem czego, że, ona umarła, a ja, próbowałem się otruć... Ja, taki mądry, taki łysy!...
Znowu stanął na chodniku.
— Wierz mi, panie Ignacy — kończył schrypniętym głosem — że nawet między zwierzętami nie znajdziesz tak podłych bydląt, jak ludzie. W całej naturze samiec należy do tej samicy, która mu się podoba i której on się podoba. To też u bydląt niema idyotów. Ale u nas!... Jestem żyd, więc niewolno kochać mi chrześcianki... On jest kupiec, więc nie ma prawa do hrabianki... A ty, który nie posiadasz pieniędzy, nie masz praw do żadnej zgoła kobiety... Podła wasza cywilizacya!... Chciałbym bodaj natychmiast zginąć, ale, przywalony jej gruzami...
Szliśmy wciąż ku rogatkom. Od kilku minut zerwał się wiatr wilgotny i dął nam prosto w oczy; na zachodzie poczęły znikać gwiazdy, zasłaniane przez chmury. Latarnie trafiały się coraz rzadziej. Kiedyniekiedy w alei zaturkotał wóz, obsypując nas niewidzialnym pyłem; spóźnieni przechodnie uciekali do domów.
„Będzie deszcz!... Stach już jest około Grodziska“ — pomyślałem.
Doktor nasunął kapelusz na głowę i szedł, zirytowany, milcząc. Mnie było coraz markotniej, może z powodu wzrastającej ciemności. Nie powiedziałbym tego nikomu nigdy, ale nieraz, mnie samemu, przychodzi na myśl, że Stach... naprawdę już nie dba o politykę, ponieważ cały zatonął w fałdach sukienki tej panny. Zdaje się, że mu nawet coś o tem wspomniałem onegdaj i że to, co on mi odpowiedział, bynajmniej nie osłabiło moich podejrzeń.
— Czy podobna — odezwałem się — ażeby Wokulski tak dalece już zapominał o sprawach ogólnych, o polityce, o Europie...
— Z Portugalią — wtrącił doktor.
Ten cynizm oburzył mnie.
— Pan sobie drwisz — rzekłem. — Nie zaprzeczysz jednak, że Stach mógł zostać czemś lepszem, aniżeli nieszczęśliwym wielbicielem panny Łęckiej. To był działacz społeczny, nie jakiś tam kiepski wzdychacz...
— Masz pan racyą — potwierdził doktor — ale cóż ztąd?... Machina parowa przecież nie młynek do kawy, to wielka machina; ale gdy w niej zardzawieją kółka, stanie się gratem, bezużytecznym i nawet niebezpiecznym. Otóż w Wokulskim jest podobne kółko, które rdzawieje i psuje się...
Wiatr dął coraz mocniej; miałem pełne oczy piasku.
— I zkąd właśnie na niego padło takie nieszczęście? — odezwałem się. (Ale, niedbałym tonem, ażeby Szuman nie myślał, że żądam informacyi).
— Na to złożyło się i usposobienie Stacha i stosunki, wytworzone przez cywilizacyą — odparł doktor.
— Usposobienie?... On nigdy nie był kochliwy.
— Tem się zgubił — ciągnął Szuman. — Tysiąc centnarów śniegu, rozdzielonego na płatki, tylko przysypują ziemię, nie szkodząc najmniejszej trawce; ale sto centnarów śniegu, zbitych w jednę lawinę, burzy chałupy i zabija ludzi. Gdyby Wokulski kochał się przez całe życie, co tydzień w innej, wyglądałby jak pączek, miałby swobodną myśl i mógłby zrobić wiele dobrego na świecie. Ale on, jak skąpiec, gromadził kapitały sercowe, no, i widzimy skutek tej oszczędności... Miłość jest wtedy piękną, kiedy ma wdzięki motyla; ale gdy, po długim letargu, obudzi się jak tygrys, dziękuję za zabawę!... Co innego człowiek z dobrym apetytem, a co innego ten, któremu głód skręca wnętrzności...
Chmury podnosiły się coraz wyżej; zawróciliśmy prawie od rogatek. Pomyślałem, że Stach musi już być około Rudy Guzowskiej.
A doktor wciąż prawił, coraz mocniej rozgorączkowany, coraz gwałtowniej wywijając laską:
— Jest hygiena mieszkań i odzieży, hygiena pokarmów i pracy, których nie wypełniają klasy niższe i to jest powodem wielkiej śmiertelności między niemi, krótkiego życia i charlactwa. Ale jest również hygiena miłości, której nietylko nie przestrzegają, lecz poprostu gwałcą klasy inteligentne, i to stanowi jednę z przyczyn ich upadku. Hygiena woła: „jedz, kiedy masz apetyt!“ a wbrew niej tysiąc przepisów chwyta cię za poły, wrzeszcząc: „niewolno!... będziesz jadł, kiedy my cię upoważnimy, kiedy spełnisz tyle a tyle warunków, postawionych przez moralność, tradycyą, modę...“ Trzeba przyznać, że w tym razie najbardziej zacofane państwa, wyprzedziły najbardziej postępowe społeczeństwa, a raczej, ich klasy inteligentne.
I przypatrz się, panie Ignacy, jak zgodnie, w kierunku ogłupienia ludzi, pracuje: pokój dziecinny i salon, poezya, powieść i dramat. Każą ci szukać ideałów, samemu być idealnym ascetą i nietylko wypełniać, ale nawet wytwarzać jakieś sztuczne warunki. A co z tego wynika w rezultacie?... Że mężczyzna zwykle mniej wytresowany w tych rzeczach, staje się łupem kobiety, którą tylko w tym kierunku tresują. I otóż cywilizacyą naprawdę rządzą kobiety!...
— Czy w tem jest co złego? — spytałem.
— A niech dyabli wezmą! — wrzasnął doktor. — Czy nie spostrzegałeś, panie Ignacy, że jeżeli mężczyzna pod względem duchowym jest muchą, to kobieta, jest jeszcze gorszą muchą, gdyż pozbawioną łap i skrzydeł. Wychowanie, tradycya, a może nawet dziedziczność, pod pozorem zrobienia jej istotą wyższą, robią z niej istotę potworną. I ten próżnujący dziwoląg, ze skrzywionemi stopami, ze ściśniętym tułowiem, czczym mózgiem, ma jeszcze obowiązek wychowywać przyszłe pokolenia ludzkości!... Cóż więc im zaszczepia?... Czy dzieci uczą się pracować na chleb?... Nie, uczą się ładnie trzymać nóż i widelec. Czy uczą się poznawać ludzi, z którymi kiedyś żyć im przyjdzie?... Nie, uczą się im podobać, za pomocą stosownych min i ukłonów. Czy uczą się realnych faktów, decydujących o naszem szczęściu i nieszczęściu?... Nie, uczą się zamykać oczy na fakty, a marzyć o ideałach. Nasza miękkość w życiu, nasza niepraktyczność, lenistwo, fagasowstwo i te straszne pęta głupoty, które od wieków gniotą ludzkość, są rezultatem pedagogiki, stworzonej przez kobiety. A nasze znowu kobiety są owocem klerykalno-feodalno-poetyckiej teoryi miłości, która jest obelgą dla hygieny i zdrowego rozsądku...
W głowie mi szumiało od wywodów doktora, a on tymczasem ciskał się na ulicy jak szalony. Na szczęście błysnęło, upadły pierwsze krople deszczu, a zacietrzewiony mówca nagle ochłonął, i skoczywszy w jakąś dorożkę, kazał odwieść się do domu.
Stach był już chyba około Rogowa. Czy też domyślił się, żeśmy tylko o nim mówili? i, co on biedak czuł, mając jednę burzę nad głową, a drugą może gorszą, w sercu?
Phi! Co za ulewa, co za kanonada piorunów.. Zwinięty w kłębek Ir, odszczekuje im przez sen stłumionym głosem, a ja kładę się do łóżka, nakryty tylko prześcieradłem. Gorąca noc, Panie Boże, opiekuj się tymi, którzy w podobną noc uciekają aż za granicę przed nieszczęściem.
Nieraz dość jest małego figla, aby rzeczy, dawne jak ludzkie grzechy, pokazały się nam w nowem zupełnie oświetleniu.
Ja naprzykład znam Stare Miasto od dziecka i zawsze wydawało mi się, że jest ono tylko ciasne i brudne. Dopiero, kiedy pokazano mi, jako osobliwość, rysunek jednego z domów staromiejskich (i to jeszcze w Tygodniku Ilustrowanym, z opisem!) nagle spostrzegłem, że Stare Miasto jest piękne... Od tej pory chodzę tam przynajmniej raz na tydzień i nietylko odkrywam coraz nowe osobliwości, ale jeszcze dziwię się, żem ich nie zauważył dawniej.
Tak samo z Wokulskim. Znam go ze dwadzieścia lat i ciągle myślałem, że on jest z krwi i kości polityk. Głowę dałbym sobie uciąć, że Stach niczem więcej nie zajmuje się tylko polityką. Dopiero pojedynek z baronem i owacye dla Rossiego, zbudziły we mnie podejrzenia, że on może być zakochany. O czem już dziś nie wątpię, szczególniej po rozmowie z Szumanem.
Ale to fraszka, bo i polityk może być zakochany. Taki Napoleon I. kochał się naprawo i nalewo i mimo to trząsł Europą. Napoleon III także miał sporo kochanek, a słyszę, że i syn wstępuje w jego ślady i już wynalazł sobie jakąś angielkę.
Jeżeli więc słabość do kobiet nie kompromituje Bonapartych, dlaczego miałaby uwłaczać Wokulskiemu?...
I właśnie kiedym tak rozmyślał, zaszedł drobny wypadek, który przypomniał mi dzieje pogrzebane od lat kilkunastu, a i samego Stacha przedstawił w innem świetle. Och, on nie jest politykiem; on jest czemś zupełnie innem, z czego sobie nie umiem nawet dobrze zdać sprawy.
Czasem zdaje mi się, że jestto człowiek skrzywdzony przez społeczeństwo. Ale o tem cicho!... Społeczność nikogo nie krzywdzi... Gdyby raz przestano w to wierzyć, Bóg wie, jakie okazałyby się pretensye. Może nawet niktby już nie zajmował się polityką, tylko myślałby o wyrównywaniu rachunków ze swymi najbliższymi. Lepiej więc nie zaczepiać tych kwestyj. (Jak ja dużo gadam na starość, a wszystko nie to, o czem chcę powiedzieć).
Jednego tedy wieczora piję u siebie herbatę (Ir jest wciąż osowiały), aż otwierają się drzwi i ktoś wchodzi. Patrzę, figura otyła, twarz nalana, nos czerwony, łeb siwy. Wącham, czuć w pokoju, jakby wino i stęchliznę.
„Ten szlachcic — myślę — jest albo nieboszczykiem, albo kiprem?... Bo żaden inny człowiek nie będzie pachniał stęchlizną...“
— Cóż u dyabła!... — dziwi się gość. — Takieś już zhardział, że nie poznajesz ludzi?...
Przetarłem oczy. Ależ to żywy Machalski, kiper od Hopfera!... Byliśmy razem na Węgrzech, później tu, w Warszawie; ale od piętnastu lat nie widzieliśmy się, gdyż on mieszka w Galicyi i ciągle jest kiprem.
Naturalnie, przywitaliśmy się jak bliźnięta, raz, drugi i trzeci...
— Kiedy żeś przyjechał? — pytam.
— Dziś rano — on mówi.
— A gdzieżeś był do tej pory?
— Zajechałem na Dziekankę, ale było mi tak tęskno, żem zaraz poszedł do Lesisza, do piwnicy... To panie piwnice!... żyć, nie umierać...
— Cóżeś tam robił?
— Trochę pomagałem staremu, a zresztą siedziałem. Nie głupim chodzić po mieście, kiedy jest taka piwnica.
Oto prawdziwy kiper dawnej daty!... Nie dzisiejszy elegant, co bestya woli iść na wieczór tańcujący, aniżeli siedzieć w piwnicy. I nawet do piwnicy bierze lakierki... Ginie polska przy takich podłych kupcach!...
Gadu, gadu, przesiedzieliśmy do pierwszej w nocy. Machalski przenocował u mnie, a o szóstej rano znowu poleciał do Lesisza.
— Cóż będziesz robił po obiedzie? — pytam.
— Po obiedzie wstąpię do Fukiera, a na noc wrócę do ciebie — odpowiedział.
Był z tydzień w Warszawie. Nocował u mnie, a dnie spędzał w piwnicach.
— Powiesiłbym się — mówił — żeby mi przyszło tydzień włóczyć się po dworze. Ścisk, upał, kurzawa!... świnie mogą żyć tak jak wy, ale nie ludzie.
Zdaje mi się, że przesadza. Bo choć i ja wolę sklep aniżeli Krakowskie Przedmieście, jednakże co sklep, to nie piwnica. Zdziwaczał chłop na swojem kiprostwie.
Naturalnie, o czemże mieliśmy rozmawiać z Machalskim, jeżeli nie o dawnych czasach i o Stachu? I tym sposobem stanęła mi przed oczyma historya jego młodości, jakbym ją widział wczoraj.
Pamiętam (byłto rok 1857, może 58); zaszedłem raz do Hopfera, u którego pracował Machalski.
— A gdzie pan Jan? — pytam chłopca.
— W piwnicy.
Zeszedłem do piwnicy. Patrzę, mój pan Jan, przy łojówce, ściąga lewarem wino z beczki do butelek, a we framudze majaczą jakieś dwa cienie: siwy starzec w piaskowym surducie, z pliką papierów na kolanach i młody chłopak, z krótko ostrzyżonym łbem i miną zbójca. To był Stach Wokulski i jego ojciec.
Siadłem cicho (bo Machalski nie lubił, ażeby mu przeszkadzano przy ściąganiu wina), a siwy człowiek w piaskowym surducie prawił jednostajnym głosem do owego młodzika:
— Coto wydawać pieniądze na książki?... Mnie dawaj, bo jak będę musiał przerwać proces, wszystko zmarnieje. Książki nie wydobędą cię z upodlenia, w jakiem teraz jesteś, tylko proces. Kiedy go wygram i odzyskamy nasze dobra po dziadku, wtedy przypomną sobie, że Wokulscy, stara szlachta i nawet znajdzie się familia... W zeszłym miesiącu wydałeś dwadzieścia złotych na książki, a mnie akurat tyle brakowało na adwokata... Książki!... zawsze książki... Żebyś był mądry, jak Salomon, póki jesteś w sklepie, będą tobą pomiatali, chociażeś szlachcic, a twój dziadek z matki był kasztelanem. Ale jak wygram proces, jak wyniesiemy się na wieś...
— Chodźmy ztąd ojcze — mruknął chłopak, zpodełba patrząc na mnie.
Stary, posłuszny jak dziecko, zawinął swoje papiery w czerwoną chustkę i wyszedł z synem, który musiał go podtrzymywać na schodach.
— Cóżto za odmieńcy? — pytam Machalskiego, który właśnie skończył robotę i usiadł na zydlu.
— Ach!... — machnął ręką. — Stary ma pomieszane klepki, ale chłopak zdatny. Nazywa się Stanisław Wokulski. Bystra bestya!...
— Cóż on zrobił? — pytam.
Machalski objaśnił palcami świecę i nalawszy mi kieliszek wina, mówił:
— On tu jest u nas ze cztery lata. Do sklepu, albo do piwnicy, nie bardzo... Ale mechanik!... Zbudował taką maszynę, co pompuje wodę zdołu do góry, a zgóry wylewa ją na koło, które właśnie porusza pompę. Taka maszyna może obracać się i pompować do końca świata; ale, coś się w niej skrzywiło, więc ruszała się tylko kwadrans. Stała tam na górze, w pokoju jadalnym i Hopferowi zwabiała gości; ale od pół roku coś w niej pękło.
— Otóż jaki!... — mówię.
— No, jeszcze nie taki bardzo — odparł Machalski. — Był tu jeden profesor z gimnazyum realnego, obejrzał pompę i powiedział, że na nic się nie zda, ale że chłopak zdolny i powinien uczyć się. Od tej pory mamy sądny dzień w sklepie. Wokulski zhardział, gościom odmrukuje, w dzień wygląda jakby drzemał, a za to uczy się po nocach i kupuje książki. Jego znowu ojciec wolałby te pieniądze użyć na proces, o jakiś tam majątek po dziadku... Słyszałeś przecie co mówił.
— Cóż on myśli robić z tą nauką? — rzekłem.
— Mówi, że pojedzie do Kijowa, do uniwersytetu. Ha! niech jedzie — prawił Machalski — może choć jeden subjekt wyjdzie na człowieka. Ja mu tam nie przeszkadzam; kiedy jest w piwnicy, nie napędzam go do roboty; niech sobie czyta. Ale na górze dokuczają mu subjekci i goście.
— A co na to Hopfer?
— Nic — ciągnął Machalski, zakładając nową łojówkę w żelazny lichtarz z rączką. — Hopfer nie chce go odstręczać od siebie, bo Kasia Hopferówna durzy się trochę w Wokulskim, a może chłopak odzyska majątek po dziadku?...
— I on durzy się w Kasi? — spytałem.
— Ani na nią spojrzy, dzika bestya! — odparł Machalski.
Zaraz wówczas pomyślałem, że chłopak z tak otwartą głową, który kupuje książki i nie dba o dziewczęta, mógłby być dobrym politykiem; więc jeszcze tego dnia zapoznałem się ze Stachem i od tej pory żyjemy ze sobą nienajgorzej...
Stach był jeszcze ze trzy lata u Hopfera i przez ten czas porobił dużo znajomości ze studentami, z młodymi urzędnikami rozmaitych biur, którzy na wyścigi dostarczali mu książek, ażeby mógł zdać egzamin do uniwersytetu.
Zpośród tej młodzieży wyróżniał się niejaki pan Leon, chłopak jeszcze młody (nie miał nawet dwudziestu lat), piękny a mądry... a zapalczywy!... Ten, jakby był moim pomocnikiem w politycznej edukacyi Wokulskiego: kiedy bowiem ja opowiadałem o Napoleonie i wielkiem posłannictwie Bonapartych, pan Leon mówił o Mazinim, Garibaldim i im podobnych znakomitościach. A jak on umiał podnosić ducha!...
— Pracuj — mówił nieraz do Stacha — i wierz, bo silna wiara może zatrzymać słońce w biegu, a niedopiero polepszyć stosunki ludzkie.
— A może mnie wysłać do uniwersytetu? — zapytał Stach.
— Jestem pewien, — odparł Leon z zaiskrzonemi oczyma — że gdybyś choć przez chwilę miał taką wiarę, jak pierwsi apostołowie, jeszcze dziś znalazłbyś się w uniwersytecie...
— Albo u waryatów — mruknął Wokulski.
Leon począł biegać po pokoju i trząść rękoma.
— Co za lód w tych sercach!... co za chłód!... co za upodlenie!... — wołał — jeżeli nawet taki człowiek, jak ty, jeszcze nie ufa. Więc przypomnij sobie, coś już zrobił w tak krótkim czasie: tyle umiesz, że mógłbyś dzisiaj zdawać egzamin...
— Co ja tam zrobię!... westchnął Stach.
— Ty jeden, niewiele. Ale kilkudziesięciu, kilkuset takich, jak ty i ja... Czy wiesz, co możemy zrobić?...
W tem miejscu załamał mu się głos: Leon dostał spazmów. Ledwieśmy go uspokoili.
Innym razem pan Leon wyrzucał nam brak ducha poświęcenia.
— A wiecież wy, — mówił — że Chrystus mocą poświęcenia sam jeden zbawił ludzkość?... O ileż więc światby się udoskonalił, gdyby na nim ciągle były jednostki gotowe do ofiary z życia!...
— Czy mam oddawać życie za tych gości, którzy mi wymyślają jak psu, czy za tych chłopców i subjektów, którzy drwią ze mnie? — spytał Wokulski.
— Nie wykręcaj się! — zawołał pan Leon. — Chrystus zginął nawet za swoich katów... Ale między wami nie ma ducha... Duch w was gnije... Posłuchaj zaś co mówi Tyrteusz: „O Sparto ruń! nim pomnik twej wielkości naddziadów grób meseński skruszy młot i na żer psom rozrzuci święte kości i przodków cień odegna od twych wrót... Ty ludu, nim wróg w pętach cię powlecze, ojców twych broń na progach domów złam i w przepaść rzuć... Niech nie wie świat, że miecze były wśród was, lecz serca zbrakło wam!“... Serca!... — powtórzył pan Leon.
Jużto Stach w przyjmowaniu teoryi pana Leona był bardzo ostrożny; ale młody chłopak umiał wszystkich przekonywać jak Demostenes.
Pamiętam, że pewnego wieczora na licznem zebraniu ludzi młodszych i starszych spłakaliśmy się wszyscy, kiedy pan Leon opowiadał o tym doskonalszym świecie, w którym zginie głupstwo, nędza i niesprawiedliwość.
— Od tej chwili — mówił z uniesieniem — nie będzie już różnic między ludźmi. Szlachta i mieszczanie, chłopi i żydzi, wszyscy będą braćmi...
— A subjekci?... — odezwał się z kąta Wokulski.
Lecz przerwa ta nie zmięszała pana Leona. Nagle zwrócił się do Wokulskiego, wyliczył wszystkie przykrości, jakie Stachowi wyrządzano w sklepie, przeszkody, jakie stawiano mu w pracy nad nauką i zakończył w ten sposób:
— Abyś zaś uwierzył, że jesteś nam równym i że cię kochamy jak brata, abyś mógł uspokoić twoje serce rozgniewane na nas, oto ja... klękam przed tobą i w imieniu ludzkości błagam cię o przebaczenie krzywd.
Istotnie ukląkł przed Stachem i pocałował go w rękę. Zebrani rozczulili się jeszcze bardziej, podnieśli w górę Stacha i Leona i przysięgli, że za takich ludzi jak oni, każdy oddałby życie.
Dziś, kiedy przypominam sobie owe dzieje, chwilami zdaje mi się, że to był sen. Co prawda, nigdy przedtem, ani później, nie spotkałem takiego entuzyasty, jak pan Leon.
W początkach roku 1861-go Stach podziękował Hopferowi za miejsce. Zamieszkał u mnie (w tym pokoiku z zakratowanem oknem i zielonemi firankami), rzucił handel, a natomiast począł chodzić na akademickie wykłady jako wolny słuchacz.
Dziwne było jego pożegnanie ze sklepem; pamiętam to, bo sam po niego przyszedłem. Hopfera ucałował, a następnie zeszedł do piwnicy uściskać Machalskiego, gdzie zatrzymał się kilka minut. Siedząc na krześle, w jadalnym pokoju słyszałem jakiś hałas, śmiechy chłopców i gości, alem nie podejrzewał figla.
Naraz (otwór prowadzący do lochu był w tej samej izbie) widzę, że z piwnicy wydobywa się para czerwonych rąk. Ręce te opierają się o podłogę i tuż za niemi ukazuje się głowa Stacha raz i drugi. Goście i chłopcy w śmiech.
— Aha! — zawołał jeden stołownik — widzisz jak trudno bez schodów wyjść z piwnicy? A tobie zachciewa się odrazu skoczyć ze sklepu do uniwersytetu!... Wyjdźźe, kiedyś taki mądry...
Stach z głębi znowu wysunął ręce, znowu chwycił się za krawędź otworu i wydźwignął się do połowy ciała. Myślałem, że mu krew tryśnie z policzków.
— Jak on się wydobywa... Pysznie się wydobywa!... — zawołał drugi stołownik.
Stach zaczepił nogą o podłogę i po chwili był już w pokoju. Nie rozgniewał się, ale też nie podał ręki żadnemu koledze, tylko zabrał swój tłomoczek i szedł ku drzwiom.
— Cóż to, nie żegnasz się z gośćmi, panie doktor!... — wołali za nim stołownicy Hopfera.
Szliśmy przez ulicę, nie mówiąc do siebie. Stach przygryzał wargi, a mnie już wówczas przyszło na myśl, że to wydobywanie się z piwnicy jest symbolem jego życia, które upłynęło na wydzieraniu się ze sklepu Hopfera w szerszy świat.
Proroczy wypadek!... bo i do dziś dnia Stach ciągle tylko wydobywa się na wierzch. I Bóg wie, coby dla kraju mógł zrobić taki jak on człowiek, gdyby na każdym kroku nie usuwano mu schodów a on nie musiał tracić czasu i sił na samo wydzieranie się do nowych stanowisk.
Przeniósłszy się do mnie, pracował po całych dniach i nocach, aż mnie nieraz złość brała. Wstawał przed szóstą i czytał. Około dziesiątej biegł na kursa, potem znowu czytał. Po czwartej szedł na korepetycyą do kilku domów (głównie żydowskich, gdzie mu Szuman wyrobił stosunki) i wróciwszy do domu, znowu czytał i czytał, dopóki zmorzony snem nie położył się już dobrze po północy.
Miałby z owych lekcyi nienajgorsze dochody, gdyby od czasu do czasu nie odwiedzał go ojciec, który zmienił się tylko o tyle, że nosił tabaczkowy surdut zamiast piaskowego, a swoje papiery obwijał w chustkę niebieską. Zresztą został taki sam, jak wówczas, kiedy go poznałem. Siadał przy stoliku syna, kładł na kolanach papiery i mówił głosem cichym i jednostajnym:
— Książki... zawsze książki!... Tracisz pieniądze na naukę, a mnie brakuje na proces. Żebyś skończył dwa uniwersytety, nie wyjdziesz z dzisiejszego upodlenia, dopóki nie odzyskamy naszych dóbr po dziadku. Wtedy dopiero ludzie przyznają, żeś ty szlachcic, równy innym... Wtedy znajdzie się familia...
Czas wolny od nauki poświęcał Stach na próby z balonami. Wziął dużą butlę i w niej, za pomocą witryolu, preparował jakiś gaz (już nawet nie pamiętam jaki) i napełniał nim balon nieduży wprawdzie, ale przygotowany bardzo sztucznie. Była pod nim maszynka z wiatraczkiem... No i latało to pod sufitem, dopóki nie zepsuło się przez uderzenie o ścianę.
W takim razie Stach znowu łatał swój balon, naprawiał maszynkę, napełniał butlę rozmaitemi paskudztwami i znowu próbował, bez końca. Raz butla pękła, a witryol mało mu nie wypalił oka. Lecz co jego to obchodziło, skoro, bodaj za pomocą balonu, chciał „wydobyć się“ ze swej marnej pozycyi.
Od czasu, jak Wokulski osiedlił się u mnie, przybyła naszemu sklepowi nowa kundmanka: Kasia Hopfer. Nie wiem, co tak podobało się jej u nas — moja broda, czy tusza pana Mincla? bo dziewczyna miała ze dwadzieścia norymberskich sklepów bliżej domu, ale przychodziła do naszego po kilka razy na tydzień.
„A to proszę włóczki, a to proszę jedwabiu, a to igieł za dziesięć groszy“... Po taki sprawunek biegła wiorstę drogi w deszcz czy pogodę, a kupując za parę groszy szpilek, przesiadywała w sklepie po pół godziny i rozmawiała ze mną.
— Dlaczegoto panowie nigdy nie przychodzą do nas z... panem Stanisławem? — mówiła, rumieniąc się. — Ojciec tak panów kocha i... my wszyscy...
Zpoczątku dziwiłem się niespodzianej miłości starego Hopfera i dowodziłem pannie Kasi, że zbyt mało znam jej ojca, ażebym miał składać mu wizyty. Ale ona wciąż swoje:
— Pan Stanisław musi gniewać się na nas, nie wiem nawet zaco, bo przynajmniej tatko i... my wszyscy jesteśmy bardzo życzliwi. Pan Stanisław chyba nie może się skarżyć, ażeby z naszej strony doznał najmniejszej przykrości... Pan Stanisław...
I tak mówiąc o panu Stanisławie, kupowała jedwab zamiast włóczki, albo igły zamiast nożyczek.
Co zaś najgorsze, że z tygodnia na tydzień mizerniało biedactwo. Ile razy przyszła do nas po swoje drobne sprawunki, zdawało mi się, że wygląda trochę lepiej. Ale gdy zgasł na jej twarzy rumieniec chwilowego wzruszenia, przekonywałem się, że jest coraz bledsza, a jej oczy stają się coraz smutniejsze i głębsze.
A jak ona wypytywała się: „czy pan Stanisław nigdy nie zachodzi tu do sklepu?“... Jak patrzyła na drzwi prowadzące do sieni i do mego mieszkania, gdzie o kilka kroków od niej zmarszczony Wokulski nie domyślając się, że tu tęsknią za nim, siedział nad książkami.
Żal mi się zrobiło biedaczki, więc raz, kiedyśmy z Wokulskim pili wieczorem herbatę, odezwałem się:
— Nie bądźże ty głupi i zajdź kiedy do Hopfera. Stary ma duże pieniądze.
— A pocóż ja mam do niego chodzić?... — odparł. — Byłem już chyba dosyć...
Przy tych wyrazach wstrząsnął się.
— Poto masz chodzić, że Kasia jest w tobie zakochana — rzekłem.
— Dajże mi pokój z Kasią!... — przerwał. — Dziewczyna dobra z kośćmi, nieraz ukradkiem przyszywała mi oberwany guzik do paltota, albo podrzucała mi kwiatek na okno, ale ona nie dla mnie, ja nie dla niej.
— Gołąbek, nie dziecko!... — wtrąciłem.
— W tem całe nieszczęście, bo ja nie jestem gołąbek. Mnie przywiązać mogłaby taka tylko kobieta, jak ja sam. A takiej jeszczem nie spotkał.
(Spotkał taką w szesnaście lat później i dalibóg, że nie ma się czem cieszyć!)...
Powoli Kasia przestała bywać w sklepie, a natomiast stary Hopfer złożył wizytę obojgu państwu Janom Minclom. Musiał im coś mówić o Stachu, gdyż na drugi dzień zbiegła na dół pani Małgorzata Minclowa i dalejże do mnie z pretensyami:
— Cóżto za lokatora ma pan Ignacy, za którym panny szaleją?... Cóżto za jakiś Wokulski?... Jasiu — zwróciła się do męża — dlaczego ten pan u nas nie był?... My go musimy wyswatać, Jasiu... Niech on zaraz przyjdzie na górę...
— A niech sobie idzie na górę, — odparł Jan Mincel — ale już co swatać, to nie będę. Jestem uczciwy kupiec i nie myślę zajmować się stręczycielstwem.
Pani Małgorzata ucałowała go w spoconą twarz, jakby to był jeszcze miodowy miesiąc, a on łagodnie odsunął ją i obtarł się fularem.
— Heca! z temi babami — mówił. — Koniecznie chcą ludzi wciągać w nieszczęście. Swataj sobie, swataj, nawet Hopfera, nietylko Wokulskiego; ale pamiętaj, że ja zato płacić nie będę.
Od tej pory, ile razy Jaś Mincel poszedł na piwo, albo do resursy, pani Małgorzata zapraszała do siebie na wieczór mnie i Wokulskiego. Stach zwykle szybko wypijał herbatę, nawet nie patrząc na panią Janowę; potem wsadziwszy ręce w kieszenie, myślał zapewne o swoich balonach i milczał jak drewno, a nasza gospodyni nawracała go do miłości.
— Czy podobna, panie Wokulski, ażeby pan nigdy nie kochał się? — mówiła — Ma pan, o ile wiem, ze dwadzieścia ośm lat, prawie tyle co ja. I kiedy ja już oddawna uważam się za starą babę, pan wciąż jest niewiniątkiem...
Wokulski przekładał nogę na nogę, ale wciąż milczał.
— O! panna Katarzyna smaczny to kąsek — mówiła gospodyni. — Oko ładne (choć zdaje mi się, że ma skazę na lewem czy na prawem?).... figurka niczego, chociaż musi mieć jednę łopatkę wyższą (ale to dodaje wdzięku). Nosek wprawdzie nie w moim guście, a usta trochę za duże, ale cóżto za dobra dziewczyna!... Gdyby tak trochę więcej rozumu... No, ale rozum, panie Wokulski, przychodzi kobietom dopiero około trzydziestego roku... Ja sama, kiedy byłam w wieku Kasi, byłam głupiutka jak kanarek...
Kochałam się w moim dzisiejszym mężu!...
Już za trzecią wizytą pani Małgorzata przyjęła nas w szlafroczku (był to bardzo ładny szlafroczek, obszyty koronkami), a na czwartą ja wcale nie zostałem proszony, tylko Stach. Nie wiem, dalibóg, o czem gadali. To przecie jest pewne, że Stach wracał do domu coraz więcej znudzony, narzekając, że mu baba czas zabiera, a znowu pani Małgorzata tłomaczyła mężowi, że ten Wokulski jest bardzo głupi i że niemało jeszcze musi napracować się, nim go wyswata.
— Pracuj, kochanie, pracuj nad nim — zachęcał ją mąż — bo szkoda dziewczyny, no i Wokulskiego. Strach pomyśleć, że taki porządny chłopak, który tyle lat był subjektem, który może odziedziczyć sklep po Hopferze, chce zmarnować się w uniwersytecie. Tfy!...
Utwierdzona w dobrych postanowieniach pani Jasiowa już nietylko w wieczór zapraszała Wokulskiego na herbatę, na którą on ponajwiększej części nie chodził, ale jeszcze sama nieraz zbiegała do mego pokoju, troskliwie wypytując Stacha, czy nie jest chory i dziwiąc się, że się jeszcze nie kochał, on, prawie starszy od niej, (myślę, że ona była trochę starsza od niego). Jednocześnie zaczęła kobieta dostawać jakichś płaczów i śmiechów, wymyślać mężowi, który na całe dnie uciekał z domu i występować z pretensyami do mnie, że jestem niedołęga, że nie rozumiem życia, że przyjmuję na lokatorów ludzi podejrzanych...
Słowem wywiązały się takie awantury w domu, ze Jaś Mincel schudł, pomimo, że coraz więcej pił piwa, a ja myślałem: jedno z dwojga... Albo podziękuję Minclowi za obowiązek, albo wypowiem lokal Stachowi.
Zkąd u licha dowiedziała się o moich troskach pani Małgorzata? nie mam świadomości. Dość, że wpadła raz wieczorem do mego pokoju, powiedziała mi, że jestem jej wrogiem i że muszę być bardzo podły, skoro wymawiam mieszkanie tak dzielnemu człowiekowi, jak Wokulski... Potem dodała, że jej mąż jest podły, że Wokulski jest podły, że wszyscy mężczyźni są podli i nareszcie na mojej własnej kanapie dostała spazmów.
Sceny takie powtarzały się przez kilka dni zrzędu i nie wiem, do czegoby doszły, gdyby nie położył im kresu jeden z najdziwaczniejszych wypadków, jakie widziałem.
Pewnego razu zaprosił Machalski mnie i Wokulskiego do siebie na wieczór.
Poszliśmy tam, dobrze po dziewiątej i gdzieżby jeżeli nie do jego ulubionej piwnicy, w której przy migotaniu trzech łojowych świeczek zobaczyłem kilkanaście osób, a między niemi pana Leona. Nigdy chyba nie zapomnę gromady tych, ponajwiększej części młodych twarzy, które ukazywały się na tle czarnych ścian piwnicy, wyglądały z poza okutych beczek, albo rozpływały się w ciemności.
Ponieważ gościnny Machalski już na schodach przyjął nas ogromnemi kielichami wina (i to wcale dobrego), a mnie wziął w szczególną opiekę, muszę więc przyznać, że odrazu zaszumiało mi w głowie, a w kilka minut później byłem kompletnie zabity. Usiadłem więc zdala od uczty, w głębokiej framudze, i odurzony, w pół-śnie, pół-jawie, przypatrywałem się współbiesiadnikom.
Co się tam działo, dobrze nie wiem, bo najdziksze fantazye przebiegały mi po głowie. Marzyło mi się, że pan Leon, mówi jak zwykle, o potędze wiary, o upadku duchów i o potrzebie poświęcenia, czemu głośno wtórowali obecni. Zgodny chór jednakże osłabnął, gdy pan Leon zaczął tłomaczyć, że należałoby nareszcie wypróbować owej gotowości do czynu. Musiałem być bardzo nietrzeźwy, skoro przywidziało mi się, że pan Leon proponuje, ażeby kto z obecnych skoczył z Nowego Zjazdu na bruk idącej pod nim ulicy, i że na to wszyscy umilkli, jak jeden mąż, a wielu pochowało się za beczki.
Więc nikt nie zdecyduje się na próbę?... — krzyknął pan Leon, załamując ręce.
Milczenie. W piwnicy zrobiło się pusto.
— Więc nikt?... nikt?...
— Ja — odpowiedział jakiś prawie obcy mi głos.
Spojrzałem. Przy dogorywającej świeczce stał Wokulski.
Wino Machalskiego było tak mocne, że w tej chwili straciłem przytomność.
Po uczcie w piwnicy, Stach przez kilka dni nie pokazał się w mieszkaniu. Nareszcie przyszedł — w cudzej odzieży, zmizerowany, ale z zadartą głową. Wtedy pierwszy raz usłyszałem w jego głosie, jakiś twardy ton, który, do dziś dnia, robi mi przykre wrażenie.
Od tej pory zupełnie zmienił tryb życia. Swój balon z wiatrakiem rzucił w kąt, gdzie go niebawem zasnuła pajęczyna; butlę do robienia gazów, oddał stróżowi na wodę, do książek nawet nie zaglądał. I tak, leżały, skarbnice ludzkiej mądrości, jedne na półce, inne na stole, jedne zamknięte, inne otwarte, a on tymczasem...
Niekiedy po parę dni nie bywał w domu, nawet na nocleg; to znowu wpadał zwieczora i w odzieniu rzucał się na nieposłane łóżko. Czasami zamiast niego, przychodziło kilku nieznanych mi panów, którzy nocowali na kanapce, na łóżku Stacha, nawet na mojem własnem, nietylko nie dziękując mi, ale nawet nie mówiąc: jak się nazywają i w jakiej branży pracują? A znowu kiedyindziej zjawiał się sam Stach i siedział w pokoju parę dni, bez zajęcia, rozdraźniony, ciągle nadsłuchujący, jak kochanek, który przyszedł na schadzkę z mężatką, lecz zamiast niej, spodziewa się zobaczyć męża.
Nie posądzam, ażeby Małgosia Minclowa miała być tą mężatką, gdyż i ona wyglądała, jakby ją giez ukąsił. Zrana oblatywała kobieta ze trzy kościoły, widocznie pragnąc niepokoić z kilku stron miłosiernego Boga. Zaraz po obiedzie zbierała się u niej jakaś sesya dam, które w oczekiwaniu doniosłych wypadków, opuszczały mężów i dzieci, ażeby zajmować się plotkami. Nad wieczorem zaś schodzili się do niej panowie; ale ci nawet nie gadając z panią Małgorzatą, odsyłali ją do kuchni.
Nic dziwnego, że przy takim chaosie w domu i mnie wkońcu zaczęły się mięszać klepki. Zdawało mi się, że w Warszawie jest ciaśniej i że wszyscy są odurzeni. Cogodzinę oczekiwałem jakiejś nieokreślonej niespodzianki, lecz mimoto wszyscy mieliśmy doskonały humor i głowy pełne projektów.
Tymczasem Jaś Mincel, dręczony w domu przez żonę, od samego rana szedł na piwo i wracał aż wieczorem. Wynalazł nawet przysłowie: „Co tam!... Raz kozie śmierć...“ które powtarzał do końca życia.
Nareszcie, pewnego dnia, Stach Wokulski całkiem zniknął mi z oczu. Dopiero we dwa lata napisał do mnie list z Irkucka, prosząc, abym mu przysłał jego książki.
W jesieni, w roku 1870 (właśnie wróciłem od Jasia Mincla, który już leżał w łóżku), siedzę sobie w moim pokoju po wieczornej herbacie, nagle ktoś puka do drzwi.
— Herein! — mówię.
Drzwi skrzyp... Patrzę, stoi na progu jakaś brodata bestya, w paltocie z foczej skóry, odwróconej włosem na wierzch.
— No — mówię — niech mnie dyabli wezmą, jeżeliś ty nie Wokulski...
— On sam — odpowiada jegomość w foczej skórze.
— W imię ojca i syna!... — mówię. — Kpisz — mówię — czy o drogę pytasz?... zkądeś się tu wziął? Chyba, że jesteś duszą zmarłą...
— Jestem żywy — on mówi — nawet jeść mi się chce.
Zdjął czapkę, zdjął futro, usiadł przy świecy. Jużci Wokulski. Broda jak u zbója, pysk jak u Longina, co to Chrystusowi Panu bok przebił, ale — oczywisty Wokulski...
— Wróciłeś — mówię — czyś tylko przyjechał?
— Wróciłem.
— Cóż, kraj tamtejszy?
— Niczego.
— Phi!... A ludzie? — pytam.
— Niezgorsi.
— Fiu!... A z czego żyłeś?
— Z lekcyi — mówi. Jeszcze przywiozłem ze 600 rubli.
— Fiu!... fiu!... A co myślisz robić?
— No, jużci do Hopfera nie wrócę — odparł, uderzając pięścią w stół. Chyba nie wiesz — dodał — że jestem uczonym; mam nawet rozmaite podziękowania od petersburskich naukowych towarzystw...
Subjekt od Hopfera — został uczonym!... Stach Wokulski ma podziękowania od petersburskich towarzystw naukowych!... Istna heca... — pomyślałem.
Co tu dużo gadać. Uplacował się chłopak gdzieś na Starem Mieście, i przez pół roku, żył ze swej gotówki, kupując za nią dużo książek, ale mało jedzenia. Wydawszy pieniądze, począł szukać roboty i wtedy — trafiła się rzecz dziwna. Kupcy nie dali mu roboty, gdyż był uczonym, a uczeni nie dali mu także, ponieważ był eks-subjektem. Został tedy, jak Twardowski, uczepiony między niebem i ziemią. Może rozbiłby sobie łeb gdzie pod Nowym Zjazdem, gdybym, od czasu do czasu, nie przyszedł mu z pomocą.
Strach jak ciężkiem było jego życie. Zmizerniał, sposępniał, zdziczał... Ale nie narzekał. Raz tylko, kiedy mu powiedziano, że dla takich jak on, niema tu miejsca, szepnął:
— Oszukano mnie...
W tym czasie umarł Jaś Mincel. Wdowa pogrzebała go po chrześcijańsku, przez tydzień nie wychodziła ze swych pokojów, a po tygodniu zawołała mnie na konferencyą.
Myślałem, że będziemy mówili z nią o interesach sklepowych, tembardziej, że spostrzegłem butelkę dobrego węgrzyna na stole. Ale pani Małgorzata ani zapytała o losy sklepu. Zapłakała na mój widok, jakbym jej przypomniał tydzień temu pochowanego nieboszczyka, i nalawszy mi wina spory kieliszek, rzekła jękliwym głosem.
— Kiedy zgasł mój anioł, myślałam, że tylko ja jestem nieszczęśliwa...
— Co za anioł? — spytałem nagle. — Może Jaś Micel?... Pozwoli pani, że choć byłem szczerym przyjacielem nieboszczyka, nie myślę jednak nazywać aniołem osoby, która nawet po śmierci ważyła ze dwieście funtów...
— Za życia ważył ze trzysta... słyszałeś pan? — wtrąciła niepocieszona wdowa. Wtem znowu zasłoniła twarz chustką i rzekła, szlochając:
— O! Pan nigdy nie będziesz miał taktu, panie Rzecki... O! co za cios... Prawda, że nieboszczyk, dokładnie mówiąc, nigdy nie był aniołem, osobliwie w ostatnich czasach, ale zawsze straszne spotkało mnie nieszczęście... Nieopłakane, niepowetowane!...
— No, przez ostatnie pół roku...
— Co pan mówisz — pół roku?... — zawołała. Nieszczęśliwy mój Jaś był ze trzy lata chory, a z ośm... Ach, panie Rzecki! iluż nieszczęść w małżeństwie jest źródłem to okropne piwo... Przez ośm lat, panie, jakbym nie miała męża... Ale coto był za człowiek, panie Rzecki!... dziś dopiero czuję cały ogrom mego nieszczęścia...
— Bywają większe — odważyłem się wtrącić.
— O tak! — jęknęła biedna wdowa. — Ma pan zupełną racyą, bywają większe nieszczęścia. Ten naprzykład Wokulski, który podobno już wrócił... Czy prawda, że dotychczas nie znalazł żadnego zajęcia?
— Najmniejszego.
— Gdzież jada? Gdzie mieszka?...
— Gdzie jada?... Nie wiem nawet czy wogóle jada. A gdzie mieszka?... Nigdzie.
— Okropność! — zapłakała pani Małgorzata. — Zdaje mi się — dodała pochwili — że spełnię ostatnią wolę mego kochanego nieboszczyka, jeżeli poproszę pana, ażebyś...
— Słucham panią.
— Ażebyś dał mu mieszkanie u siebie, a ja będę wam przysyłać na dół po dwa obiady, dwa śniadania...
— Wokulski tego nie przyjmie — odezwałem się.
Na to pani Małgorzata znowu w płacz. Z rozpaczy po śmierci męża, wpadła nawet w taki gniew zapalczywy, że nazwała mnie ze trzy razy niedołęgą, człowiekiem nieznającym życia, potworem... Nareszcie powiedziała mi, ażebym poszedł precz, gdyż ona sama da sobie radę ze sklepem. Potem przeprosiła mnie i zaklęła na wszystkie sakramenta, abym nie obrażał się za słowa, które jej żal dyktuje.
Od tego dnia bardzo rzadko widywałem się z naszą pryncypałową. W pół roku zaś później, Stach powiedział mi, że... żeni się z panią Małgorzatą Mincel.
Popatrzyłem na niego... Machnął ręką.
— Wiem — powiedział — że jestem świnia. Ale... jeszcze najmniejsza z tych, jakie tu u was cieszą się publicznym szacunkiem.
Po hucznem weselu, na którem (nie wiem nawet, zkąd) znalazło się mnóstwo przyjaciół Wokulskiego, (a jedli bestye!... a pili zdrowie państwa młodych — garncami!...) Stach sprowadził się na górę, do swojej żony. O ile pamiętam, za całą garderobę miał cztery paki książek i naukowych instrumentów, a z mebli — chyba tylko cybuch i pudło na kapelusz.
Subjekci śmieli się (naturalnie po kątach), z nowego pryncypała; mnie zaś było przykro, że Stach, tak odręki, zerwał ze swoją bohaterską przeszłością i niedostatkiem. Dziwna bowiem jest natura ludzka: im mniej sami mamy skłonności do męczeństwa, tem natarczywiej żądamy go od bliźnich.
— Sprzedał się starej babie — mówili znajomi — ten nibyto Brutus!... Uczył się, awanturował się i... klap!....
W liczbie zaś najsurowszych sędziów znajdowali się dwaj odpaleni konkurenci pani Małgorzaty.
Stach jednakże bardzo prędko zamknął ludziom usta, ponieważ odrazu wziął się do roboty. Może w tydzień po ślubie, przyszedł o ósmej rano do sklepu, zajął przy biórku miejsce nieboszczyka Mincla i obsługiwał gości, rachował, wydawał resztę, jak gdyby był tylko płatnym subjektem.
Zrobił nawet więcej, bo już w drugim roku wszedł w stosunki z moskiewskimi kupcami, co bardzo korzystnie oddziałało na interesa. Mogę powiedzieć, że za jego rządów, potroiły się nasze obroty.
Odetchnąłem, widząc, że Wokulski nie myśli darmo jeść chleba; a i subjekci przestali się uśmiechać, przekonawszy się, że Stach w sklepie więcej pracuje niż oni i w dodatku — ma jeszcze niemałe obowiązki na górze. My, odpoczywaliśmy przynajmniej w święta; podczas gdy on nieborak, właśnie w święto, odrana musiał brać żonę pod pachę i maszerować — przed południem do kościoła, po południu — z wizytami, wieczorem do teatru.
Przy młodym mężu w panią Małgorzatę jakby nowy duch wstąpił. Kupiła sobie fortepian i zaczęła uczyć się muzyki od jakiegoś starego profesora, ażeby — jak mówiła — „nie budził w Stasieczku zazdrości“. Godziny zaś wolne od fortepianu przepędzała na konferencyach z szewcami, modystkami, fryzjerami i dentystami, robiąc się, przy ich pomocy, codzień piękniejszą.
A jaka ona była tkliwa dla męża!... Nieraz przesiadywała po kilka godzin w sklepie, tylko wpatrując się w Stasiulka. Dostrzegłszy zaś, że między kundmankami trafiają się przystojne, cofnęła Stacha z sali frontowej za szafy i jeszcze kazała mu zrobić tam budkę, w której, siedząc jak dzikie zwierzę, prowadził księgi sklepowe.
Pewnego dnia słyszę w owej budce straszny łoskot... Wpadam ja, wpadają subjekci... Co za widok!... Pani Małgorzata leży na podłodze, przywalona biurkiem i oblana atramentem, krzesełko złamane, Stach zły i zmięszany... Podnieśliśmy płaczącą z bólu jejmość i z rozmaitych jej półsłówek domyśliliśmy się, że to ona sama narobiła tego rwetesu, usiadłszy niespodzianie na kolanach mężowi. Kruche krzesło złamało się pod dubeltowym ciężarem, a jejmość, chcąc ratować się od upadku, chwyciła za biurko i z całym kramem obaliła je na siebie.
Stach z wielkim spokojem przyjmował hałaśliwe dowody małżeńskiej czułości, na pociechę topiąc się w rachunkach i korespondencyach kupieckich. Jejmość zaś, zamiast ochłonąć, gorączkowała się coraz bardziej; a gdy jej małżonek, znudzony siedzeniem, czy też dla załatwienia jakiego interesu, wyszedł kiedy na miasto, biegła za nim... podpatrywać czy nie idzie na schadzkę!...
Niekiedy, osobliwie podczas zimy, Stach wymykał się na tydzień z domu do znajomego leśnika, polował tam całe dnie i włóczył się po lasach. Wówczas pani już trzeciego dnia jechała w pogoń za swym kochanym zbiegiem, chodziła za nim po gąszczu i w rezultacie — przywoziła chłopa do Warszawy.
Przez dwa pierwsze lata tego rygoru Wokulski milczał. W trzecim roku, począł co wieczór zachodzić do mego pokoju na gawędkę o polityce. Czasami, gdyśmy się rozgadali o dawnych czasach, on, obejrzawszy się po pokoju, nagle urywał poprzednią rozmowę i zaczynał jakąś nową:
— Słuchaj mnie Ignacy...
Wtedy jednakże, jakby na komendę, wpadała z góry służąca, wołając.
— Pani prosi!... Pani chora!...
A on biedak machał ręką i szedł do jejmości, nie zacząwszy nawet tego, co chciał mi powiedzieć.
Po upływie trzech lat takiego życia, któremu zresztą nie można było nic zarzucić, poznałem, że stalowy ten człowiek zaczyna się giąć w aksamitnych objęciach jejmości. Pobladł, pochylił się, zarzucił swoje uczone książki, a wziął się do czytania gazet i każdą chwilę wolną, przepędzał ze mną, na rozmowie o polityce. Czasami opuszczał sklep przed ósmą i, zabrawszy jejmość, szedł z nią do teatru, albo z wizytą, a nareszcie — zaprowadził u siebie przyjęcia wieczorne, na których zbierały się damy, stare jak grzech śmiertelny, i panowie już pobierający emeryturę i grający w wista.
Stach jeszcze z nimi nie grał; chodził dopiero około stolików i przypatrywał się.
— Stachu — mówiłem nieraz — strzeż się!... Masz czterdzieści trzy lat... W tym wieku Bismark dopiero zaczynał karyerę...
Takie, albo tym podobne wyrazy, budziły go na chwilę. Rzucał się wtedy na fotel i oparłszy głowę na ręku, myślał. Wnet jednak biegła do niego pani Małgorzata, wołając:
— Stasiulku! Znowu się zamyślasz, to bardzo źle... A tam panowie nie mają wina...
Stach podnosił się, wydostawał nową butelkę z kredensu, nalewał wino w ośm kieliszków i obchodził stoły, przypatrując się, jak panowie grają w wista.
W ten sposób, powoli i stopniowo, lew przerabiał się na wołu. Kiedym go widział w tureckim szlafroku, w haftowanych paciorkami pantoflach i w czapeczce z jedwabnym kutasem, nie mogłem wyobrazić sobie, że jest to ten sam Wokulski, który, przed czternastoma laty, w piwnicy Machalskiego, zawołał:
— Ja!...
Kiedy Kochanowski pisał: „Na lwa srogiego bez obrazy siędziesz i na ogromnym smoku jeździć będziesz“ — zpewnością miał na myśli kobietę... To są ujeżdżacze i pogromcy męskiego rodu!
Tymczasem, w piątym roku pożycia, pani Małgorzata nagle poczęła się malować... Zrazu nieznacznie, potem coraz energiczniej i coraz nowemi środkami... Usłyszawszy zaś o jakimś likworze, który damom w wieku miał przywracać: świeżość i wdzięk młodości, wytarła się nim pewnego wieczoru tak starannie od stóp do głów, że tej samej nocy, wezwani na pomoc lekarze, już nie mogli jej odratować. I zmarło biedactwo, niespełna we dwie doby, na zakażenie krwi, tyle tylko mając przytomności, aby wezwać rejenta i cały majątek przekazać swemu Stasiulkowi.
Stach i po tem nieszczęściu milczał, ale osowiał jeszcze bardziej. Mając kilka tysięcy rubli dochodu, przestał zajmować się handlem, zerwał ze znajomymi i zagrzebał się w naukowych książkach.
Nieraz mówiłem mu: wejdź między ludzi, zabaw się, jesteś przecie młody i możesz drugi raz ożenić się...
Na nic wszystko...
Pewnego dnia (wpół roku po śmierci pani Małgorzaty), widząc, że mi chłopak w oczach dziadzieje, podsunąłem mu projekt:
— Idź Stachu do teatru... Grają dziś „Violettę“; przecież byliście na niej z nieboszczką ostatni raz...
Zerwał się z kanapy, na której czytał książkę i rzekł:
— Wiesz... masz racyą... Zobaczę, jakto dziś wygląda...
Poszedł do teatru i... Na drugi dzień nie mogłem go poznać: w starcu ocknął się mój Stach Wokulski. Wyprostował się, oko nabrało blasku, głos siły...
Od tej pory chodził na wszelkie przedstawienia, koncerty i odczyty.
Wkrótce pojechał do Bułgaryi, gdzie zdobył swój olbrzymi majątek, a w parę miesięcy po jego powrocie, jedna stara plotkarka (pani Meliton) powiedziała mi, że Stach jest zakochany...
Roześmiałem się z tej gawędy, boć przecież kto się kocha, nie wyjeżdża na wojnę. Dopiero teraz, niestety! zaczynam przypuszczać, że baba miała racyą...
„Sytuacya polityczna jest tak niepewna, że wcaleby mnie nie zdziwiło, gdyby, około grudnia, wybuchła wojna.
Ludziom ciągle się zdaje, że wojna może być tylko na wiosnę; widać zapomnieli, że wojny: pruska i francuska rozpoczynały się w lecie. Nie rozumiem zaś, zkąd wyrósł przesąd przeciw kampaniom zimowym?... W zimie stodoły są pełne, a droga jak mur; tymczasem na wiosnę u chłopa jest przednówek, a drogi jak ciasto; przejedzie baterya i możesz się w tem miejscu kąpać.
Lecz z drugiej strony — zimowe noce, które ciągną się po kilkanaście godzin, potrzeba ciepłej odzieży i mieszkań dla wojska, tyfus... Doprawdy, nieraz dziękuję Bogu, że mnie nie stworzył Moltkiem; on musi kręcić głową nieborak!...
Austryacy, a raczej węgrzy, już nadobre wleźli do Bośni i Hercogowiny, gdzie ich bardzo niegościnnie przyjmują. Znalazł się nawet jakiś Hadżi Loja, podobno znakomity partyzant, który im napędza dużo zgryzot. Szkoda mi węgierskiej piechoty, ale też i dzisiejsi węgrzy dyabła warci. Kiedy ich w 49-tym roku dusił szwarcgelber, krzyczeli: każdy naród ma prawo bronić swojej wolności!... A dziś co?... Sami pchają się do Bośni, gdzie ich nie wołano, a broniących się bośniaków nazywają złodziejami i rozbójnikami.
Dalibóg, coraz mniej rozumiem politykę! I kto wie, czy Stach Wokulski nie ma racyi, że przestał się nią zajmować (jeżeli przestał?...).
Ale co ja rozprawiam o polityce, skoro w mojem własnem życiu zaszła ogromna zmiana. Ktoby uwierzył, że już od tygodnia nie zajmuję się sklepem; tymczasowo rozumie się, bo inaczej chyba oszalałbym z nudów.
Rzecz jest taka. Pisze do mnie Stach z Paryża (prosił mnie o to samo przed wyjazdem), ażebym się zaopiekował kamienicą, którą kupił od Łęckich. „Nie miała baba kłopotu...“ myślę, ale cóż robić?... Zdałem sklep Lisieckiemu i Szlangbaumowi, a sam — jazda w Aleje Jerozolimskie na zwiady.
Przed wyjściem, pytam Klejna, który mieszka w Stachowej kamienicy, aby mi powiedział, jak tam idzie? Zamiast odpowiedzieć, wziął się za głowę.
— Jest tam jaki rządca?
— Jest — mówi Klejn, krzywiąc się. — Mieszka na trzeciem piętrze od frontu.
— Dosyć!... — mówię — dosyć, panie Klejn!... (Nie lubię bowiem słuchać cudzych opinij pierwiej, nim zobaczę na własne oczy. Zresztą Klejn chłopak młody, łatwo mógłby wpaść w zarozumiałość, pomiarkowawszy, że starsi zapytują go o informacye).
Ha! trudno... Posyłam tedy do odprasowania mój kapelusz, płacę dwa złote, na wszelki wypadek biorę do kieszeni krócicę i maszeruję gdzieś aż za kościół Aleksandra.
Patrzę, dom żółty o trzech piętrach, numer ten sam, ba!... nawet już na tabliczce znajduję nazwisko Stanisława Wokulskiego... (Widocznie kazał ją przybić stary Szlangbaum).
Wchodzę na podwórko... oj! niedobrze... Pachnie bestya jak apteka. Śmietnik naładowany do wysokości pierwszego piętra, wszystkiemi zaś rynsztokami płyną mydliny. Dopiero teraz spostrzegłem, że na parterze w dziedzińcu znajduje się „pralnia paryska“, z dziewuchami jak dwugarbne wielbłądy. To dodało mi otuchy.
Wołam tedy: „stróż!...“ Przez chwilę nie widać nikogo, nareszcie pokazuje się baba tłusta i tak zasmolona, że nie mogę pojąć, jakim sposobem podobna ilość brudu mieści się w sąsiedztwie pralni i do tego paryskiej.
— Gdzie stróż? — pytam, dotykając ręką kapelusza.
— A czegoto?... — odwarknęła baba.
— Przychodzę w imieniu właściciela domu.
— Stróż siedzi w kozie — mówi baba.
— Zacóżto?
— O!... ciekawy pan!... — wrzasnęła. — Zato, że mu gospodarz pensyi nie płaci.
Ładnych rzeczy dowiaduję się na wstępie!
Naturalnie, poszedłem od stróża do rządcy, na trzecie piętro. Już na drugiem piętrze słyszę krzyk dzieci, jakieś trzaskanie i głos kobiety, wołającej:
— A gałgany!... a nicponie!... a masz!... a masz!...
Drzwi otwarte, we drzwiach jakaś jejmość w nieco białym kaftaniku, wali troje dzieci rzemieniem, aż świszcze.
— Przepraszam — mówię — czy nie przeszkadzam?...
Na mój widok dzieci rozpierzchły się w głąb mieszkania, a jejmość w kaftaniku, chowając za siebie rzemień, zapytała zmieszana:
— Czy nie pan gospodarz?...
— Nie gospodarz, ale... przychodzę w jego imieniu do szanownego małżonka pani... Jestem Rzecki...
Jejmość chwilę przypatrywała mi się z niedowierzaniem, nareszcie rzekła:
— Wicek, biegnij do składu po ojca... A pan może pozwoli do saloniku...
Między mną i drzwiami wymknął się obdarty chłopak i, dopadłszy schodów, począł zjeżdżać na poręczy na dół. Ja zaś, zażenowany, wszedłem do saloniku, którego główną ozdobę stanowiła kanapa, z wyłażącem na środku włosieniem.
— Oto los rządcy — odezwała się pani, wskazując mi niemniej obdarte krzesło. — Mąż mój służy nibyto bogatym panom, a gdyby nie chodził do składu węgli i nie przepisywał u adwokatów, nie mielibyśmy co włożyć w usta. Oto nasze mieszkanie, niech pan spojrzy — mówiła — za trzy ciupy dopłacamy sto ośmdziesiąt rubli rocznie...
Nagle od strony kuchni doleciało nas niepokojące syczenie. Jejmość w kaftaniku wybiegła, szepcząc po drodze:
— Kaziu! Idź do sali i uważaj na tego pana...
Istotnie weszła do pokoju dziewczynka bardzo mizerna, w bronzowej sukience i brudnych pończoszkach. Usiadła na krześle przy drzwiach i wpatrywała się we mnie wzrokiem o tyle podejrzliwym, o ile smutnym. Nigdybym doprawdy nie sądził, że na stare lata wezmą mnie za złodzieja...
Siedzieliśmy tak z pięć minut, milcząc i obserwując się wzajemnie, gdy nagle rozległ się krzyk i łoskot na schodach i w tej chwili wbiegł z sieni ów obdarty chłopak, zwany Wickiem, za którym ktoś gniewnie wołał:
— A szelmo!... dam ja ci...
Odgadłem, że Wicek musi mieć żywy temperament i że ten, kto mu wymyśla, jest jego ojcem. Jakoż istotnie ukazał się sam pan rządca w poplamionym surducie i w spodniach u dołu oberwanych. Miał przytem gęsty, szpakowaty zarost i czerwone oczy.
Wszedł, grzecznie ukłonił mi się i zapytał:
— Wszak mam honor z panem Wokulskim?
— Nie, panie, jestem tylko przyjacielem i dysponentem pana Wokulskiego...
— A tak!... — przerwał mi, wyciągając do uścisku rękę. — Miałem przyjemność zauważyć pana w sklepie... Piękny sklep! — westchnął. — Z takich sklepów rodzą się kamienice, a... a z majątków ziemskich — takie oto mieszkania...
— Pan dobrodziej miał majątek? — spytałem.
— Ba!... Ale co tam... Zapewne chce pan poznać bilans tej kamienicy? — odparł rządca. — Otóż powiem krótko. Mamy dwa rodzaje lokatorów: jedni, już od pół roku nie płacą nikomu, inni płacą magistratowi kary lub zaległe podatki za gospodarza. Przytem stróż nie odbiera pensyi, dach zacieka, cyrkuł ekscytuje nas, ażebyśmy wywieźli śmiecie, jeden lokator wytoczył nam proces o piwnicę, a dwu lokatorów procesują się o obelgi z powodu strychu... Co się zaś tyczy — dodał po chwili nieco zmieszany — co się zaś tyczy dziewięćdziesięciu rubli, które ja będę winien szanownemu panu Wokulskiemu...
— Nie niepokój się pan — przerwałem mu. — Stach, to jest pan Wokulski, zapewne umorzy pański dług do października, a następnie zawrze z panem nowy układ.
Ubogi eks-właściciel majątku ziemskiego, serdecznie uściskał mi obie ręce.
Taki rządca, który miał kiedyś własne dobra, wydawał mi się bardzo ciekawą osobistością; ale jeszcze ciekawszym wydał mi się dom, który nie przynosi żadnych dochodów. Z natury jestem nieśmiały: wstydzę się rozmawiać z nieznanymi ludźmi, a prawie boję się wchodzić do cudzych mieszkań... (Boże miłosierny! Jak ja już dawno nie byłem w cudzem mieszkaniu... Tym razem jednak wstąpił we mnie jakiś dyabeł i koniecznie zapragnąłem poznać lokatorów tej dziwnej kamienicy.
W r. 1849-tym bywało goręcej, a przecie szedł człowiek naprzód!...
— Panie — odezwałem się do rządcy — czy byłbyś łaskaw... przedstawić mnie niektórym lokatorom?... Stach... to jest pan Wokulski, prosił mnie o zajęcie się jego interesami, dopóki nie wróci z Paryża...
— Paryż!... — westchnął rządca. — Znam Paryż jeszcze z r. 1859-go. Pamiętam, jak przyjmowali cesarza, kiedy wracał z kampanii włoskiej...
— Pan — zawołałem — pan widziałeś tryumfalny powrót Napoleona do Paryża?...
Wyciągnął do mnie rękę i odparł:
— Widziałem lepszą rzecz, panie... Podczas kampanii byłem we Włoszech i widziałem, jak włosi przyjmowali francuzów w wigilią bitwy pod Magentą...
— Pod Magentą?... W r. 1859-tym?... — spytałem.
— Pod Magentą, panie...
Popatrzyliśmy sobie w oczy z tym eks-obywatelem, który nie mógł zdobyć się na wywabienie plam ze swego surduta. Popatrzyliśmy sobie — mówię w oczy. Magenta... Rok 1859-ty... Eh! Boże miłosierny...
— Powiedz pan — rzekłem — jakto was przyjmowali włosi, w wigilią bitwy pod Magentą?
Ubogi eks obywatel siadł na wydartym fotelu i mówił:
— W r. 1859-tym, panie Rzecki... Zdaje mi się, że mam honor...
— Tak, panie, jestem Rzecki, porucznik, panie, węgierskiej piechoty, panie...
Znowu popatrzyliśmy sobie w oczy. Eh! Boże miłosierny...
— Mów pan dalej, panie szlachcicu — rzekłem, ściskając go za rękę.
— W r. 1859-tym — prawił eks-obywatel — byłem o dziewiętnaście lat młodszy, niż dziś i miałem z dziesięć tysięcy rubli rocznie... Na owe czasy! panie Rzecki... Coprawda, brało się nietylko procent, ale i coś z kapitału. Więc, jak przyszło uwłaszczenie...
— No — rzekłem — chłopi są także ludźmi, panie...
— Wirski — wtrącił rządca.
— Panie Wirski — rzekłem — chłopi...
— Wszystko mi jedno — przerwał — czem są chłopi. Dość, że w r. 1859-tym, miałem z dziesięć tysięcy rubli dochodu (łącznie z pożyczkami) i byłem we Włoszech. Ciekawy byłem, jak wygląda kraj, z którego wypędzają szwaba... A, żem nie miał żony i dzieci, nie miałem dla kogo oszczędzać życia, więc, przez amatorstwo, jechałem z przednią strażą francuską... Szliśmy pod Magentę, panie Rzecki, choć nie wiedzieliśmy jeszcze, ani dokąd idziemy, ani kto z nas jutro zobaczy zachodzące słońce... Pan zna to uczucie, kiedy człowiek niepewny jutra, znajdzie się w kompanii ludzi również niepewnych jutra?...
— Czy ja znam!... Jedź pan dalej, panie Wirski...
— Niech mnie kaczki zdepczą — mówił ubogi eks-obywatel — że to są najpiękniejsze chwile w życiu. Jesteś młody, wesół, zdrów, nie masz na karku żony i dzieci, pijesz i śpiewasz i, cochwilę, spoglądasz na jakąś ciemną ścianę, za którą ukrywa się nasze jutro... Hej! — wołasz — lejcie mi wina, bo nie wiem, co jest za tą ciemną ścianą... Hej!... wina. Nawet pocałunków... panie Rzecki — szepnął, nachylając się rządca.
— Więc tedy, jakieście szli z przednią strażą pod Magentę?... — przerwałem mu.
— Szliśmy z kirasyerami — mówił rządca. — Pan znasz kirasyerów, panie Rzecki?... Na niebie świeci jedno słońce, ale w szwadronie kirasyerów jest sto słońc...
— Ciężka to jazda — wtrąciłem. — Piechota gryzie ją, jak stalowy dziadek orzechy...
— Zbliżamy się tedy, panie Rzecki, do jakiejś włoskiej mieściny, aż chłopi tamtejsi dają znać, że niedaleko stoi korpus austryacki. Szlemy ich tedy do miasteczka z rozkazem, a właściwie z prośbą, ażeby mieszkańcy, gdy nas zobaczą, nie wydawali żadnych okrzyków...
— Rozumie się — rzekłem. — Kiedy nieprzyjaciel w sąsiedztwie...
— Wpół godziny — ciągnął rządca — jesteśmy w mieście. Ulica wąska, po obu stronach naród, ledwie można przejechać czwórkami, a w oknach i na balkonach kobiety... Jakie kobiety, panie Rzecki!... Każda ma w ręku bukiet z róż. Ci, którzy stoją na ulicy, ani pary z ust... bo austryacy blisko... Ale tamte, co na balkonach, skubią, panie swoje bukiety, i spoconych, pyłem okrytych kirasyerów, zasypują listkami z róż, jak śniegiem... Ach, panie Rzecki, gdybyś widział ten śnieg: amarantowy, różowy, biały i te ręce i te włoszki... Pułkownik tylko dotykał ręką ust i naprawo i nalewo słał pocałunki. A tymczasem śnieg różanych listków zasypywał złote kirysy, hełmy i parskające konie... Nadomiar, jakiś stary włoch z krzywym kijem i siwemi włosami do kołnierza, zastąpił drogę pułkownikowi. Schwycił za szyję jego konia, pocałował go i krzyknąwszy: eviva Italia! padł trupem na miejscu... — Taka była nasza wigilia przed Magentą!
To mówił eks-obywatel, a z oczu spływały mu łzy na poplamiony surdut.
— Niech mnie dyabli wezmą, panie Wirski! — zawołałem — jeżeli Stach nie odda panu darmo tego mieszkania.
— Sto ośmdziesiąt rubli dopłacam!... — szlochał rządca.
Obtarliśmy oczy.
— Panie — mówię — Magenta Magentą, a interes interesem. Może przedstawisz mnie pan kilku lokatorom.
— Chodź pan — odpowiedział rządca, zrywając się z obdartego fotelu. — Chodź pan, pokażę panu najosobliwszych...
Wybiegł z saloniku i wtykając głowę do drzwi, zdaje mi się, kuchennych, zawołał:
— Maniu! Ja wychodzę... A z tobą Wicek obrachujemy się wieczorem...
— Ja nie gospodarz, żeby się tatko ze mną rachował — odpowiedział mu dziecięcy głos.
— Daruj mu pan — szepnąłem do rządcy.
— Akurat!... — odparł. — Nie zasnąłby, gdyby nie dostał wałów. Dobry chłopak — mówił — sprytny chłopak, ale szelma!...
Wyszliśmy z mieszkania i zatrzymaliśmy się przede drzwiami obok schodów. Rządca ostrożnie zapukał, a mnie wszystka krew uciekła z głowy do serca, a z serca do nóg. Może nawet z nóg uciekłaby do butów i gdzieś het! po schodach, aż do bramy, gdyby nie odpowiedziano z wnętrza:
— Proszę!...
Wchodzimy.
Trzy łóżka. Na jednem, z książką w ręku i nogami opartemi o poręcz, leży jakiś młody człowiek z czarnym zarostem i w studenckim mundurku; na dwu zaś innych łóżkach pościel wygląda tak, jakby przez ten pokój przeleciał uragan i wszystko do góry nogami przewrócił. Widzę też kufer, pustą walizkę, tudzież mnóstwo książek, leżących na półkach, na kufrze i na podłodze. Jest nareszcie kilka krzeseł giętych i zwyczajnych i niepoliturowany stół, na którym przyjrzawszy się uważniej, spostrzegłem wymalowaną szachownicę i poprzewracane szachy.
W tej chwili mdło mi się zrobiło; obok szachów bowiem spostrzegłem dwie trupie główki: w jednej był tytuń, a w drugiej... cukier!...
— Czegoto? — zapytał młody człowiek z czarnym zarostem, nie podnosząc się z łóżka.
— Pan Rzecki, plenipotent gospodarza... — odezwał się rządca, wskazując na mnie.
Młody człowiek oparł się na łokciu i bystro patrząc na mnie, rzekł:
— Gospodarza?... W tej chwili ja tu jestem gospodarzem, i wcale sobie nie przypominam, ażebym mianował plenipotentem tego pana...
Odpowiedź była tak uderzająco prosta, że obaj z Wirskim osłupieliśmy. Młody człowiek tymczasem ociężale podniósł się z łóżka i bez zbytniego pośpiechu, począł zapinać spodnie i kamizelkę. Pomimo całej systematyczności, z jaką oddawał się temu zajęciu, jestem pewny, że przynajmniej połowa guzików jego garderoby pozostała niezapiętą.
— Aaa!... — ziewnął.
— Niech panowie siadają — rzekł, manewrując ręką w taki sposób, że nie wiedziałem czy każe nam umieścić się w walizie, czy na podłodze.
— Gorąco, panie Wirski — dodał — prawda?... Aaa!...
— Właśnie sąsiad z przeciwka skarży się na panów dobrodziejów... — odparł z uśmiechem rządca.
— O cóżto?...
— Że panowie chodzą nago... po pokoju...
Młody człowiek oburzył się.
— Zwaryował stary, czy co?... On może chce, żebyśmy się ubierali w futra na taką spiekotę?... Bezczelność! słowo honoru daję...
— No — mówił rządca — niech panowie raczą uwzględnić, że on ma dorosłą córkę.
— A cóż mnie do tego?... Ja nie jestem jej ojcem. Stary błazen! słowo honoru i przytem łże, bo nago nie chodzimy.
— Sam widziałem... — wtrącił rządca.
— Słowo honoru, kłamstwo! — zawołał młody człowiek, rumieniejąc się z gniewu. — Prawda, że Maleski chodzi bez koszuli, ale w majtkach, a Patkiewicz chodzi bez majtek, lecz zato w koszuli. Panna Leokadya więc widzi cały garnitur...
— Tak, i musi zasłaniać wszystkie okna — odparł rządca.
— To stary zasłania, nie ona — odparł student, machając ręką. — Ona wygląda przez szpary, między firanką a oknem. Zresztą, proszę pana: jeżeli pannie Leokadyi wolno drzeć się na całem podwórku, to znowu Maleski i Patkiewicz mają prawo chodzić po swoim pokoju, jak im się podoba.
Mówiąc to, młody człowiek, spacerował wielkiemi krokami. Ile razy zaś stanął do nas tyłem, rządca mrugał na mnie i robił miny, oznaczające wielką desperacyą. Po chwili milczenia odezwał się:
— Panowie dobrodzieje winni nam są za cztery miesiące...
— O, znowu swoje!... — wykrzyknął młody człowiek, wsadzając ręce w kieszenie. — Ileż razy jeszcze będę musiał powtarzać panu, ażeby pan o tych głupstwach nie gadał ze mną, tylko albo z Patkiewiczem, albo z Maleskim?... To przecie tak łatwo pamiętać: Maleski płaci za miesiące parzyste: luty, kwiecień, czerwiec, a Patkiewicz za nieparzyste: marzec, maj, lipiec...
— Ależ nikt z panów nigdy nie płaci! — zawołał zniecierpliwiony rządca.
— A któż winien, że pan nie przychodzi we właściwej porze?... — wrzasnął młody człowiek, wytrząsając rękoma. — Sto razy słyszałeś pan, że do Maleskiego należą miesiące parzyste, a do Patkiewicza nieparzyste...
— A do pana dobrodzieja?...
— A do mnie, łaskawy panie, żadne — wołał młody człowiek, grożąc nam pod nosami — bo ja z zasady nie płacę za komorne. Komu mam płacić?... Zaco?... Ha! ha; dobrzy sobie...
Począł chodzić jeszcze prędzej po pokoju, śmiejąc się i gniewając. Nareszcie zaczął świstać i wyglądać przez okno, hardo odwróciwszy się tyłem do nas...
Mnie już zabrakło cierpliwości.
— Pozwoli pan zrobić uwagę — odezwałem się — że takie nieszanowanie umowy jest dosyć oryginalne... Ktoś daje panu mieszkanie, a pan uważa za stosowne nie płacić mu...
— Kto mi daje mieszkanie?... — wrzasnął młody człowiek, siadając na oknie i huśtając się wtył, jakby miał zamiar rzucić się z trzeciego piętra. — Ja sam zająłem to mieszkanie i będę w niem dopóty, dopóki mnie nie wyrzucą. Umowy!... paradni są z temi umowami... Jeżeli społeczeństwo chce, ażebym mu płacił za mieszkanie, to niechaj samo płaci mi tyle za korepetycye, żeby z nich wystarczyło na komorne... Paradni są!... Ja za trzy godziny lekcyj codzień, mam piętnaście rubli na miesiąc, za jedzenie biorą odemnie dziewięć rubli, za pranie i usługę trzy... A mundur, a wpis?... I jeszcze chcą, żebym za mieszkanie płacił. Wyrzućcie mnie na ulicę — mówił zirytowany — niech mnie złapie hycel i da pałką w łeb... Do tego macie prawo, ale nie do uwag i wymówek...
— Nie rozumiem pańskiego uniesienia — rzekłem spokojnie.
— Mam się czego unosić! — odparł młody człowiek, huśtając się coraz mocniej w stronę podwórka. — Społeczeństwo jeżeli nie zabiło mnie przy urodzeniu, jeżeli każe mi się uczyć i zdawać kilkanaście egzaminów, zobowiązało się tem samem, że mi da pracę, ubezpieczającą mój byt... Tymczasem albo nie daje mi pracy, albo oszukuje mnie na wynagrodzeniu... Jeżeli więc społeczność względem mnie nie dotrzymuje umowy, z jakiej racyi żąda, abym ja jej dotrzymywał względem niego. Zresztą, co tu gadać; z zasady nie płacę komornego i basta. Tembardziej, że obecny właściciel domu nie budował tego domu; nie wypalał cegieł, nie rozrabiał wapna, nie murował, nie narażał się na skręcenie karku. Przyszedł z pieniędzmi, może ukradzionemi, zapłacił innemu, który może także okradł kogo i na tej zasadzie, chce mnie zrobić swoim niewolnikiem. Kpiny ze zdrowego rozsądku!
— Pan Wokulski — rzekłem, powstając z krzesła — nie okradł nikogo... Dorobił się majątku pracą i oszczędnością...
— Daj pan spokój! — przerwał młody człowiek. — Mój ojciec był zdolnym lekarzem, pracował dniem i nocą, miał nibyto dobre zarobki i oszczędził... raptem 300 rubli na rok! A że wasza kamienica kosztuje 90.000 rubli, więc na kupienie jej za cenę uczciwej pracy, mój ojciec musiałby żyć i zapisywać recepty przez 300 lat... Nie uwierzę zaś, ażeby ten nowy właściciel pracował od trzystu lat...
W głowie zaczęło mi krążyć od tych wywodów; młody człowiek zaś mówił dalej:
— Możecie nas wypędzić, owszem!... Wtedy dopiero przekonacie się, coście stracili. Wszystkie praczki, wszystkie kucharki z tej kamienicy stracą humor, a pani Krzeszowska już bez przeszkody zacznie śledzić swoich sąsiadów, rachować każdego gościa, który przychodzi do nich z wizytą i każde ziarno kaszy, które sypią do garnka... Owszem, wypędźcie nas!... Wtedy dopiero panna Leokadya zacznie wyśpiewywać swoje gamy i wokalizy z rana sopranem, a po południu kontraltem... I dyabli wezmą dom, w którym my jedni jako tako utrzymujemy porządek!
Zabraliśmy się do odejścia.
— Więc pan stanowczo nie zapłaci komornego? — spytałem.
— Ani myślę.
— Może choć od października zacznie pan płacić?
— Nie, panie. Niedługo już będę żył, więc pragnę przeprowadzić choćby jednę zasadę: jeżeli społeczność chce, ażeby jednostki szanowały umowę względem niego, niechaj samo wykonywa ją względem jednostek. Jeżeli ja mam komuś płacić za komorne, niech inni tyle płacą mi za lekcye, żeby mi na komorne wystarczyło. Rozumie pan?...
— Niewszystko, panie — odparłem.
— Nic dziwnego — rzekł młody człowiek. — Na starość mózg więdnie i nie jest zdolny przyjmować nowych prawd...
Ukłoniliśmy się sobie nawzajem i wyszliśmy obaj z rządcą. Młody człowiek zamknął za nami drzwi, lecz za chwilę wybiegł na schody i zawołał:
— A niechaj komornik przyprowadzi ze sobą dwu stójkowych, bo mnie będą musieli wynosić z mieszkania...
— Owszem, panie! — odpowiedziałem mu z grzecznym ukłonem, myśląc w głębi duszy, że nie godzi się jednak wyrzucać takiego oryginała.
Kiedy szczególny młodzieniec ostatecznie cofnął się do pokoju i zamknął drzwi na klucz, dając tym sposobem do zrozumienia, że konferencyą z nami uważa za skończoną, zatrzymałem się w połowie schodów i rzekłem do rządcy:
— Widzę, macie tu kolorowe szyby, co?
— O, bardzo kolorowe.
— Ale są zakurzone...
— O, bardzo zakurzone — odparł rządca.
— I myślę — dodałem — że ten młody człowiek, pod względem niepłacenia komornego, dotrzyma słowa, co?
— Panie — zawołał rządca — on, to nic. On mówi, że nie zapłaci, no i nie płaci; ale tamci dwaj nic nie mówią i także nie płacą. To są, panie Rzecki, nadzwyczajni lokatorowie!... Oni jedni nigdy nie robią mi zawodu.
Mimowoli i nie wiem nawet dlaczego, pokręciłem głową, choć przeczuwam, że, gdybym był właścicielem podobnego domu, kręciłbym głową cały dzień.
— Więc tu nikt nie płaci, a przynajmniej nie płaci regularnie? — zapytałem eks-obywatela.
— I niema się czemu dziwić — odparł pan Wirski. — W domu, z którego od tylu lat komorne pobierają wierzyciele, najuczciwszy lokator musi się znarowić. Pomimo to mamy kilku bardzo punktualnych, naprzykład baronowa Krzeszowska...
— Co?... — zawołałem. — Ach, prawda, że baronowa tu mieszka... Chciała nawet kupić ten dom...
— I kupi go — szepnął rządca — tylko panowie, trzymajcie się ostro!... Kupi go, choćby miała oddać cały swój majątek... A niemałyto majątek, choć pan baron mocno go nadszarpnął...
Wciąż stałem na połowie schodów, pod oknem z źółtemi, czerwonemi i niebieskiemi szybami. Wciąż stałem, zapatrzony we wspomnienie pani baronowej, którą widziałem zaledwie kilka razy w życiu i zawsze przedstawiała mi się jako osoba bardzo ekscentryczna. Umie być pobożną i zawziętą, pokorną i ordynaryjną...
— Cóżto za kobieta, panie Wirski? — spytałem. — To niezwykła kobieta, panie...
— Jak wszystkie histeryczki — mruknął eks-obywatel. — Straciła córeczkę, mąż ją porzucił... Same awantury!...
— Pójdziemy do niej, panie — rzekłem, schodząc na drugie piętro. Czułem w sobie takie męstwo, że baronowa nietylko nie trwożyła mnie, lecz prawie pociągała.
Ale kiedy stanęliśmy podedrzwiami i rządca zadzwonił, doznałem kurczu w łydkach. Nie mogłem ruszyć się z miejsca i tylko dlatego nie uciekłem. W jednej chwili opuściła mnie odwaga, przypomniałem sobie sceny z licytacyi...
Obrócił się klucz w zamku stuknęła zasówka, i w uchylonych drzwiach ukazała się twarz niestarej jeszcze dziewczyny, ubranej w biały czepeczek.
— A ktoto? — spytała dziewczyna.
— Ja, rządca.
— Czego pan chce?
— Przychodzę z pełnomocnikiem właściciela.
— A ten pan czego chce?
— Ten pan jest właśnie pełnomocnikiem.
— Więc jak mam powiedzieć?...
— Powiedz pani — odparł już zirytowany rządca — że przychodzimy pogadać o lokalu...
— Aha!
Zamknęła drzwi i odeszła. Upłynęło ze dwie albo trzy minuty zanim wróciła napowrót, i po otworzeniu wielu zamków, wprowadziła nas do pustego salonu.
Dziwny był widok tego salonu. Meble okryte ciemno-popielatemi pokrowcami, tosamo fortepian, tosamo pająk zawieszony u sufitu; nawet stojące w kątach kolumny z posążkami, miały także popielate koszule. Wogóle robił on wrażenie pokoju, którego właściciel wyjechał, zostawiwszy tylko służbę bardzo dbałą o porządek domu.
Za drzwiami słychać było rozmowę na głos kobiecy i męski. Kobiecy należał do baronowej; męski znałem dobrze, ale nie mogłem sobie przypomnieć, czyj jest.
— Przysięgłabym — mówiła baronowa — że utrzymuje z nią stosunki. Onegdaj przysłał jej przez posłańca bukiet...
— Hum! Hum!... — wtrącił głos męski.
— Bukiet, który ta obrzydliwa kokietka, dla oszukania mnie, kazała natychmiast wyrzucić za okno...
— Przecież baron na wsi... tak daleko od Warszawy... — odparł mężczyzna.
— Ale ma tu przyjaciół — zawołała baronowa. — I gdybym nie znała pana, przypuszczałabym, że pośredniczysz mu w tych bezeceństwach ...
— Ależ pani!... — zaprotestował głos męski. I w tej samej chwili rozległy się dwa pocałunki, sądzę, że w rękę.
— No, no, panie Maruszewicz, bez czułości!... Znam ja was. Obsypujecie pieszczotami kobietę, dopóki wam nie zaufa, a potem trwonicie jej majątek i żądacie rozwodu...
„Więc to Maruszewicz! — pomyślałem. — Ładna para...“
— Ja jestem zupełnie inny — odparł ciszej męski głos za drzwiami i znowu rozległy się dwa pocałunki, zpewnością w rękę.
Spojrzałem na eks-obywatela. Podniósł oczy do sufitu, a ramiona prawie do wysokości uszu.
— Frant!... — szepnął wskazując na drzwi.
— Znasz go pan?...
— Bah!...
— Więc — mówiła baronowa w drugim pokoju — niechże pan zaniesie do ś. Krzyża te dziewięć rubli na trzy wotywy, na intencyą, ażeby Bóg go upamiętał... Nie — dodała pochwili, nieco zmienionym głosem. — Niech będzie jedna wotywa za niego, a dwie za duszę mojej nieszczęśliwej dzieweczki...
Przerwało jej ciche szlochanie.
— Niechże się pani uspokoi!... — łagodnie reflektował ją Maruszewicz.
— Idź pan już, idź!... — odparła.
Nagle otworzyły się drzwi salonu i jak wryty stanął na progu Maruszewicz, za którym ujrzałem żółtawą twarz i zaczerwienione oczy pani baronowej. Rządca i ja podnieśliśmy się z krzeseł, Maruszewicz cofnął się wgłąb drugiego pokoju i widocznie wyszedł innemi drzwiami, a pani baronowa zawołała gniewnie:
— Marysia!... Marysia!...
Wbiegła dziewczyna w białym jak wyżej czepeczku, w ciemnej sukni i białym fartuchu. W ubraniu tem wyglądałaby na dozorczynię chorych, gdyby jej oczy nie rzucały zawiele iskier.
— Jak mogłaś wprowadzić tu tych panów? — zapytała ją baronowa.
— Pani przecie kazała prosić...
— Głupia... precz!... — syknęła baronowa. Następnie zwróciła się do nas:
— Czego pan chce, panie Wirski?
— Pan Rzecki jest plenipotentem właściciela domu — odparł rządca.
— A, a!... To dobrze... — mówiła baronowa, powoli wchodząc do salonu, i nie prosząc nas, ażebyśmy usiedli. Rysopis tej damy: czarna suknia, żółtawa twarz, sinawe usta, zaczerwienione z płaczu oczy i włosy gładko uczesane. Skrzyżowała ręce na piersiach, jak Napoleon I. i patrząc na mnie rzekła:
— A, a, a!... To pan jest plenipotentem, zdaje mi się, że pana Wokulskiego... Czy tak?... Niechże mu pan powie, że albo ja wyprowadzę się z tego mieszkania, za które płacę mu 700 rubli bardzo regularnie, wszak prawda, panie Wirski?...
Rządca ukłonił się.
— Albo — ciągnęła baronowa — pan Wokulski usunie ze swego domu te brudy i niemoralność...
— Niemoralność? — spytałem.
— Tak, panie — potwierdziła baronowa, kiwając głową. — Te praczki, które przez cały dzień śpiewają jakieś wstrętne piosenki na dole, a wieczorem śmieją się nad moją głową, u tych... studentów... Ci zbrodniarze, którzy na mnie rzucają z góry papierosy, albo leją wodę... Ta nareszcie pani Stawska, o której nie wiem czem jest: wdową czy rozwódką, ani z czego się utrzymuje... Ta pani bałamuci mężów żonom, cnotliwym a tak strasznie nieszczęśliwym...
Zaczęła mrugać oczyma i rozpłakała się.
— Okropność!... — mówiła łkając. — Być przykutą do tak wstrętnego domu, przez pamięć dla dziecka, której nic już nie wydrze z serca... Wszakże ona biegała po tych wszystkich pokojach... Ona bawiła się, tam, od podwórza... I wyglądała oknem, przez które mnie, matce-sierocie wyjrzeć dzisiaj niewolno... Chcą mnie wypędzić ztąd... wszyscy chcą mnie wypędzić... wszystkim zawadzam... A przecież ja ztąd nie mogę wyprowadzić się, bo każda deska tej podłogi nosi ślady jej nóżek... w każdej ścianie uwiązł jej śmiech, albo płacz...
Upadła na kanapę i zaniosła się od łkania.
— Ach! — płakała — ludzie są okrutniejsi od zwierząt... Chcą mnie wygnać ztąd, gdzie moja dziecina wydała ostatnie tchnienie... Jej łóżeczko i wszystkie zabawki leżą na swoich miejscach... Sama ścieram kurze w jej pokoju, ażeby nie poruszyć najmniejszego sprzętu... Każdy cal podłogi wydeptałam kolanami, wycałowałam ślady mojej dzieciny, a oni mnie chcą wygnać!... Wygnajcież ztąd pierwiej mój ból, moję tęsknotę, moję rozpacz...
Zasłoniła twarz i szlochała rozdzierającym głosem. Spostrzegłem, że rządcy nos czerwienieje, a i ja sam uczułem łzy pod powiekami.
Rozpacz baronowej po zmarłem dziecku tak mnie rozbroiła, że nie miałem odwagi mówić z nią o podwyższeniu komornego. Płacz zaś jej tak znowu denerwował, że, gdyby nie wzgląd na drugie piętro, wyskoczyłbym chyba oknem.
W rezultacie, chcąc za jakąkolwiek cenę, utulić szlochającą kobietę, odezwałem się z całą łagodnością:
— Proszę pani, niech się pani uspokoi... Czego pani żąda od nas?... Czem możemy służyć?...
W głosie moim było tyle współczucia, że rządcy nos jeszcze bardziej poczerwieniał. Pani baronowej zaś obeschło jedno oko, lecz jeszcze płakała drugiem, na znak, że nie uważa swojej akcyi za skończoną, a mnie za pobitego.
— Żądam... żądam — mówiła wśród westchnień — żądam, aby mnie nie wypędzano z miejsca, gdzie umarło moje dziecko... i gdzie wszystko mi je przypomina. Nie mogę, no... nie mogę oderwać się od jej pokoju... nie mogę ruszyć jej sprzętów i zabawek... Podłością jest w taki sposób wyzyskiwać niedolę.
— Któż ją wyzyskuje? — spytałem.
— Wszyscy, począwszy od gospodarza, który każe mi płacić 700 rubli...
— A, wybacz pani baronowa! — zawołał rządca. — Siedm pysznych pokoi, dwie kuchnie jak salony, dwie schówki... Niech pani komu odstąpi ze trzy pokoje; przecież są dwa frontowe wejścia.
— Nic nikomu nie odstąpię — odparła stanowczo — gdyż jestem pewna, że mój zbłąkany mąż lada dzień opamięta się i powróci...
— W takim razie trzeba płacić 700 rubli...
— Jeżeli niewięcej... — szepnąłem.
Pani baronowa spojrzała tak, jakby chciała mnie spalić wzrokiem i utopić we łzach: Oj! Coto za setna kobietka... Aż mi zimno, kiedy o niej pomyślę.
— Mniejsza o komorne — rzekła.
— Bardzo rozsądnie! — pochwalił ją Wirski, kłaniając się.
— Mniejsza o pretensye gospodarza... Ale przecież nie mogę płacić 700 rubli za lokal w podobnym domu...
— Czego pani baronowa chce od domu? — spytałem.
— Ten dom jest hańbą uczciwych ludzi — zawołała, gestykulując rękoma. Więc nie od siebie, ale w imieniu moralności proszę...
— O co?
— O usunięcie tych studentów, którzy mieszkają nademną, nie pozwalają mi wyjrzeć oknem na podwórze i demoralizują wszystkie...
Nagle zerwała się z kanapy.
— O! słyszy pan? — rzekła, wskazując na drzwi, które prowadziły do pokoju od strony dziedzińca.
Istotnie usłyszałem głos ekscentrycznego brunecika, który z trzeciego piętra wołał:
— Marysiu!... Marysiu, chodź do nas...
— Marysiu! — krzyknęła baronowa.
— Przecież jestem... Czego pani chce?... — odparła nieco zarumieniona służąca.
— Ani mi się rusz z domu!... Oto ma pan... — mówiła baronowa — tak jest po całych dniach. A wieczorem chodzą do nich praczki... Panie — zawołała, składając pobożnie ręce — wygnajcie tych nihilistów, bo to źródło zepsucia i niebezpieczeństwa dla całego domu... Oni w trupich główkach trzymają herbatę i cukier... Oni kośćmi ludzkiemi poprawiają węgle w samowarze... Oni chcą tu kiedy przynieść całego nieboszczyka!...
Zaczęła znowu tak płakać, iż myślałem, że dostanie spazmów.
— Panowie ci — rzekłem — nie płacą komornego, więc bardzo być może...
Baronowej obeschły oczy.
— Ależ naturalnie — przerwała mi — że musicie ich wypędzić... Lecz panie! — zawołała — jakkolwiek są oni źli i zepsuci, to przecie gorszą od nich jest ta... ta Stawska!...
Zdziwiłem się, zobaczywszy płomień nienawiści, jaki błysnął w oczach pani baronowej, przy wymówieniu nazwy: Stawska.
— Pani Stawska tu mieszka? — spytałem mimowoli. — Ta piękna?...
— O... nowa ofiara!... — wykrzyknęła baronowa, wskazując na mnie i, z pałającemi oczyma, zaczęła mówić głębokim głosem:
— Ależ człowieku siwowłosy, zastanów się, co robisz?... Wszakże to kobieta, której mąż, oskarżony o zabójstwo, uciekł za granicę... A z czego ona żyje?... Z czego się tak stroi?...
— Pracuje kobiecisko jak wół — szepnął rządca.
— O... i ten!... — zawołała baronowa. — Mój mąż, (jestem pewna, że to on), przysyła jej ze wsi bukiety... Rządca tego domu kocha się w niej i bierze od niej komorne zdołu co miesiąc...
— Ależ pani!... — zaprotestował eks-obywatel, a jego oblicze stało się tak rumiane jak nos.
— Nawet ten poczciwy niedołęga, Maruszewicz — ciągnęła baronowa — nawet on po całych dniach wygląda do niej oknem...
Dramatyczny głos baronowej przeszedł znowu w szlochanie.
— I pomyśleć — jęczała — że taka kobieta ma córkę, córkę... którą wychowuje dla piekła, a ja... O! wierzę w sprawiedliwość... wierzę w miłosierdzie boskie, ale nie rozumiem... tak... nic nie rozumiem tych wyroków, które mnie pozbawiły, a jej zostawiają dziecko... tej... tej... Panie! — wybuchnęła z nową siłą głosu — możesz zostawić nawet tych nihilistów, ale ją... musisz wygnać!... Niech lokal po niej stoi pustką... będę za niego płacić, byle ona nie miała dachu nad głową...
Ten wykrzyknik już całkiem mi się nie podobał. Dałem znak rządcy, że wychodzimy i kłaniając się, rzekłem ozięble:
— Pozwoli pani baronowa, że w tej sprawie, zadecyduje sam gospodarz, pan Wokulski.
Baronowa rozkrzyżowała ręce, jak człowiek trafiony kulą w piersi.
— Ach!... Więc tak?... — szepnęła. — Więc już i pan i... ten, ten... Wokulski, związaliście się z nią?... Ha!... Zaczekam tedy na sprawiedliwość boską...
Wyszliśmy nie zatrzymywani dłużej, na schodach zatoczyłem się jak pijany.
— Co pan wiesz o tej pani Stawskiej? — zapytałem Wirskiego.
— Najuczciwsza kobieta — odparł. — Młode to, piękne i pracuje na cały dom... Bo emerytura jej matki ledwie starczy na komorne...
— Ma matkę?
— Ma. Także dobra kobiecina.
— A ile płacą za lokal?
— Trzysta rubli — odpowiedział rządca — To, panie, jakbyśmy z ołtarza zdejmowali...
— Pójdziemy do tych pań — rzekłem.
— Z największą chęcią! — zawołał. — A co o nich plecie ta waryatka, niech pan nie słucha. Ona nienawidzi Stawskiej, nie wiem nawet zaco. Chyba zato, że jest piękna i ma córeczkę jak cherubinek...
— Gdzie mieszkają?
— W prawej oficynie, na pierwszem piętrze.
Nie pamiętam nawet, kiedy zeszliśmy ze schodów frontowych, a kiedy minęliśmy podwórko i weszliśmy na pierwsze piętro oficyny. Tak ciągle stała mi przed oczyma pani Stawska i Wokulski... Mój Boże! jakaby to była piękna para; ale i cóż z tego, kiedy ona ma męża. Chociaż, są to sprawy, do których najmniej miałbym ochoty mięszać się. Mnie się wydaje tak, im wydałoby się owak, a losowi jeszcze inaczej...
Los! los!... on dziwnie zbliża ludzi. Gdybym przed laty nie zeszedł do piwnicy Hopfera, do Machalskiego, nie poznałbym się z Wokulskim. Gdybym jego znowu nie wyprawił do teatru, on może nie spotkałby się z panną Łęcką. Raz mimowoli nawarzyłem mu piwa i już nie chcę powtarzać tego po raz drugi. Niech sam Bóg radzi o swej czeladzi...
Gdy stanęliśmy pode drzwiami mieszkania pani Stawskiej, rządca uśmiechnął się filuternie i szepnął:
— Uważa pan... najprzód dowiemy się, czy młoda jest w domu. Jest co widzieć, panie!...
— Wiem, wiem...
Rządca nie dzwonił, ale zapukał raz i drugi. Nagle drzwi otworzyły się dość gwałtownie i stanęła w nich gruba i niska służąca z zawiniętemi rękawami i z mydłem na rękach, których mógłby jej pozazdrościć atleta.
— O, to pan rządca!... — zawołała. — Myślałam, że znowu jaki tam...
— Cóż, dobijał się kto?... — spytał Wirski z akcentem oburzenia w głosie.
— Nie dobijał się nijaki — zchłopska odparła służąca — ino jeden przysłał dziś bukiet. Mówią że to ten Marusiewicz z przeciwka...
— Łotr! — syknął rządca.
— Mężczyzny wszystkie takie. Niech mu się co podoba, to zara będzie lazł jak ćma w ogień.
— A panie obie są? — spytał Wirski.
Gruba służąca spojrzała na mnie podejrzliwie.
— Pan rządca z tym panem?
— Z tym panem. To plenipotent gospodarza.
— A młody on, czy stary? — badała dalej, przypatrując mi się jak sędzia śledczy.
— Widzisz przecie, że stary!... — odparł rządca.
— W średnim wieku... — wtrąciłem. (Oni, dalibóg, niedługo piętnastoletnich chłopców zaczną nazywać starymi).
— Są obie panie — mówiła służąca. — Tylo co do pani młodszej przyszła jedna dziewczynka wydawać lekcye. Ale pani starsza jest w swoim pokoju.
— Phy! — mruknął rządca. — Wreszcie... powiedz pani starszej...
Weszliśmy do kuchni, gdzie stała balia pełna mydlin i dziecinnej bielizny. Na sznurze, zawieszonym w pobliżu komina, suszyły się również dziecinne spódniczki, koszule i pończoszki. (Jak to zaraz znać, że w mieszkaniu jest dziecko!)
Zpoza uchylonych drzwi usłyszeliśmy głos już starszej kobiety.
— Z rządcą?... jakiś pan?... — mówiła niewidzialna dama. — Może to Ludwiczek, bo akurat śnił mi się...
— Nich panowie idą — rzekła służąca, otwierając drzwi do saloniku.
Salonik nieduży, koloru perłowego. Szafirowe sprzęty, pianino, w obu oknach pełno kwiatów białych i różowych, na ścianach premia Towarzystwa sztuk pięknych, na stole lampa ze szkłem w formie tulipana. Po cmentarnym salonie pani Krzeszowskiej z meblami w ciemnych pokrowcach, wydało mi się tu weselej. Pokój wyglądał jakby oczekiwano na gościa. Ale jego sprzęty, zanadto symetrycznie ustawione dokoła stołu, świadczyły, że gość jeszcze nie przyjechał.
Pochwili z przeciwległych drzwi wyszła osoba w wieku poważnym, ubrana w popielatą suknią. Uderzył mnie prawie biały kolor jej włosów, obok twarzy mizernej, lecz niezbyt starej i bardzo regularnej. Rysy tej damy były mi gdzieś znajome.
Tymczasem rządca zapiął swój poplamiony surdut na dwa guziki i ukłoniwszy się z elegancyą prawdziwego szlachcica, rzekł:
— Pozwoli pani zaprezentować: pan Rzecki, plenipotent naszego gospodarza, a mój kolega...
Spojrzeliśmy sobie obaj w oczy. Wyznaję, że byłem trochę zdziwiony naszem koleżeństwem. Wirski spostrzegł to i dodał z uśmiechem:
— Mówię: kolega, gdyż obaj widzieliśmy równie ciekawe rzeczy, będąc za granicą.
— Szanowny pan był za granicą? no, proszę!... — odezwała się staruszka.
— W r. 1849 i nieco później — wtrąciłem.
— A czy szanowny pan nie zetknął się gdzie przypadkowo z Ludwikiem Stawskim?...
— Ależ pani dobrodziejko! — zawołał Wirski śmiejąc się i kłaniając. — Pan Rzecki był za granicą przed 30 laty, a zięć pani wyjechał dopiero przed czterema...
Staruszka machnęła ręką, jakby odganiając muchę.
— Prawda! — rzekła — coteż ja plotę... Ale tak ciągle myślę o Ludwiczku... Niechże panowie raczą spocząć...
Usiedliśmy, przyczem eks-obywatel znowu ukłonił się poważnej damie, a ona jemu.
Teraz dopiero spostrzegłem, że popielata suknia staruszki jest w wielu miejscach pocerowana i dziwna melancholia ogarnęła mnie na widok tych dwojga ludzi: w poplamionym surducie i w pocerowanej sukni, którzy zachowywali się jak książęta. Nad nimi już przeszedł wszystko wyrównywający pług czasu.
— Bo zapewne pan nie wie o naszem zmartwieniu — rzekła poważna dama, zwracając się do mnie. — Mój zięć przed czterema laty miał bardzo przykrą sprawę, najniesłuszniej... Zamordowano tu jakąś straszną lichwiarkę... Ach Boże! niema o czem mówić... Dosyć, że ktoś z bliskich ostrzegł go, że na niego pada posądzenie... Najniewinniej, panie...
— Rzecki — wtrącił eks-obywatel.
— Najniesprawiedliwiej, panie Rzecki... No i on biedak uciekł za granicę. W roku zeszłym znalazł się istotny morderca, ogłoszono niewinność Ludwika, ale i cóż, kiedy on już od dwu lat nie pisał...
Tu pochyliła się do mnie z fotelu i rzekła szeptem:
— Helenka, córka moja, panie...
— Rzecki — odezwał się rządca.
— Córka moja, panie Rzecki, rujnuje się... szczerze mówię, że się rujnuje na ogłoszenia po zagranicznych pismach, a tu nic i nic... Kobieta młoda, panie...
— Rzecki — podpowiedział Wirski.
— Kobieta młoda, panie Rzecki, niebrzydka.
— Prześliczna! — wtrącił rządca z zapałem.
— Byłam trochę do niej podobna — ciągnęła sędziwa dama, wzdychając i kiwając głową eks-obywatelowi. — Jest tedy córka moja niebrzydka i młoda, już jedno dziecko ma i... może tęskni za innemi... Chociaż, panie Wirski, przysięgam, że nigdy od niej o tem nie słyszałam... Cierpi i milczy, ale że cierpi, domyślam się. Ja także miałam trzydzieści lat...
— Kto z nas ich nie miał! — ciężko westchnął rządca.
Skrzypnęły drzwi i wbiegła mała dziewczynka z drutami w ręku.
— Proszę babci — zawołała — ja nigdy nie skończę kaftanika dla mojej lalki...
— Heluniu! — odezwała się staruszka surowo. — Ty nie ukłoniłaś się...
Dziewczynka zrobiła dwa dygi, na które ja odpowiedziałem niezręcznie, a pan Wirski, jak hrabia, i mówiła dalej, pokazując babce druty, przy których chwiał się czarny włóczkowy kwadracik.
— Proszę babci, nadejdzie zima i moja lalka nie będzie miała w czem wyjść na ulicę... Proszę babci, znowu mi spadło oczko.
(Prześliczne dziecko... Boże miłosierny! Dlaczego Stach nie jest jego ojcem. Może nie szalałby tak...)
Babcia, przepraszając nas, wzięła włóczkę i druty, a w tej chwili weszła do salonu pani Stawska...
Muszę sobie przyznać, że ja na jej widok, zachowałem się z godnością; ale Wirski zupełnie stracił głowę. Zerwał się z krzesła jak student, zapiął surdut jeszcze na jeden guzik, powiem nawet: zarumienił się i zaczął bełkotać:
— Pozwoli pani zaprezentować sobie: pan Rzecki, plenipotent naszego gospodarza...
— Bardzo mi przyjemnie — odpowiedziała pani Stawska, kłaniając mi się ze spuszczonemi oczyma. Ale silny rumieniec i ślad obawy na jej twarzy upewniły mnie, że nie jestem przyjemnym gościem.
„Poczekaj!“ myślę. I wyobraziłem sobie, że na mojem miejscu jest w tym pokoju Wokulski. „Poczekaj, zaraz ja cię przekonam, że nie masz się nas czego lękać“.
Tymczasem pani Stawska, usiadłszy na krześle, była tak zmięszana, że zaczęła coś poprawiać około sukienki swojej córeczki. Jej matka również straciła humor, a rządca kompletnie zbaraniał. „Poczekajcie!“ — myślę i, przybrawszy bardzo surowy wyraz twarzy, odezwałem się:
— Panie dawno mieszkają w tym domu?
— Pięć lat... — odpowiada pani Stawska, rumieniąc się jeszcze mocniej. Jej matka aż drgnęła na fotelu.
— Ile panie płacą?
— Dwadzieścia pięć rubli miesięcznie... — szepnęła młoda pani. Jednocześnie pobladła, zaczęła skubać sukienkę i, zpewnością mimowoli, rzuciła na Wirskiego takie błagalne spojrzenie, że... że gdybym był Wokulskim, zarazbym się o nią oświadczył...
— Jesteśmy — dodała jeszcze ciszej — jesteśmy winne panom za lipiec...
Zachmurzyłem się, jak Lucyper, i nabrawszy tyle tchu, ile było powietrza w mieszkaniu, rzekłem:
— Nic panie nie są nam winne do... do października... Właśnie Stach... to jest, pan Wokulski pisze mi, że: to istny rozbój brać 300 rubli za trzy pokoje na tej ulicy. Pan Wokulski nie może pozwolić na podobne zdzierstwo i kazał mi zawiadomić panie, że ten lokal od października będzie do wynajęcia za 200 rubli. A jeżeli panie nie życzą sobie...
Rządca aż posunął się wtył z fotelem. Staruszka złożyła ręce, a pani Stawska patrzyła na mnie wielkiemi oczyma. Oto dopiero oczy!... i jak ona niemi umie patrzeć!... Przysięgam, że gdybym był Wokulskim, oświadczyłbym się jej na poczekaniu. Z męża już pewnie niema nawet kosteczki, jeżeli nie pisał przez dwa lata Wreszcie, od czego są rozwody?... naco Stach ma taki majątek?...
Znowu skrzypnęły drzwi i ukazała się w nich może dwunastoletnia dziewczynka, w pasterce na głowie i z paczką kajetów w ręce. Byłoto dziecko z twarzą rumianą i pełną, lecz nie zdradzającą zbyt wielkiej inteligencyi. Ukłoniła się nam, ukłoniła się pani Stawskiej i jej matce, ucałowała w oba policzki małą Helenkę i wyszła, oczywiście do domu. Następnie wróciła się z kuchni i zarumieniona powyżej oczu, spytała pani Stawskiej.
— Pojutrze o której mogę przyjść?
— Pojutrze, kochanko... Przyjdź o czwartej — odpowiedziała pani Stawska również zmieszana.
Gdy dziewczynka ostatecznie wyszła, matka pani Stawskiej odezwała się niezadowolonym tonem:
— I to nazywa się lekcya, Boże odpuść!... Helenka pracuje z nią przynajmniej półtory godziny i za taką lekcyą bierze 40 groszy...
— Mateczko! — przerwała pani Stawska, błagalnie patrząc na nią.
(Gdybym był Wokulskim, jużbym z nią wracał od ślubu. Coto za kobieta!... co za rysy... co za gra fizyonomii... W życiu nie widziałem nic podobnego!... A rączka, a figurka, a wzrost, a ruchy, a oczy, oczy!)...
Po chwili kłopotliwego milczenia odezwała się znowu młoda pani:
— Bardzo jesteśmy wdzięczne panu Wokulskiemu za warunki, na jakich zostawia nam ten lokal... Jestto chyba jedyny wypadek, ażeby gospodarz sam zniżał komorne. Ale nie wiem, czy... wypada nam korzystać z jego uprzejmości?...
— To nie uprzejmość, pani, to uczciwość szlachetnego człowieka! — wtrącił rządca. — Mnie pan Wokulski również zniżył komorne i przyjąłem... Ulica, proszę pani, trzeciorzędna, ruch mały...
— Ale o lokatorów na niej łatwo — wtrąciła pani Stawska.
— Wolimy dawnych, znanych nam już ze spokojności i porządku — odpowiedziałem.
— Ma pan słuszność! — pochwaliła mnie siwowłosa dama. — Porządek w mieszkaniu, to pierwsza zasada, której przestrzegamy... Nawet jeżeli Helunia potnie kiedy papierki i rzuci je na podłogę, zaraz zmiata je Franusia...
— Przecie ja, proszę babci, wycinam tylko koperty, bo piszę list do tatki, ażeby już wracał — odezwała się dziewczynka.
Po obliczu pani Stawskiej przeleciał cień, jakby żalu i zmęczenia.
— I nic, żadnej wiadomości? — spytał rządca.
Młoda pani zwolna potrząsnęła głową; nie jestem pewny, czy nie westchnęła, ale tak cicho...
— Oto los młodej i niebrzydkiej kobiety! — zawołała starsza dama. — Nie panna, nie mężatka...
— Mateczko!...
— Nie wdowa, nie rozwódka, słowem — niewiadomo co i niewiadomo zaco... Ty, Helenko, mów sobie co chcesz, a ja ci powiadam, że Ludwik już nie żyje...
— Mateczko!... mateczko!...
— Tak — ciągnęła matka z uniesieniem. — My go tu wszyscy oczekujemy każdego dnia, o każdej godzinie, ale to nanic... Albo umarł, albo zaparł się ciebie, więc nie masz obowiązku czekać...
Obu paniom łzy nabiegły do oczu: matce z gniewu, a córce... Czy ja wiem?... Może z żalu za złamanem życiem.
Nagle przeleciała mi przez głowę myśl, którą, (gdyby nie o mnie chodziło), poczytałbym za genialną. Zresztą mniejsza o jej nazwę. Dość, że było w mojej twarzy i całej postaci coś takiego, że gdy poprawiłem się na krześle, założyłem nogę na nogę, i odchrząknąłem, wszyscy wlepili we mnie spojrzenia — nawet mała Helenka.
— Znajomość nasza — rzekłem — zbyt jest krótką, ażebym śmiał...
— Wszystko jedno! — przerwał mi pan Wirski. — Dobre usługi przyjmuje się nawet od nieznajomych.
— Znajomość nasza — mówiłem, skarciwszy go wzrokiem — jest wprawdzie niedługa. Pozwolą panie jednak, ażebym nietyle ja, ile pan Wokulski, użył swoich wpływów do odszukania małżonka pani...
— Aaa!... — jęknęła starsza dama, w sposób, którego nie mógłbym uważać za objaw radości.
— Mateczko! — wtrąciła pani Stawska.
— Heluniu — rzekła babcia stanowczo — idź do swojej lalki i rób jej kaftanik. Oczko już znalazłam, idź...
Dziewczynka była trochę zdziwiona, może nawet zaciekawiona, ale ucałowała ręce babci i matce i wyszła ze swemi drutami.
— Proszę pana — ciągnęła staruszka — jeżeli mamy mówić szczerze, to mnie nietyle chodzi... To jest... nie wierzę, ażeby Ludwik żył. Kto przez dwa lata nie pisze...
— Mamo, dosyć!...
— O nie! — przerwała matka. — Jeżeli ty jeszcze nie czujesz swego położenia, to już ja je rozumiem. Nie można żyć z taką wieczną nadzieją, czy groźbą...
— Mamo droga, o mojem szczęściu i obowiązkach, ja tylko mam prawo...
— Nie mów mi o szczęściu — wybuchnęła matka. — Ono skończyło się w dniu, kiedy twój mąż uciekł przed sądem, który dowiedział się o jakichś ciemnych jego stosunkach z lichwiarką. Że był niewinny, wiem, zato gotowa byłam przysiądz. Ale nie rozumiem ani ja, ani ty, poco on u niej bywał?...
— Mamo!... przecież ci panowie są obcy... — zawołała z desperacyą pani Stawska.
— Ja obcy?... — spytał rządca tonem wymówki; ale powstał z krzesełka i ukłonił się.
— I pan nie jesteś obcy i ten pan — rzekła staruszka, wskazując na mnie. — To musi być uczciwy człowiek...
Teraz ja ukłoniłem się.
— Więc mówię panu — ciągnęła staruszka, bystro patrząc mi w oczy — żyjemy w ciągłej niepewności co do mego zięcia i niepewność ta zatruwa nam spokój. Ale ja, wyznam szczerze, więcej boję się jego powrotu...
Pani Stawska zasłoniła twarz chustką i wybiegła do swego pokoju.
— Płacz sobie, płacz... — mówiła, grożąc za nią rozdrażniona staruszka. — Takie łzy, chociaż bolesne, lepsze są od tych, które codzień wylewasz...
— Panie — zwróciła się do mnie — przyjmę wszystko, co nam Bóg zeszle, ale czuję, że gdyby ten człowiek wrócił, zabiłby doreszty szczęście mojego dziecka. Przysięgnę, — dodała ciszej — że ona go już nie kocha, choć sama nie wie o tem, ale jestem pewna, że... pojechałaby do niego, gdyby ją wezwał!...
Tłumione łkanie przerwało jej mowę. Spojrzeliśmy po sobie z Wirskim i pożegnaliśmy sędziwą damę.
— Pani — rzekłem na odchodne — nim rok upłynie, przyniosę wiadomość o jej zięciu. A może — szepnąłem z mimowolnym uśmiechem — sprawy ułożą się tak, że... wszyscy będziemy zadowoleni... Wszyscy... nawet ci, których tu niema!...
Staruszka spojrzała na mnie pytającym wzrokiem, alem nic nie odpowiedział. Jeszcze raz pożegnałem ją i wyszliśmy obaj z rządcą, nie dopytując się już o panią Stawską.
— A niechże pan zagląda do nas choćby cowieczór!... — zawołała sędziwa dama, gdy już byliśmy w kuchni.
Naturalnie, że będę zaglądał... Czy uda mi się moja kombinacya ze Stachem? Bóg raczy wiedzieć. Tam, gdzie serce wchodzi w grę, nanic wszelkie rachuby. Ale spróbuję rozwiązać ręce kobiecie, a i to coś znaczy.
Po opuszczeniu mieszkania pani Stawskiej i jej matki, rozeszliśmy się z rządcą domu, bardzo z siebie zadowoleni. To jakiś dobry człeczyna. Ale kiedy wróciwszy do siebie, zastanowiłem się nad skutkami mego przeglądu lokatorów, ażem się schwycił za głowę.
Miałem uregulować finanse kamienicy i otóż uregulowałem je tak, że napewno dochód zmniejszył się o trzysta rubli rocznie. Ha! może temrychlej Stach opatrzy się i sprzeda swój nabytek, który wcale nie był mu potrzebny.
Ir wciąż mi niedomaga. Polityka stoi w jednej mierze: ciągła niepewność...“
W kwadrans po wyjeździe z Warszawy koleją warszawsko-bydgoską, Wokulski doznał dwu szczególnych, choć zupełnie różnych uczuć: owionęło go świeże powietrze, a on sam wpadł w jakiś dziwny letarg.
Poruszał się swobodnie, był rzeźwy, myślał jasno i szybko, tylko nic go nie obchodziło; ani kto z nim jedzie, ani którędy jedzie, ani dokąd jedzie. Apatya ta rosła w miarę oddalania się od Warszawy. Za Pruszkowem prawie ucieszyły go krople deszczu, przez otwarte okno padające do wnętrza wagonu; później nieco ożywiła go gwałtowna burza za Grodziskiem; miał nawet pragnienie, ażeby go piorun zabił. Ale gdy burza przeszła, wpadł znowu w obojętność i nie interesował się niczem; nawet tem, że jego sąsiad z prawej strony spał mu na ramieniu, a sąsiad zprzeciwka zdjął kamasze i oparł mu na kolanach nogi, w czystych zresztą skarpetkach.
Około północy napadło na niego coś, jakby sen, a może tylko jeszcze większa obojętność. Zasłonił firanką latarnią wagonu, przymknął oczy i myślał, że ta osobliwa apatya skończy się ze wschodem słońca. Ale nie skończyła się; owszem, do rana wzrosła i rosła coraz bardziej. Nie było mu z nią dobrze, ani źle; tak sobie.
Potem wzięto od niego paszport, potem zjadł śniadanie, kupił nowy bilet, kazał przenieść rzeczy do innego pociągu i ruszyli dalej. Nowa stacya, nowa zmiana pociągów, nowa jazda... Wagon drżał i turkotał, lokomotywa co pewien czas świstała, zatrzymywała się... Do przedziału poczęli siadać ludzie mówiący po niemiecku, dwoje, troje... Potem całkiem zniknęli ludzie mówiący po polsku i wagon napełnił się samymi niemcami.
Zmieniał się też krajobraz. Ukazały się lasy otoczone wałami i złożone z drzew, stojących w tak równej odległości, jak żołnierze. Znikły drewniane chaty kryte słomą i coraz częściej zaczęły się pojawiać piętrowe domki, kryte dachówką, otoczone ogródkami. Znowu postój, znowu jedzenie. Jakieś ogromne miasto.. Ach! to chyba Berlin.. Znowu jazda... Do wagonu siadają ludzie wciąż mówiący po niemiecku, ale jakby innym akcentem. Potem noc i sen... Nie, to nie sen, to tylko apatya.
Zjawia się dwu francuzów w przedziale. Krajobraz całkiem odmienny; szerokie horyzonty, wzgórza, winnice. Tu i owdzie wielki dom piętrowy, stary, ale krzepki, zasłonięty drzewami, zawinięty jakby w bluszcze. Znowu rewizya walizki. Zmiana pociągów, do wagonu wchodzi dwu francuzów i jedna francuzka i robią taki hałas, jakby ich było z dziesięcioro. Sąto ludzie widocznie dobrze wychowani; pomimo to śmieją się, kilka razy zmieniają miejsca i przepraszają Wokulskiego, lecz zaco, on sam nie wie.
Na jednej ze stacyi Wokulski pisze kartkę do Suzina: Paris — Grand Hôtel i daje ją konduktorowi wagonu razem z jakimś banknotem, nie troszcząc się ani o to, ile dał, ani o to, czy depesza dojdzie. Na następnej stacyi ktoś wsuwa mu w rękę cały zwitek banknotów i jadą dalej. Wokulski spostrzega, że znowu jest noc i znowu zapada w stan, który może być snem, a może tylko utratą przytomności.
Ma oczy zamknięte, pomimo to myśli, że śpi i że ten dziwny stan zobojętnienia opuści go w Paryżu.
„Paryż!... Paryż!... (mówi sobie ciągle śpiąc). Wszakże od tylu lat o nim tylko marzyłem. To przejdzie... Wszystko przejdzie!“...
Godzina 10-ta rano, nowa stacya. Pociąg staje pod dachem; hałas, krzyk, bieganina. Wokulskiego napada odrazu trzech francuzów, ofiarujących mu usługi. Nagle ktoś chwyta go za ramię.
— No, Stanisławie Piotrowiczu, twoje szczęście, żeś przyjechał...
Wokulski przypatruje się przez chwilę jakiemuś olbrzymowi z czerwoną twarzą i konopiastą brodą, wreszcie mówi:
— Ach, Suzin!
Padają sobie w objęcia. Suzinowi towarzyszy jeszcze dwu francuzów, z których jeden odbiera Wokulskiemu bilet na rzeczy.
— Twoje szczęście, żeś przyjechał — mówi Suzin, całując go jeszcze raz. — Myślałem, że się skręcę w tym Paryżu bez ciebie...
„Paryż?“... myśli Wokulski.
— O mnie mniejsza — ciągnie dalej Suzin. — Takieś zhardział pomiędzy waszą parszywą szlachtą, że o mnie już nie dbasz. Ale dla ciebie samego szkoda pieniędzy... Straciłbyś z 50.000 rubli...
Dwaj francuzi towarzyszący Suzinowi ukazują się znowu i mówią im, że już mogą jechać. Suzin bierze pod rękę Wokulskiego i wyprowadza go na plac, gdzie stoi mnóstwo omnibusów i powozów jedno i dwukonnych, z woźnicami umieszczonymi zprzodu lub ztyłu. Przeszedłszy kilkanaście kroków, trafiają na dwukonny powóz z lokajem. Siadają i jadą.
— Patrzaj, — mówi Suzin — to ulica Lafayette, a ot bulwar Magenta. Jedziem wciąż Lafayettem aż do hotelu przy Operze. Powiadam tobie cud, nie miasto! No, a jak zobaczysz Elizejskie pole, a potem między Sekwaną i Rivoli... Eh! ja tobie mówię, cud nie miasto... Kobiety tylko trochę zanadto wypychają się. Ale tu inszy smak.. Na wszelki sposób cieszę się, żeś przyjechał; pięćdziesiąt albo i więcej tysięcy rubli, to nie nic... Ot widzisz, opera, a ot bulwar Kapucyński, a ot nasza chata...
Wokulski spostrzega ogromny pięciopiętrowy gmach, formy klinowatej, na wysokości drugiego piętra otoczony żelazną balustradą, przy szerokiej ulicy, wysadzonej niezbyt staremi drzewami, pełnej omnibusów, powozów, ludzi konnych i pieszych. Ruch jest tak wielki, jakgdyby conajmniej połowa Warszawy biegła na zobaczenie jakiegoś wypadku; ulica jest tak gładka jak posadzka. Widzi, że jest w samym środku Paryża, lecz nie doznaje ani wzruszenia, ani ciekawości. Nic go nie obchodzi.
Powóz wjeżdża we wspaniałą bramę, lokaj otwiera drzwiczki, wysiadają. Suzin bierze Wokulskiego pod rękę i prowadzi do małego pokoiku, który pochwili zaczyna wznosić się w górę.
— A ot winda — mówi Suzin. — Ja mam tu dwa mieszkania. Jedno na pierwszem piętrze za sto franków dziennie, drugie na trzeciem za 10 franków. I dla ciebie wziąłem za 10 franków. Trudna rada — wystawa!...
Wychodzą z windy na korytarz i pochwili znajdują się w eleganckim saloniku, który posiada mahoniowe meble, szerokie łóżko pod baldachimem i szafę, mającą zamiast drzwi, ogromne lustro.
— Siadaj, Stanisławie Piotrowiczu. Chcesz jeść czy pić, tu czy w sali? No, pięćdziesiąt tysięcy twoje... Bardzom kontent...
— Powiedz mi — po raz pierwszy odezwał się Wokulski — zacóżto ja mam dostać pięćdziesiąt tysięcy?...
— Może i więcej.
— Dobrze, ale zaco?
Suzin rzuca się na fotel, opiera ręce na brzuchu i wybucha śmiechem.
— Ot zato samo, że się pytasz!... Inny nie pyta: zaco weźmie pieniądze, tylko dawaj... A ty jeden chcesz wiedzieć: zaco zarobisz takie pieniądze. Ach, ty gołąbku!...
— To nie jest odpowiedź.
— Zaraz ja tobie odpowiem — mówi Suzin. — Najpierw zato, żeś ty mnie jeszcze w Irkucku przez cztery lata rozumu uczył. Żeby nie ty, ja nie byłbym ten Suzin, co dziś. No, a ja Stanisławie Piotrowiczu, ja nie wasz człowiek: za dobro, daję dobro...
— I to nie odpowiedź — wtrącił Wokulski.
Suzin wzruszył ramionami.
— Już ty w tej izbie nie chciej odemnie objaśnienia; a tam na dole sam zrozumiesz. Może być kupię trochę galanteryi paryskich, a może być kilkanaście statków kupieckich. Ja po francusku ani wząb i po niemiecku też, więc trzeba mi człowieka takiego jak ty...
— Nie znam się na statkach.
— Bądź spokojny. Znajdziem tu inżynierów kolejowych i morskich i wojskowych... Mnie nie o nich chodzi, ale o człowieka, któryby gadał za mnie — dla mnie. Zresztą, mówię tobie, jak zejdziemy tam nadół, miej ty dwie pary oczów i dwie pary uszów; ale jak wyjdziemy ztamtąd, nie miej ty nawet pamięci. Ty to potrafisz, Stanisławie Piotrowiczu, a o resztę nie pytaj się. Ja zarobię dziesięć procent, tobie dam dziesięć procent od mego zarobku i sprawa skończona. A na coto, dla kogo i przeciw komu — nie pytaj.
Wokulski milczał.
— O czwartej przyjdą do mnie fabrykanci amerykańscy i francuscy. Możesz zejść? — spytał Suzin.
— Dobrze.
— A teraz przejedziesz się po mieście?
— Nie. Teraz pójdę spać.
— No, to i dobrze. Chodźże do twego mieszkania.
Opuścili numer Suzina i o kilkanaście kroków dalej weszli do podobnego zupełnie saloniku; Wokulski rzucił się na łóżko, Suzin wyszedł na palcach i zamknął drzwi.
Po odejściu Suzina, Wokulski przymknął oczy i usiłował zasnąć. Może nietyle zasnąć, ile odpędzić od siebie jakąś myśl natrętną, przed którą uciekł z Warszawy. Przez pewien czas zdawało mu się, że jej niema, że została tam i że dopiero szuka go stroskana, tułając się od Krakowskiego-Przedmieścia do alei Ujazdowskiej.
„Gdzie on jest? Gdzie on jest?...“ — szeptało widmo.
„A jeżeli poleci za mną?... — spytał samego siebie Wokulski. — No, już chyba tu mnie nie znajdzie, w tak wielkiem mieście, w takim ogromnym hotelu“...
„A może mnie już szuka?...“ — pomyślał.
Zamknął oczy jeszcze mocniej i począł huśtać się na materacu, który wydał mu się nadzwyczajnie szerokim i wyjątkowo sprężystym. Był pogrążony w dwu szmerach. Za drzwiami, na hotelowym kurytarzu, ludzie rozmawiali i biegali, jakby w tej chwili stało się coś; za oknem, na ulicy rozlegał się nieokreślony hałas, na który składają się turkoty licznych wozów, dźwięki dzwonów, głosy ludzkie, trąbki, wystrzały i Bóg nie wie co, a wszystko przytłumione i odległe.
Potem przywidziało mu się, że jakiś cień zagląda do jego okna, a później, że po długim kurytarzu, ktoś chodzi ode drzwi do drzwi, puka i pyta:
„Czy niema go tu?...“
Istotnie ktoś chodził, pukał i nawet zapukał do jego drzwi; lecz, nie odebrawszy odpowiedzi, poszedł dalej.
„Nie znajdzie mnie!... nie znajdzie...“ — myślał Wokulski.
Wtem otworzył oczy i włosy powstały mu na głowie. Naprzeciw siebie zobaczył taki sam pokój jak jego, takie samo łóżko z baldachimem, a na niem... siebie!... Byłoto jedno z najsilniejszych wstrząśnień, jakich doznał w życiu, sprawdziwszy własnemi oczyma, że tu, gdzie uważał się za zupełnie samotnego, towarzyszy mu nieodstępny świadek... on sam!...
„Co za oryginalne szpiegowanie... — mruknął. — Głupie te szafy z lustrami“.
Zerwał się z łóżka, jego sobotwór zerwał się równie szybko. Pobiegł do okna — tamten także. Otworzył gorączkowo walizkę, ażeby przebrać się i tamten również zaczął przebierać się, widocznie z zamiarem wyjścia na miasto.
Wokulski czuł, że musi uciec z tego pokoju. Widmo, przed którem wyjechał z Warszawy, było już tu i stało za progiem.
Umył się, włożył czystą bieliznę, przebrał się. Było ledwie wpół do pierwszej.
„Trzy i pół godzin!“ — pomyślał. — „Coś trzeba z niemi zrobić...“
Ledwie otworzył drzwi, już znalazł się służący z frazesem:
— Monsieur?...
Wokulski kazał zaprowadzić się do schodów, dał służącemu franka i zbiegł z trzeciego piętra nadół, jak człowiek, którego ścigają.
Wyszedł przed bramę i zatrzymał się na chodniku. Ulica szeroka, wysadzona drzewami. W jednej chwili przelatuje około niego ze sześć powozów i żółty omnibus naładowany podróżnymi wewnątrz i na dachu. Naprawo, gdzieś bardzo daleko, widać plac, nalewo — pod hotelem — niedużą markizę, a pod nią gromadę mężczyzn i kobiet, którzy siedzą przy okrągłych stoliczkach, prawie na chodniku i piją kawę. Panowie są jak wydekoltowani, mają w dziurkach od guzików kwiaty lub wstążeczki i zakładają nogi na kolana akurat tak wysoko, jak przystoi w sąsiedztwie pięciopiętrowych domów; kobiety szczupłe, małe, śniade, z ognistemi spojrzeniami, lecz skromnie ubrane.
Wokulski idzie wlewo i za węgłem tego samego hotelu, w tymże samym hotelu widzi drugą markizę i drugą gromadę ludzi pijących coś, obok chodnika. Tu siedzi ze sto osób, jeżeli niewięcej; panowie mają miny impertynentów, damy są ożywione, przyjacielskie i pełne prostoty. Powozy jedno i dwukonne toczą się w dalszym ciągu, gromady pieszych pędzą cochwila w jednę i drugą stronę, przesuwa się żółty i zielony omnibus, tym zaś przecinają drogę omnibusy brunatne, wszystkie napełnione wewnątrz, wszystkie obładowane podróżnymi na dachach.
Wokulski znajduje się na środku placu, z którego rozchodzi się siedm ulic. Liczy, raz i drugi — siedm ulic... Gdzie iść?... Chyba w kierunku drzew... Akurat dwie ulice, przecinające się pod kątem prostym, są zadrzewione...
„Pójdę w kierunku ściany hotelu“ — myśli Wokulski.
Robi półobrotu wlewo i staje zdumiony.
Wgłębi nalewo widać jakiś potężny gmach.
Na parterze — szereg arkad i posągów, na pierwszem piętrze olbrzymie kolumny kamienne i nieco mniejsze marmurowe, ze złoconemi kapitelami. Na wysokości dachu w kątach orły i złocone posągi, unoszące się nad złoconemi figurami rozhukanych koni. Dach bliżej płaski, dalej kopuła zakończona koroną, a jeszcze dalej — dach trójkątny, również dźwigający na szczycie grupę figur. Wszędzie marmur, bronz, złoto, wszędzie kolumny, posągi i medaliony...
„Opera?...“ — myśli Wokulski. — „Ależ tu jest więcej marmurów i bronzów, aniżeli w całej Warszawie!...“
Przypomina sobie swój sklep, ozdobę miasta, rumieni się i idzie dalej. Czuje, że Paryż na pierwszym kroku przytłoczył go i — jest kontent.
Ruch powozów, omnibusów i ludzi pieszych zwiększa się w zastraszający sposób. Cokilka kroków werendy, okrągłe stoliki, ludzie siedzący przy chodnikach. Za powozem, który ma ztyłu lokaja, toczy się wózek, ciągniony przez psa, mija go omnibus, potem dwaj ludzie z tragami, potem większy wóz na dwu kołach, potem dama i mężczyzna konno i znowu nieskończony szereg powozów. Bliżej chodnika — wózek z bukietami, drugi owocami, naprzeciw pasztetnik, roznosiciel gazet, handlarz starzyzny, szlifierz, roznosiciel książek...
— M’rchand d’habits...
— Figaro!...
— Exposition!...
— Guide Parisien!... trois francs!... trois francs!...
Ktoś wsuwa Wokulskiemu książkę w rękę, on płaci trzy franki i przechodzi na drugą stronę ulicy. Idzie szybko, lecz pomimo to widzi, że wszystko go wyprzedza: powozy i piesi. Oczywiście, jestto jakiś olbrzymi wyścig; więc przyśpiesza kroku, a choć jeszcze nikogo nie wyścignął, już zwraca na siebie powszechną uwagę. Jego przedewszystkiem atakują roznosiciele gazet i książek, na niego patrzą kobiety, z niego w drwiący sposób uśmiechają się mężczyźni. Czuje, że on, Wokulski, który tyle hałasu robił w Warszawie, tutaj jest onieśmielony jak dziecko i... dobrze mu z tem... Ach, jakże pragnąłby znowu zostać dzieckiem z owej epoki, kiedyto jego ojciec naradzał się z przyjaciółmi: czy go oddać do kupca, czy do szkół?
W tem miejscu ulica nieco zgina się naprawo, Wokulski pierwszy raz spostrzega dom trzypiętrowy i napełnia go jakaś rzewność. Dom trzypiętrowy, między pięciopiętrowemi!... cóżto za miła niespodzianka...
Nagle — mija go powóz z grumem na koźle, wiozący dwie kobiety. Jedna całkiem mu nieznana, druga...
— Ona?... — szepce Wokulski. — Niepodobieństwo!...
Mimoto czuje, że siły go opuszczają. Na szczęście jest obok kawiarnia. Rzuca się na krzesło, tuż przy chodniku; zjawia się garson, o coś pyta, a następnie przynosi mazagran. Jednocześnie jakaś kwiaciarka przypina mu różę do tużurka, a roznosiciel gazet kładzie przed nim Figaro.
Wokulski tej rzuca dziesięć franków, temu franka, pije mazagran i zaczyna czytać:
— „Jej K. M. Królowa Izabela...“
Mnie gazetę i chowa ją do kieszeni, niedokończywszy mazagranu, płaci za niego i — wstaje od stołu. Garson patrzy zpod oka, dwaj goście, bawiący się cienkiemi laseczkami, zakładają nogi jeszcze wyżej, a jeden z nich impertynencko przypatruje mu się przez monokol.
„Gdybym tego franta uderzył w twarz? — myśli Wokulski. — Jutro pojedynek i może zabiłby mnie... Ale gdybym ja jego zabił?...“
Przeszedł około franta i spojrzał mu w oczy. Elegantowi monokl spadł na kamizelkę i opuściła go ochota do półuśmieszków.
Wokulski idzie dalej i z największą uwagą przypatruje się kamienicom. Cóż tu za sklepy!... Najlichszy z nich lepiej wygląda, aniżeli jego, który jest najpiękniejszym w Warszawie. Domy ciosowe; prawie na każdem piętrze wielkie balkony, albo balustrady biegnące wzdłuż całego piętra.
„Ten Paryż wygląda, jakby wszyscy mieszkańcy czuli potrzebę ciągłego komunikowania się, jeżeli nie w kawiarniach, to zapomocą ganków“ — myśli Wokulski.
I dachy są jakieś oryginalne, wysokie, obładowane kominami, najeżone blaszanemi kominkami i szpicami. I na ulicach cokrok wyrasta, albo drzewo, albo latarnia, albo kiosk, albo kolumna zakończona kulą. Zycie kipi tu tak silnie, że, nie mogąc zużyć się w nieskończonym ruchu powozów, w szybkim biegu ludzi, w dźwiganiu pięciopiętrowych domów z kamienia, jeszcze wytryskuje ze ścian w formie posągów lub płaskorzeźb, z dachów w formie strzał, i z ulic w postaci nieprzeliczonych kiosków.
Wokulskiemu zdaje się, że, wydobyty z martwej wody, wpadł nagle w ukrop, który „burzy się i szumi i pryska...“ On, człowiek dojrzały i w swoim klimacie gwałtowny, poczuł się tu, jak flegmatyczne dziecko, któremu imponuje wszystko i wszyscy.
Tymczasem dokoła niego wciąż „wre i kipi i szumi i pryska“; nie widać końca tłumów, ani powozów, ani drzew, ani olśniewających wystaw, ani nawet samej ulicy. Wokulski stopniowo zapada w odurzenie. Przestaje słyszeć hałaśliwą rozmowę przechodniów, potem głuchnie na krzyki handlarzy ulicznych, wreszcie na turkot kół. Potem zdaje mu się, że już gdzieś widział takie domy, taki ruch, takie kawiarnie; później myśli, że ostatecznie jestto nic wielkiego, a nareszcie budzą się w nim zdolności krytyczne, i mówi sobie, że — jakkolwiek w Paryżu częściej można słyszeć język francuski, aniżeli w Warszawie, to jednak akcent tutejszy jest gorszy i wymowa mniej wyraźna.
Tak rozważając, zwalnia kroku i zaczyna nie ustępywać z drogi. I kiedy myśli, że dopiero teraz francuzi zaczną go wytykać palcami, spostrzega ze zdziwieniem, że już coraz mniej zwracają na niego uwagę. Po jednogodzinnym pobycie na ulicy, stał się zwyczajną kroplą paryskiego oceanu.
— To i lepiej! — mruczy.
Do tej chwili cokilkadziesiąt kroków, naprawo i nalewo, rozsuwały się domy i widać było jakąś boczną ulicę. Teraz jednolita ściana domów ciągnie się przez kilkaset kroków. Zaniepokojony pośpiesza i ku wielkiemu zadowoleniu, dociera nareszcie do bocznej ulicy; skręca trochę naprawo i czyta: Rue St. Fiacre.
Uśmiecha się, przychodzi mu bowiem na myśl jakiś romans Pawła Kocka. Znowu boczna ulica i znowu czyta: Rue du Sentier.
— Nie znam — mówi do siebie.
O kilkadziesiąt kroków dalej widzi: Rue Poissoniere, która mu przypomina jakąś sprawę kryminalną, a potem cały szereg krótkich uliczek wychodzących naprzeciw teatru Gymnase.
„Cóż to znowu?...“ — myśli, spostrzegłszy nalewo ogromny budynek, niepodobny do żadnego z tych, jakie znał dotychczas. Jestto olbrzymi prostokąt z kamienia, a w nim brama z półkolistem sklepieniem. Oczywiście brama, która stoi na przecięciu się dwu ulic. Obok niej budka, gdzie zatrzymują się omnibusy; prawie naprzeciw kawiarnia i chodnik oddzielony od środka ulicy krótką, żelazną balustradą.
O paręset kroków dalej druga podobna brama, a między niemi szeroka ulica ciągnąca się naprawo i lewo. Ruch nagle potęguje się; tędy bowiem przejeżdżają aż trzy gatunki omnibusów i tramwaje.
Wokulski spogląda naprawo i znowu widzi dwa szeregi latarń, dwa szeregi kiosków, dwa szeregi drzew i dwa szeregi pięciopiętrowych domów, ciągnących się na długość Krakowskiego Przedmieścia i Nowego Świata. Końca ich nie widać, tylko gdzieś het, daleko, ulica podnosi się ku niebu, dachy zniżają się ku ziemi i wszystko znika.
„No, choćbym miał zbłądzić i spóźnić się na sesyą, pójdę w tamtę stronę!...“ — myśli.
Wtem, na skręcie wymija go młoda kobieta, której wzrost i ruchy robią na Wokulskim silne wrażenie.
„Ona?... Nie... Najprzód ona została w Warszawie, a powtóre — spotykam już drugą taką... Złudzenia...“
Ale siły opuszczają go, a nawet pamięć. Stoi na przecięciu się dwu ulic, wysadzonych drzewami i absolutnie nie wie, zkąd przyszedł? Ogarnia go strach paniczny, znany ludziom, którzy zbłądzili w lesie; szczęściem nadjeżdża jednokonka, której furman uśmiecha się do niego w sposób bardzo przyjacielski.
— Grand Hôtel! — mówi Wokulski, siadając. Dorożkarz dotyka ręką kapelusza i woła:
— Naprzód Lizetka!... Ten szlachetny cudzoziemiec postawi ci za fatygę kwartę piwa.
Następnie, odwróciwszy się bokiem do Wokulskiego, mówi:
— Jedno z dwojga, obywatelu: albo dopiero dziś przyjechaliście, albo jesteście po dobrem śniadaniu?...
— Dziś przyjechałem — odpowiada Wokulski, uspokojony widokiem jego pełnej, czerwonej twarzy bez zarostu.
— I piliście trochę, to zaraz widać — wtrąca dorożkarz. — A taksę znacie?...
— Wszystko jedno.
— Naprzód Lizetka!... Bardzo podobał mi się ten cudzoziemiec i myślę, że tylko tacy powinni pokazywać się na naszej wystawie. Czy aby jesteście pewni, obywatelu, że mamy jechać do Grand Hôtel?... — zwraca się do Wokulskiego.
— Najzupełniej.
— Naprzód Lizetka! Ten cudzoziemiec zaczyna mi imponować. — Czy nie jesteście, obywatelu, z Berlina?...
— Nie.
Dorożkarz przypatruje mu się chwilę, wreszcie mówi:
— Tem lepiej dla was. Nie mam wprawdzie pretensyi do prusaków, choć zabrali nam Alzacyą i spory kawał Lotaryngii, ale zawsze nie lubię mieć niemca za kołnierzem. Zkądźe jesteście, obywatelu?
— Z Warszawy.
— Ah, ça!... Piękny kraj... bogaty kraj... Naprzód Lizetka!... Więc pan jesteś polak?... Znam polaków!... Oto plac Opery, obywatelu, a oto Grand Hôtel...
Wokulski rzucił trzy franki dorożkarzowi, pędem wbiegł do bramy, a z niej na trzecie piętro. Ledwie stanął przed swoim numerem, już ukazał się uśmiechnięty służący i oddał mu bilet Suzina i pakiet listów.
— Dużo interesantów... dużo interesantek! — rzekł służący, patrząc na niego figlarnie,
— Gdzież oni?
— Są w salonie przyjęć, są w czytelni, są w sali jadalnej... Pan Jumart niecierpliwi się...
— Któż jest pan Jumart? — spytał Wokulski.
— Marszałek dworu pańskiego i pana Siuzę... Bardzo zdolny człowiek i duże mógłby panu oddać usługi, gdyby był pewny tak... z 1.000 franków gratyfikacyi... — mówił wciąż figlarnie służący.
— Gdzież on jest?
— Na pierwszem piętrze, w pańskim salonie przyjęć. Pan Jumart jest bardzo zdolny człowiek, ale i ja może przydałbym się waszej ekscelencyi, jakkolwiek nazywam się Miler. Naprawdę jednak jestem alzatczyk i, na honor, zamiast brać od pana, jeszcze płaciłbym 10 franków dziennie, byleśmy raz skończyli z prusakami.
Wokulski wszedł do numeru.
— Nadewszystko niech panowie strzegą się tej baronowej... która już czeka w czytelni, a ma niby to przyjść dopiero o trzeciej... Przysięgnę, to niemka... Jestem przecie alzatczyk!...
Ostatnie zdania Miler wypowiedział zniżonym głosem i cofnął się na korytarz.
Wokulski otworzył bilet Suzina i czytał: „Sesya dopiero o ósmej — pisał Suzin — masz czasu dosyć, więc załatw się z tymi interesantami, a nadewszystko z babami. Ja już, dalibóg, za stary, żeby im wszystkim dogodzić“.
Wokulski zaczął przeglądać listy. Powiększej części były to reklamy kupców, fryzyerów, dentystów, prośby o wsparcie, propozycye wyjawienia jakichś tajemnic, jedna odezwa od armii zbawienia.
Z całego mnóstwa tych korespondencyj, uderzyła Wokulskiego następna: „Osoba młoda, elegancka i przystojna, pragnie zwiedzać z panem Paryż na wspólny koszt. Odpowiedź złożyć u szwajcara hotelu“.
— Oryginalne miasto! — mruknął Wokulski.
Drugi, jeszcze ciekawszy list pochodził od owej baronowej... która od trzeciej miała czekać na schadzkę w czytelni.
— To jeszcze pół godziny...
Zadzwonił i kazał przynieść do numeru śniadanie. W kilka minut podano mu szynkę, jaja, befsztyk, jakąś nieznaną rybę, kilka butelek rozmaitych trunków i maszynkę kawy czarnej. Jadł z wilczym apetytem, pił niegorzej, wreszcie kazał Milerowi zaprowadzić się do owej sali przyjęć.
Służący wyszedł z nim na kurytarz, dotknął dzwonka, coś powiedział przez tubę i wprowadził Wokulskiego do windy. W minutę później Wokulski był na pierwszem piętrze, a gdy opuszczał windę, zastąpił mu drogę jakiś dystyngowany pan, z niedużemi wąsami, we fraku i białym krawacie.
— Jumart... — odezwał się ten pan z ukłonem.
Poszli kilkanaście kroków kurytarzem i Jumart otworzył drzwi wspaniałego salonu. Wokulski o mało nie cofnął się, zobaczywszy złocone meble, olbrzymie lustra i ściany ozdobione płaskorzeźbami. Na środku stał duży stół pokryty kosztownym obrusem i przywalony stosem papierów.
— Mogę wprowadzić interesantów? — spytał Jumart. — Ci nie są, zdaje mi się, niebezpieczni. Tylko na baronową... ośmielę się zwrócić uwagę... Czeka w czytelni.
Ukłonił się i wyszedł z powagą do innego salonu, który zdawał się być poczekalnią.
„Czy ja, do licha, nie wpadłem w jaką awanturę?“ — pomyślał Wokulski.
Ledwie Wokulski usiadł na fotelu i zaczął przeglądać papiery, wszedł lokaj w błękitnym fraku ozdobionym złotemi haftami i podał mu bilet na tacy. Na bilecie był napis: „Pułkownik“ i jakieś nic nie mówiące nazwisko.
— Prosić.
Po chwili ukazał się mężczyzna pięknego wzrostu, z siwą hiszpanką, takiemiż wąsami i czerwoną wstążeczką przy klapie surduta.
— Wiem, że mało ma pan czasu — odezwał się gość, lekko kłaniając się. — Mój interes jest krótki. Paryż, miasto wspaniałe pod każdym względem: czy chodzi o zabawę, czy o naukę; ale potrzebuje wytrawnego przewodnika. Ponieważ znam wszystkie muzea, galerye, teatry, kluby, monumenta, instytucye rządowe i prywatne, słowem, wszystko... więc, jeżeli pan życzy sobie...
— Niech pan raczy zostawić swój adres — odpowiedział Wokulski.
— Władam czterema językami, mam znajomości w świecie artystycznym, literackim, naukowym i przemysłowym...
— W tej chwili nie mogę panu dać odpowiedzi — przerwał Wokulski.
— Mam zgłosić się, czy czekać na pańskie wezwanie? — spytał gość.
— Tak, odpowiem panu listownie.
— Polecam się pamięci — odparł gość. Wstał z krzesła i ukłoniwszy się, wyszedł.
Lokaj przyniósł drugi bilet i niebawem ukazał się drugi gość. Byłto człowiek pulchny i rumiany i wyglądał na właściciela sklepu bławatnego. Kłaniał się na całej przestrzeni ode drzwi do stołu.
— Co pan każe? — spytał Wokulski.
— Jakto, nie odgadł pan, przeczytawszy nazwisko Escabeau?... Hanibal Escabeau?... — zdziwił się przybyły. — Karabin Escabeau daje 17 strzałów na minutę; ten zaś, który będę miał honor zaprezentować panu, wyrzuca 30 kul...
Wokulski miał tak zdziwioną minę, że Hanibal Escabeau sam począł się dziwić.
— Sądzę, że nie omyliłem się? — spytał gość.
— Omylił się pan — odparł Wokulski. — Jestem kupcem galanteryjnym i karabiny nic mnie nie obchodzą.
— Mówiono mi jednak... poufnie... — rzekł z naciskiem Escabeau — że panowie...
— Źle pana poinformowano.
— Ach, w takim razie przepraszam... To może być pod innym numerem... — mówił gość, cofając się i kłaniając.
Nowy występ błękitnego fraka i białych spodni i nowy gość; tym razem mały, szczupły, czarny, z niespokojnem wejrzeniem. Ten prawie przybiegł do stołu, padł na krzesło, obejrzał się na drzwi, i przysunąwszy się do Wokulskiego, zaczął przyciszonym głosem:
— Pewnie dziwi to pana, ale... rzecz jest ważna... zbyt ważna... W tych dniach zrobiłem olbrzymie odkrycie co do rulety... Trzeba tylko 6 do 7-miu razy dublować stawkę...
— Wybaczy pan, ale ja się tem nie zajmuję — przerwał mu Wokulski.
— Nie ufa mi pan?... To całkiem naturalne... Ale mam właśnie przy sobie małą ruletę... Możemy spróbować...
— Przepraszam pana, w tej chwili nie mam czasu.
— Trzy minuty, panie... minutkę...
— Ani pół minuty.
— Więc kiedyż mam przyjść? — pytał gość z miną bardzo zdesperowaną.
— W każdym razie nieprędko.
— Niechże mi pan przynajmniej pożyczy sto franków na oficyalne próby...
— Mogę służyć pięcioma — odparł Wokulski, sięgając do kieszeni.
— O nie, panie, dziękuję... Nie jestem awanturnikiem ... Zresztą... niech pan da... jutro odniosę... Pan może się tymczasem namyśli...
Następny gość, człowiek okazałej tuszy ze sznurem miniaturowych orderów na klapie surduta, proponował Wokulskiemu: dyplom doktora filozofii, order, lub tytuł i wydawał się bardzo zdziwionym, gdy propozycyi nie przyjęto. Odszedł, nawet nie pożegnawszy się.
Po nim nastąpiła paruminutowa przerwa. Wokulskiemu zdawało się, że w poczekalni słyszy szelest kobiecej sukni. Wytężył ucho... W tej chwili lokaj zameldował baronowę...
Znowu długa pauza i ukazała się w salonie kobieta tak piękna i dystyngowana, że Wokulski mimowoli powstał z fotelu. Mogła mieć około 40 lat; wzrost okazały, rysy bardzo regularne, postawa wielkiej damy.
Milcząc wskazał jej fotel. Gdy zaś usiadła, spostrzegł, że jest wzburzona i szarpie w rękach haftowaną chusteczkę. Nagle odezwała się, dumnie patrząc mu w oczy.
— Pan mnie zna?
— Nie, pani.
— Nie widział pan nawet moich portretów?
— Nie.
— Więc chyba nigdy pan nie był ani w Berlinie, ani w Wiedniu.
— Nie byłem.
Dama głęboko odetchnęła.
— Temlepiej — rzekła — będę śmielszą. Nie jestem baronowa... jestem zupełnie kim innym. Ale o to mniejsza. Chwilowo znalazłam się w trudnem położeniu... potrzebuję 20.000 franków... A ponieważ nie chcę w tutejszych lombardach zastawiać moich klejnotów, więc... Pojmuje pan?
— Nie, pani.
— Więc... mam do zbycia ważną tajemnicę...
— Nie mam prawa nabywać tajemnic — odpowiedział już zmieszany Wokulski.
Dama poruszyła się na fotelu.
— Nie ma pan prawa?... Więc pocóż pan tu przyjechał?... — rzekła z lekkim uśmiechem.
— A jednak nie mam...
Dama podniosła się.
— Tu — mówiła wzruszona — jest adres, — pod którym można zgłosić się do mnie wciągu 24 godzin, a tu... notatka, która może panu da trochę do myślenia... Żegnam.
Wyszła z szelestem. Wokulski spojrzał na notatkę i znalazł w niej szczegóły, dotyczące osoby jego i Suzina, które zazwyczaj stanowią treść paszportów.
„No, tak!... — myślał. — Miler przeczytał mój paszport i zrobił z niego wyciąg; nawet nie bez błędów... Woklusky!... Cóż u dyabła, czy oni mnie uważają za dziecko?...“
Ponieważ nikt z gości już nie przychodził, Wokulski wezwał do siebie Jumarta.
— Co pan rozkaże? — spytał elegancki marszałek dworu.
— Chciałem z panem pomówić.
— Prywatnie?... W takim razie pozwoli pan, że usiądę. Przedstawienie skończone, kostiumy idą do składu, aktorzy stają się równi sobie.
Mówił to nieco ironicznym tonem i zachowywał się jak przystało na człowieka bardzo dobrze wychowanego. Wokulski dziwił się coraz więcej.
— Powiedz mi pan — rzekł — coto są za ludzie.
— Ci, którzy byli u pana? — spytał Jumart. — Ludzie jak inni: przewodnicy, wynalazcy, pośrednicy... Każdy pracuje, jak umie i stara się swoję pracę zbyć najkorzystniej. A że lubią zarobić, jeżeli się da, więcej niż warto, to już cecha francuzów.
— Pan nie jesteś francuzem?
— Ja?... Urodziłem się w Wiedniu, kształciłem się w Szwajcaryi i w Niemczech, długi czas mieszkałem we Włoszech, Anglii, Norwegii, Stanach Zjednoczonych... Moje zaś nazwisko najlepiej streszcza narodowość: tem jestem, w czyjej mieszkam oborze; wołem między wołami, koniem między końmi. A że wiem zkąd mam pieniądze i naco je wydaję i ludzie o mnie wiedzą, więc zresztą nic mnie nie obchodzi.
Wokulski przypatrywał mu się z uwagą.
— Nie rozumiem pana — rzekł.
— Widzi pan — mówił Jumart, przebierając palcami po stole — zadużo zwiedziłem świata, ażebym miał troszczyć się o czyjąś narodowość. Dla mnie istnieją tylko cztery narodowości bez względu na języki. Numer pierwszy, mają ci, o których wiem: zkąd biorą pieniądze i naco je wydają. Numer drugi, ci, o których wiem zkąd biorą, ale nie wiem: naco wydają? Numer trzeci ma znane wydatki, choć nieznane dochody, a numer czwarty noszą ci, których nie znam ani źródła dochodów, ani wydatków. O panu Escabeau wiem, że ma dochody z fabryki trykotaży, a wydaje pieniądze na zbudowanie jakiejś piekielnej broni, więc szanuję go... Zaś o pani baronowej... nie wiem, ani zkąd bierze pieniądze, ani naco je wydaje i dlatego jej nie ufam.
— Ja jestem kupcem, panie Jumart — odpowiedział Wokulski, niemile draśnięty wykładem powyższej teoryi.
— Wiem o tem. I jeszcze jest pan przyjacielem pana Siuzę, co także daje pewien procent. Nie do pana zresztą stosowały się moje uwagi; wypowiedziałem je jako odczyt, który mam nadzieję, opłaci mi się.
— Jesteś pan filozofem — mruknął Wokulski
— Nawet doktorem filozofii dwu uniwersytetów — odparł Jumart.
— I spełniasz pan rolę...
— Służącego?... chciałeś pan powiedzieć — przerwał, śmiejąc się, Jumart. — Pracuję, panie, aby żyć i zabezpieczyć sobie rentę na starość. A o tytuł nie dbam; tyle ich już miałem!... Świat podobny jest do amatorskiego teatru; więc nieprzyzwoicie jest pchać się w nim do ról pierwszych, a odrzucać podrzędne. Wreszcie, każda rola jest dobra, byle grać ją z artyzmem i nie brać jej zbyt poważnie.
Wokulski poruszył się. Jumart wstał z krzesła i ukłoniwszy się elegancko, rzekł:
— Polecam panu moje usługi.
Następnie wyszedł z salonu.
— Mam gorączkę, czy co?... — szepnął Wokulski, ściskając głowę rękoma. — Wiedziałem, że Paryż jest dziwny; ale żeby był aż tak dziwny...
Kiedy Wokulski spojrzał na zegarek, było dopiero wpół do czwartej.
— Przeszło cztery godziny do sesyi — mruknął, czując, że ogarnia go trwoga na myśl: co robić z czasem? Widział tyle nowych rzeczy, rozmawiał z tyloma nowymi ludźmi, i jest dopiero wpół do czwartej!...
Trapił go nieokreślony niepokój, czuł brak czegoś... „Możeby znowu co zjeść? nie. Może czytać? nie. Może rozmawiać? Już mam dosyć tej rozmowy...“ Ludzie obrzydli mu; najmniej wstrętnymi byli ci chorzy na manią wynalazków i ten Jumart ze swoją klasyfikacyą człowieczego gatunku.
Nie miał odwagi wracać do swego numeru z wielkiem lustrem; cóż mu więc pozostało, jeżeli nie oglądanie paryskich osobliwości. Kazał zaprowadzić się do sali jadalnej Grand Hôtel. Wszystko tu pyszne i ogromne, począwszy od ścian, sufitu i okien, skończywszy na liczbie i długości stołów. Ale Wokulski nie przypatrywał się; utkwił oczy w jednym z olbrzymich złoconych pająków i myślał:
„Kiedy ona dosiągnie wieku baronowej... ona, przywykła do wydawania dziesiątków tysięcy rubli rocznie, kto wie, czy nie pójdzie też drogami baronowej?... Przecie i ta kobieta była młodą i za nią mógł szaleć taki waryat, jak ja i ona nie pytała, zkąd się biorą pieniądze... Dziś już wie zkąd: z handlu tajemnicami!... Przeklęta sfera, która hoduje takie piękne i takie, kobiety...“
W sali było mu ciasno, więc wybiegł przed hotel, utopić się w ulicznym gwarze.
„Pierwiej szedłem nalewo — myślał — teraz pójdę wprawo“.
Wędrówka naoślep w niezmiernem mieście była jedyną rzeczą, mającą dla niego jakiś gorzki powab.
„Gdybym między temi tłumami mógł zgubić samego siebie...“ — szepnął.
Skręcił tedy naprawo. Wyminął nieduży plac i wszedł na bardzo duży, obficie zasadzony drzewami. Na środku jego stał gmach prostokątny, otoczony kolumnami, jak grecka świątynia; wielkie drzwi śpiżowe okryte płaskorzeźbą, na szczycie frontonu również płaskorzeźba, przedstawiająca, zdaje się, Sąd ostateczny.
Wkoło obszedł gmach, myśląc o Warszawie. Z jakim trudem dźwigają się tamtejsze budowle nieduże, nietrwałe i płaskie, gdy tu siła ludzka, jakby dla rozrywki, wznosi olbrzymy i tak dalece jest niewyczerpana pracą, że jeszcze zalewa je ozdobami.
Naprzeciw zobaczył niedługą ulicę, a za nią ogromny plac, na którym majaczyła wysmukła kolumna. Poszedł w tamtę stronę. Im bardziej zbliżał się, tem wyżej rosła kolumna i plac się rozszerzał. Przed i za kolumną biły duże wodotryski; naprawo i nalewo ciągnęły się już żółknące kępy drzew, jak ogrody; wgłębi widać było rzekę, nad którą cochwilę rozsnuwał się dym szybko przelatującego parostatku.
Na placu kręciło się niewiele stosunkowo powozów; natomiast było dużo dzieci z matkami i bonami. Krążyli wojskowi różnej broni i gdzieś grała orkiestra.
Wokulski zbliżył się do obelisku i ogarnęło go zdumienie. Znajdował się na środku obszaru mającego ze dwie wiorsty długości i z pół szerokości. Za sobą miał ogród, przed sobą bardzo długą aleję. Po obu jej stronach ciągnęły się skwery i pałace, a daleko, na wzgórzu wznosiła się ogromna brama. Wokulski czuł, że w tem miejscu może mu zabraknąć przymiotników i stopni najwyższych.
— To jest plac Zgody, to obelisk z Luxor (oryginalny panie!), za nami ogród Tuileryjski, przed nami Pola Elizejskie, a tam, na końcu... Łuk Gwiazdy...
Wokulski obejrzał się; przy nim kręcił się jakiś pan w ciemnych okularach i nieco podartych rękawiczkach.
— Możemy tam podejść... Boski spacer!... Czy widzisz pan ten ruch... — mówił nieznajomy...
Nagle umilkł, szybko odszedł i zniknął między dwoma przejeżdżającemi powozami. Natomiast zbliżył się jakiś wojskowy w krótkiej pelerynie z kapturem na plecach. Wojskowy chwilę przypatrzył się Wokulskiemu i rzekł z uśmiechem:
— Pan cudzoziemiec?... Niech pan będzie ostrożny ze znajomościami w Paryżu...
Wokulski machinalnie dotknął bocznej kieszeni surduta i, już nie znalazł tam srebrnej papierośnicy. Zarumienił się, grzecznie podziękował wojskowemu w pelerynie, lecz nie przyznał się do straty. Przyszły mu na myśl definicye Jumarta i powiedział sobie, że już zna źródło dochodów pana w podartych rękawiczkach, choć nie wie jeszcze o jego wydatkach.
„Jumart ma racyą — szepnął. — Złodzieje są mniej niepewni od ludzi, którzy niewiadomo zkąd czerpią dochody...“
I przypomniał sobie, że w Warszawie jest bardzo wielu takich.
„Może dlatego niema tam gmachów i łuków tryumfalnych...“
Szedł polami Elizejskiemi i odurzał się ruchem nieskończonych sznurów karet i powozów, między któremi przesuwali się jeźdzcy i amazonki. Szedł, odpędzając od siebie posępne myśli, które krążyły nad nim jak stada nietoperzów. Szedł i lękał się spojrzeć za siebie; zdawało mu się, że na tej drodze, kipiącej przepychem i weselem, on sam jest jak zdeptany robak, który wlecze za sobą wnętrzności.
Dotarł do Łuku Gwiazdy i powoli zawrócił się z powrotem. Gdy znowu dosięgał placu Zgody, zobaczył, poza Tuileryjskim ogrodem, ogromną czarną kulę, która szybko szła wgórę, zatrzymała się pewien czas i powoli opadła nadół.
„Ach, to tu jest balon Giffarda? — pomyślał. — Szkoda, że nie mam dziś czasu...“
Z placu skręcił w jakąś ulicę, gdzie naprawo ciągnął się ogród oddzielony żelaznemi sztachetami i słupami, na których stały wazony, a nalewo, szereg kamienic z półokrągłemi dachami, z lasem kominów i kominków, z niekonczącemi się balustradami... Szedł powoli i z trwogą, myślał, że ledwie po ośmiugodzinnym pobycie, Paryż zaczyna go nudzić...
— Bah! — szepnął. — A wystawa, a muzea, a balon?...
Idąc wciąż ulicą Rivoli, około siódmej, dotarł do placu, na którym wznosiła się, samotna jak palec wieża gotycka, otoczona drzewami i niskim płotem z prętów żelaznych. Ztąd znowu rozbiegało się kilka ulic; Wokulski uczuł znużenie, kiwnął na fiakra i po upływie pół godziny znalazł się w hotelu, spotkawszy po drodze znajomą już bramę St. Denis.
Sesya z fabrykantami okrętów i odnośnymi inżynierami przeciągnęła się do północy, przy udziale bardzo wielu butelek szampana. Wokulski, który musiał wyręczać w rozmowie Suzina i robił dużo notatek, dopiero przy tej pracy uspokoił się zupełnie. Rzeźko pobiegł do swojego numeru i zamiast dręczyć się lustrem, wziął do poduszki plan Paryża, umieszczony w Przewodniku.
— Bagatela! — mruknął. — Około stu wiorst kwadratowych powierzchni, dwa miliony mieszkańców, kilka tysięcy ulic i kilkanaście tysięcy powozów publicznych...
Potem przejrzał długi spis najznakomitszych budowli paryskich i ze wstydem pomyślał, że chyba nigdy nie zoryentuje się w tem mieście.
— Wystawa... Notre Dame... Hale centralne... Plac Bastylli... Magdalena... Ścieki... No, dajcie mi spokój! — mówił.
Zgasił świecę. Na ulicy było cicho; przez okno napływał szary blask świateł, odbitych chyba od obłoków. Ale Wokulskiemu szumiało i dzwoniło w uszach, a przed oczyma ukazywały mu się, to ulice gładkie jak posadzka, to drzewa otoczone żelaznemi koszykami, to gmachy budowane z ciosowego kamienia, to znowu ciżba ludzi i powozów, wychodzących niewiadomo zkąd i biegnących niewiadomo dokąd. Przypatrując się tym pierzchliwym widziadłom, usypiał i myślał, że jednak ten pierwszy dzień w Paryżu upamiętni mu się na całe życie.
Potem marzyło mu się, że to morze domów i las posągów i nieskończone szeregi drzew zwalają się na niego i że on sam już śpi w niezmiernym grobowcu samotny, cichy, prawie szczęśliwy. Śpi, o niczem nie myśli, o nikim nie pamięta i tak przespałby wieki, gdyby, ach! nie ta kropla żalu, która leży w nim, czy obok niego, tak mała, że jej nie dojrzy ludzkie oko, a tak gorzka, że mogłaby cały świat zatruć.
Od dnia, w którym po raz pierwszy skąpał się w Paryżu, zaczęło się dla Wokulskiego życie prawie mistyczne. Poza obrębem kilku godzin, które poświęcał naradom Suzina z budowniczymi okrętów, Wokulski był zupełnie swobodny i używał tego czasu na najnieporządniejsze zwiedzanie miasta. Wybierał jakąś miejscowość według alfabetu w Przewodniku, i nawet nie patrząc na plan, jechał tam otwartym powozem. Wdrapywał się na schody, obchodził gmachy, przebiegał sale, zatrzymywał się przed ciekawszemi okazami i tym samym fiakrem, wynajętym na cały dzień, przenosił się do innej miejscowości, znowu według alfabetu. A ponieważ największem niebezpieczeństwem, jakiego lękał się, był brak zajęcia, więc wieczorami oglądał plan miasta, wykreślał już obejrzane punkta i robił notatki.
Niekiedy w wycieczkach towarzyszył mu Jumart i prowadził go do miejsc, o których nie wspominają przewodniki: do składów kupieckich, do warsztatów fabrycznych, do mieszkań rękodzielników, do kwater studenckich, do kawiarni i restauracyi na ulicach czwartego rzędu. I tu dopiero Wokulski poznawał właściwe życie Paryża.
W ciągu tych wędrówek wchodził na wieże: St. Jacques, Notre-Dame i Panteonu, wjeżdżał windą na Trocadero, zstępował do ścieków paryskich i do ozdobionych trupiemi głowami katakumb, zwiedzał wystawę powszechną, Louvre i Cluny, lasek Buloński i cmentarze, kawiarnie de la Rotonde, du Grand Balcon i fontanny, szkoły i szpitale, Sorbonę i sale fechtunku, halle i konserwatoryum muzyczne, bydłobójnie i teatra, giełdę, kolumnę lipcową i wnętrza świątyń. Wszystkie te widoki tworzyły dokoła niego chaos, któremu odpowiadał chaos panujący we własnej duszy.
Nieraz przebiegając myślą oglądane przedmioty: od pałacu wystawy, mającego dwie wiorsty w obwodzie, do perły w koronie Burbonów, nie większej od ziarna grochu, pytał: czego ja chcę?... I okazywało się, że nie chciał niczego. Nic nie przykuwało jego uwagi, nie przyśpieszało bicia serca, nie pobudzało go do czynów. Gdyby za cenę pieszej podróży od cmentarza Montmartre do cmentarza Mont-Parnasse, ofiarowano mu cały Paryż, pod warunkiem, żeby go to zajęło i rozgrzało, nie przeszedłby tych pięciu wiorst. Przechodził zaś ich dziesiątki dziennie dlatego tylko, ażeby zagłuszyć wspomnienia.
Nieraz zdawało mu się, że jest istotą, która, dziwnym zbiegiem wypadków, urodziła się przed kilkoma dniami tu, na bruku paryskim i że wszystko, co mu przychodziło na pamięć jest złudzeniem, jakimś snem przedbytowym, który nigdy nie istniał w rzeczywistości. Wówczas mówił sobie, że jest zupełnie szczęśliwy, jeździł z jednego końca Paryża na drugi, i jak szaleniec, garściami rozrzucał luidory.
— Wszystko jedno! — mruczał.
Ach, gdyby tylko nie ta kropla żalu, tak mała, a tak gorzka!
Czasami, na tle szarych dni, w których zdawało mu się, że na jego głowę wali się cały świat pałaców, fontan, rzeźb, obrazów i machin, trafiał się wypadek, który przypominał mu, że on nie jest złudzeniem, ale rzeczywistym człowiekiem, chorym na raka w duszy.
Był raz w teatrze Variétés, na ul. Montmartre, o paręset kroków od swego hotelu. Miano grać trzy wesołe sztuczki, między niemi jednę operetkę. Poszedł tam, ażeby odurzyć się błazeństwem, i prawie natychmiast po podniesieniu kurtyny usłyszał na scenie frazes, wypowiedziany płaczliwym głosem:
„Kochanek wszystko wybaczy kochance, wyjąwszy drugiego kochanka“...
— Niekiedy trzeba wybaczyć trzech albo i czterech!... — odezwał się ze śmiechem siedzący obok niego Francuz.
Wokulski uczuł brak powietrza, zdawało mu się, że ziemia rozstępuje się pod nim i sufit upada na niego. Nie mógł wytrzymać w teatrze; wstał z krzesła, na nieszczęście położonego gdzieś we środku teatru i oblany zimnym potem, depcząc po nogach sąsiadów, uciekł z przedstawienia.
Biegł w stronę hotelu i wpadł do pierwszej narożnej kawiarni. O co go pytano, co odpowiedział, nie pamięta. Wiedział tylko, że podano mu kawę i karafkę koniaku, naznaczoną kreskami, które odpowiadały objętości kieliszka.
Wokulski pił i myślał:
„Starski to jest ten drugi kochanek, Ochocki trzeci... A Rossi?... Rossi, któremu ja urządzałem klakę i znosiłem mu do teatru prezenta... Czemże on był?... Głupi człowieku, ależ to jest Messalina, jeżeli nie ciałem, to duchem... I ja, ja mam szaleć dla niej?... Ja!...“
Czuł, że oburzenie uspakaja go; gdy przyszło do rachunku, przekonał się, że... karafka była pusta...
„A jednakże ten koniak uspakaja“... pomyślał.
Odtąd, ile razy przypomniała mu się Warszawa, albo ile razy spotkał kobietę, mającą coś szczególnego w ruchach, w ubiorze, czy fizyognomii, wpadał do kawiarni i wypijał karafkę koniaku. Tylko wówczas śmiało przypominał sobie pannę Izabelę i dziwił się, że taki jak on człowiek, mógł kochać taką jak ona kobietę.
„Przecież chyba zasługuję na to — myślał — ażebym był pierwszym i ostatnim“...
Karafka koniaku wypróżniała się, a on opierał głowę na rękach i drzemał, ku wielkiej uciesze garsonów i gości.
I znowu po całych dniach zwiedzał wystawę, muzea, studnie artezyjskie, szkoły i teatry, nie dlatego, ażeby coś poznać, ale ażeby zagłuszyć wspomnienia.
Powoli, na tle głuchych i nieokreślonych cierpień, poczęło się w nim rodzić pytanie: czy istnieje jaki porządek w budowie Paryża? Czy jest przedmiot, z którym możnaby go porównać i ład, pod który dałoby się go podciągnąć?
Widziany z Panteonu i z Trocadero Paryż przedstawiał się jednakowo: było to morze domów, przecięte tysiącem ulic; nierówne dachy wyglądały jak fale, kominy jak odpryski, a wieże i kolumny jak większe fale.
— Chaos! — mówił Wokulski. — Zresztą nie może być inaczej tam, gdzie zbiegają się miliony usiłowań. Wielkie miasto jest jak obłok kurzu; ma przypadkowe kontury, lecz nie może mieć logiki. Gdyby ją miało, już oddawna wykryliby ten fakt autorowie Przewodników; bo i od czegóż oni są?...
I przyglądał się planowi miasta, wyśmiewając własne wysiłki.
„Tylko jeden człowiek i w dodatku genialny człowiek, może wytworzyć jakiś styl, jakiś plan — myślał. — Ale żeby miliony ludzi, pracujących przez kilka wieków i niewiedzących jeden o drugim, wytworzyło jakąś logiczną całość, jest to wprost niepodobne.
Powoli jednakże, ku największemu zdziwieniu, spostrzegł, że ów Paryż budowany przez kilkanaście wieków, przez miliony ludzi niewiedzących o sobie i niemyślących o żadnym planie, ma jednakże plan, tworzy całość, nawet bardzo logiczną.
Uderzyło go najprzód to, że Paryż jest podobny do olbrzymiego półmiska, o dziewięciu wiorstach szerokości z północy na południe i o jedynastu długości ze wschodu na zachód. Półmisek ten w stronie południowej jest pęknięty i przedzielony Sekwaną, która przecina go łukiem, biegnącym od kąta południowo-wschodniego, przez środek miasta, i skręca do kąta południowo-zachodniego. Ośmioletnie dziecko mogłoby wyrysować taki plan.
„No, dobrze, — myślał Wokulski — ale gdzież tu jest jakiśkolwiek ład w ustawieniu osobliwych budynków... Notre Dame w jednej stronie, Trocadero w innej stronie, a Louvre, a giełda, a Sorbona!... Chaos i tyle“...
Lecz gdy pilniej począł rozglądać się w planie Paryża, spostrzegł to, czego nie dojrzeli rodowici Paryżanie (co byłoby mniej dziwne), ani nawet K. Baedeker, roszczący sobie prawo do oryentowania się po całej Europie.
Paryż, pomimo pozornego chaosu ma plan, ma logikę, chociaż budowało go przez kilkanaście wieków miliony ludzi, nie wiedzących o sobie i bynajmniej nie myślących o logice i stylu.
Paryż posiada to, co możnaby nazwać kręgosłupem, osią krystalizacyi miasta.
Lasek Vincennes leży w stronie południowo-wschodniej, a kraniec lasku Bulońskiego w północno-zachodniej stronie Paryża. Otóż: owa oś krystalizacyi miasta podobna jest do olbrzymiej gąsienicy (mającej prawie sześć wiorst długości), która znudziwszy się w lasku Vincennes, poszła na spacer do lasku Bulońskiego.
Ogon jej opiera się o Plac Bastylli, głowa o Łuk Gwiazdy, korpus prawie przylega do Sekwany. Szyję stanowią Pola Elizejskie, gorset Tuileries i Louvre, ogonem jest Ratusz, Notre-Dame i nareszcie kolumna Lipcowa na Placu Bastylli.
Gąsienica ta posiada wiele nóżek krótszych i dłuższych. Idąc od głowy, pierwsza para jej nóżek opiera się nalewo: o pole Marsowe, pałac Trocadero i Wystawę, naprawo aż o cmentarz Montmartre. Druga para (nóżki krótsze) nalewo sięga do szkoły wojskowej, Hotelu des Invalides i izby deputowanych, naprawo kościoła Magdaleny i Opery. Potem idzie (wciąż ku ogonowi), nalewo szkoła Sztuk pięknych, naprawo Palais Royal, bank i giełda; nalewo Institut de France i mennica, naprawo Halle centralne; nalewo Pałac Luxemburski, muzeum Cluny i szkoła medyczna, naprawo Plac Republiki z koszarami ks. Eugeniusza.
Niezależnie od osi krystalizacyjnej i prawidłowości w ogólnym konturze miasta, Wokulski przekonał się jeszcze (o czem zresztą mówiły Przewodniki), że w Paryżu istnieją całe dziedziny prac ludzkich i jakiś porządek w ich układzie. Pomiędzy Placem Bastylli i Placem Rzeczypospolitej skupia się przemysł i rzemiosła; naprzeciw nich, po drugiej stronie Sekwany leży „dzielnica łacińska,“ gniazdo uczących się i uczonych. Między Operą, Placem Rzeczypospolitej i Sekwaną gromadzi się handel wywozowy i finanse; między Notre-Dame, Instytutem francuskim i cmentarzem Mont-Parnasse gnieżdżą się szczątki arystokracyi rodowej. Od Opery do Łuku Gwiazdy ciągnie się dzielnica bogatych dorobkiewiczów, a naprzeciw nich, polewej stronie Sekwany, obok hotelu Inwalidów i Szkoły wojskowej jest siedziba militaryzmu i wszechświatowych wystaw.
Obserwacye te zbudziły w duszy Wokulskiego nowe prądy, o których pierwiej nie myślał, albo myślał niedokładnie. Zatem wielkie miasto, jak roślina i zwierzę, ma właściwą sobie anatomią i fizyologią. Zatem praca milionów ludzi, którzy tak głośno krzyczą o swojej wolnej woli, wydaje te same skutki co praca pszczół, budujących regularne plastry, mrówek, wznoszących ostrokrężne kopce, albo związków chemicznych, układających się w regularne kryształy.
Niema więc w społeczeństwie przypadku, ale nieugięte prawo, które jakby na ironią z ludzkiej pychy, tak wyraźnie objawia się w życiu najkapryśniejszego narodu, francuzów! Rządzili nimi Merowingowie i Karlowingowie, Bourboni i Bonapartowie, było trzy republiki i parę anarchij, była inkwizycya i ateizm, rządcy i ministrowie zmieniali się jak krój sukien, albo obłoki na niebie... Lecz pomimo tylu zmian, tak napozór głębokich, Paryż coraz dokładniej przybierał formę półmiska, rozdartego przez Sekwanę; coraz wyraźniej rysowała się na nim oś krystalizacyi, biegnąca z Placu Bastylli do Łuku Gwiazdy, coraz jaśniej odgraniczały się dzielnice: uczona i przemysłowa, rodowa i handlowa, wojskowa i dorobkiewiczowska.
Ten sam fatalizm spostrzegł Wokulski w historyi kilkunastu głośniejszych rodzin paryskich. Dziad, jako skromny rzemieślnik, pracował przy ulicy Temple, po 16 godzin na dobę; jego syn, skąpawszy się w cyrkule łacińskim, założył większy warsztat przy ulicy św. Antoniego. Wnuk, jeszcze lepiej zanurzywszy się w naukowej dzielnicy, przeniósł się jako wielki handlarz na bulwar Poissonière, zaś prawnuk już jako milioner, zamieszkał w sąsiedztwie Pól Elizejskich, poto, ażeby... jego córki mogły chorować na nerwy przy bulwarze St. Germain. I tym sposobem ród spracowany i zbogacony około Bastylli, zużyty około Tuilleries, dogorywał w pobliżu Notre-Dame. Topografia miasta odpowiadała historyi mieszkańców.
Wokulski, rozmyślając o tej dziwnej prawidłowości w faktach, uznawanych za nieprawidłowe, przeczuwał, że jeżeli co mogłoby go uleczyć z apatyi, to chyba, tego rodzaju badania.
— Jestem dziki człowiek — mówił sobie — więc wpadłem w obłęd, ale wydobędzie mnie z niego cywilizacya.
Każdy zresztą dzień w Paryżu przynosił mu nowe idee, albo rozjaśniał tajemnice jego własnej duszy.
Raz, gdy siedział przed kawiarnią, pijąc mazagran, zbliżył się do werendy jakiś uliczny tenor i przy akompaniamencie arfy, zaśpiewał:
Au printemps, la feuille repousse,
Et la fleur embellit les près,
Mignonette, en foulant la mousse,
Suivons les papillons diaprés.
Vois les se poser sur les roses;
Comme eux aussi je veux poser,
Ma lèvre sur tes lèvres closes,
Et te ravir un doux baiser![1]
I natychmiast kilku gości powtórzyło ostatnią strofę:
„Vois les se poser sur les roses;
Comme eux aussi je veux poser
Ma lèvre sur tes lèvres closes,
Et te ravir un doux baiser!“
— Głupcy! — mruknął Wokulski. — Nie mają co powtarzać, tylko takie błazeństwa.
Wstał zachmurzony i z bólem w sercu przesuwał się pomiędzy potokiem ludzi tak ruchliwych, krzykliwych, rozmawiających i śpiewających, jak dzieci wypuszczone ze szkoły.
— Głupcy! Głupcy!... — powtarzał.
Nagle przyszło mu na myśl: czyto on raczej nie jest głupi?...
„Gdyby ci wszyscy ludzie — mówił sobie — byli podobni do mnie, Paryż wyglądałby jak szpital smutnych waryatów. Każdy trułby się jakiemś widziadłem, ulice zamieniłyby się w kałuże, a domy w ruinę. Tymczasem oni, biorąc życie jakiem jest, uganiają się za praktycznemi celami, są szczęśliwi i tworzą arcydzieła.“
„A ja za czem goniłem? Najprzód za perpetuum mobile i kierowaniem balonami, potem za zdobyciem stanowiska, do którego nie dopuszczali mnie moi właśni sprzymierzeńcy, nareszcie za kobietą, do której prawie niewolno mi się zbliżyć. A zawsze albo poświęcałem się, albo ulegałem ideom wytworzonym przez klasy, które chciały mnie zrobić swoim sługą i niewolnikiem.“
I wyobrażał sobie, jakbyto było, gdyby zamiast w Warszawie, przyszedł na świat w Paryżu. Przedewszystkiem, dzięki mnóstwu instytucyj, mógłby więcej nauczyć się w dzieciństwie. Później, nawet dostawszy się do kupca, doznałby mniej przykrości, a więcej pomocy w studyach. Dalej, nie pracowałby nad perpetuum mobile, przekonawszy się, że w tutejszych muzeach istnieje wiele podobnych machin, które nigdy nie funkcyonowały. Gdyby zaś wziął się do kierowania balonami, znalazłby gotowe modele, całe grupy podobnych jak on marzycieli, a nawet pomoc w razie praktyczności pomysłów.
A gdyby nareszcie, posiadając majątek, zakochał się w arystokratycznej pannie, nie napotkałby tylu przeszkód w zbliżeniu się do niej. Mógłby ją poznać i albo wytrzeźwiałby, albo zdobyłby jej wzajemność. W żadnym zaś wypadku nie traktowanoby go jak murzyna w Ameryce.
Zresztą, czy w tym Paryżu można zakochać się tak jak on do szaleństwa?
Tu zakochani nie rozpaczają, ale tańczą, śpiewają i wogóle najweselej pędzą życie. Gdy nie mogą zdobyć się na małżeństwo urzędowe, tworzą wolne stadło; gdy nie mogą przy sobie chować dzieci, oddają je na mamki. Tu miłość nigdy chyba nie doprowadziła do obłędu rozsądnego człowieka.
„Dwa ostatnie lata mojej egzystencyi — mówił Wokulski — schodzą na uganianiu się za kobietą, której możebym się nawet wyrzekł, poznawszy ją dokładniej. Cała moja energia, nauka, zdolności i taki ogromny majątek toną w jednym afekcie dlatego tylko, że ja jestem kupcem, a ona jakąś tam arystokratką... Czyliż ten ogół w mojej osobie nie krzywdzi samego siebie“...
Tu Wokulski dosięgnął najwyższego punktu samokrytyki; poznał niedorzeczność swego położenia i postanowił wydobyć się.
„Co robić, co robić?... — myślał. — Jużci to, co robią inni.“
A cóż oni robią?... Przedewszystkiem nadzwyczajnie pracują, po 16-cie godzin na dobę, bez względu na niedziele i święta. Dzięki czemu spełnia się tu prawo doboru, wedle którego: tylko najsilniejsi mają prawo do życia. Chorowity zginie tu przed upływem roku, nieudolny w ciągu kilku lat, a zostają tylko najsilniejsi i najzdolniejsi. Ci zaś, dzięki pracy całych pokoleń takich, jak oni bojowników, znajdują tu zaspokojenie wszelkich potrzeb.
Olbrzymie ścieki chronią ich od chorób, szerokie ulice ułatwiają im dopływ powietrza; hale centralne dostarczają żywności, tysiące fabryk odzieży i sprzętów. Gdy paryżanin chce zobaczyć naturę, jedzie za miasto albo do „lasku“; gdy chce nacieszyć się sztuką, idzie do galeryi Louvru, a gdy pragnie zdobyć wiedzę, ma muzea i gabinety.
Praca nad szczęściem we wszystkich kierunkach — oto treść życia paryskiego. Tu, przeciw zmęczeniu zaprowadzono tysiące powozów, przeciw nudzie setki teatrów i widowisk, przeciw niewiadomości setki muzeów, bibliotek i odczytów. Tu troszczą się nietylko o człowieka, ale nawet o konia, dając mu gładkie gościńce; tu dbają nawet o drzewa, przenoszą je w specyalnych wozach na nowe miejsce pobytu, chronią żelaznemi koszami od szkodników, ułatwiają dopływ wilgoci, pielęgnują wrazie choroby.
Dzięki troskliwości o wszystko, przedmioty znajdujące się w Paryżu, przynoszą wielorakie korzyści. Dom, sprzęt, naczynie jest nietylko użyteczne ale i piękne, nietylko dogadza muskułom, ale i zmysłom. I naodwrót — dzieła sztuki są nietylko piękne, ale i użyteczne. Przy łukach tryumfalnych i wieżach kościołów znajdują się schody, ułatwiające wejście na szczyt i spoglądanie na miasto z wysokości. Posągi i obrazy są dostępne, nietylko dla amatorów, ale dla artystów i rzemieślników, którzy w galeryach mogą zdejmować kopie.
Francuz, gdy coś wytwarza, dba najprzód o to, ażeby dzieło jego odpowiadało swemu celowi, a potem, ażeby było piękne. I jeszcze nie kończąc na tem, troszczy się o jego trwałość i czystość. Prawdę tę stwierdzał Wokulski na każdym kroku i na każdej rzeczy, począwszy od wózków wywożących śmiecie, do otoczonej baryerą Wenus milońskiej. Odgadł również skutki podobnego gospodarstwa, że nie marnuje się tu praca: każde pokolenie oddaje swoim następcom najświetniejsze dzieła poprzedników, dopełniając je własnym dorobkiem.
Tym sposobem Paryż jest arką, w której mieszczą się zdobycze kilkunastu jeżeli nie kilkudziesięciu wieków cywilizacyi... Wszystko tu jest, zacząwszy od potwornych posągów asyryjskich i mumij egipskich, skończywszy na ostatnich rezultatach mechaniki i elekrotechniki, od dzbanków, w których, przed 40-ma wiekami, egipcyanki nosiły wodę, do olbrzymich kół hydraulicznych z Saint-Maur.
„Ci, którzy stworzyli te cuda — myślał Wokulski — albo je gromadzili w jedno miejsce, ci nie byli jak ja, szalonymi próżniakami...“
Tak sobie mówiąc, czuł, że wstyd go ogarnia.
I znowu, załatwiwszy w ciągu paru godzin interesa Suzina, włóczył się po Paryżu. Błądził po nieznanych ulicach, tonął wśród krociowego tłumu, zanurzał się w pozorny chaos rzeczy i wypadków i na dnie jego znajdował porządek i prawo. To znowu, dla odmiany, pił koniak, grał w karty i w ruletę, albo oddawał się rozpuście.
Zdawało mu się, że w tem wulkanicznem ognisku cywilizacyi spotka go coś nadzwyczajnego, że tu zacznie się nowa epoka jego życia. Zarazem czuł, że rozpierzchnięte dotychczas wiadomości i poglądy zbiegają się w pewną całość, w jakiś system filozoficzny, który tłómaczył mu wiele tajemnic świata i jego własnego bytu.
„Czem ja jestem?“ — pytał się nieraz, i stopniowo formułował sobie odpowiedź:
„Jestem człowiek zmarnowany. Miałem ogromne zdolności i energią, lecz — nie zrobiłem nic dla cywilizacyi. Ci znakomici ludzie, jakich tu spotykam, nie mają nawet połowy moich sił i mimo to zostawiają po sobie machiny, gmachy, utwory sztuki, nowe poglądy. Lecz ja co zostawię?... Chyba mój sklep, który dziś upadłby, gdyby go nie pilnował Rzecki... A przecież nie próżnowałem; szarpałem się za trzech ludzi i, gdyby mi nie pomógł przypadek, nie miałbym nawet tego majątku jaki posiadam!...“
Później przyszło mu na myśl: „nacoto on strwonił siły i życie?...“
„Na walkę z otoczeniem, do którego nie pasował. Gdy miał ochotę uczyć się, nie mógł, ponieważ w jego kraju potrzebowano nie uczonych, ale — chłopców i subjektów sklepowych. Gdy chciał służyć społeczeństwu, choćby ofiarą własnego życia, podsunięto mu fantastyczne marzenia zamiast programu, a potem — zapomniano o nim. Gdy szukał pracy, nie dano mu jej, lecz wskazano szeroki gościniec do ożenienia się ze starszą kobietą dla pieniędzy. Gdy nareszcie zakochał się i chciał zostać legalnym ojcem rodziny, kapłanem domowego ogniska, którego świętość wszyscy dokoła zachwalali, postawiono go w położeniu bez wyjścia. Tak, że nie wie nawet, czy kobieta za którą szalał, jest zwykłą kokietką o przewróconej głowie, czy może taką jak on zbłąkaną istotą, która nie znalazła właściwej dla siebie drogi. Sądząc jej czyny, jestto panna na wydaniu, która szuka najlepszej partyi; patrząc w jej oczy jestto anielska dusza, której konwenanse ludzkie spętały skrzydła“.
„Gdyby mi wystarczyło kilkadziesiąt tysięcy rubli rocznie i komplet do wista, byłbym w Warszawie najszczęśliwszym człowiekiem — mówił do siebie. — Ale ponieważ oprócz żołądka mam duszę, która łaknie wiedzy i miłości, więc musiałbym tam zginąć. W tej strefie nie dojrzewają ani pewnego gatunku rośliny, ani pewnego gatunku ludzie...“
Strefa!... Raz, będąc w obserwatoryum, rzucił okiem na klimatyczną mapę Europy i zapamiętał, że średnia temperatura Paryża jest o 5° wyższą, aniżeli Warszawy. Znaczy, że ów Paryż ma rocznie więcej o 2000° ciepła, aniżeli Warszawa. A że ciepło jest siłą i to potężną, jeżeli nie jedyną siłą twórczą, więc... zagadka rozwiązana...
„Na północy jest chłodniej, — myślał — świat roślinny i zwierzęcy jest mniej obfity, a więc o żywność dla człowieka trudniej. Nie dość na tem: ten sam człowiek musi jeszcze wkładać mnóstwo pracy w budowę ciepłych mieszkań i przygotowanie ciepłej odzieży. Francuz w porównaniu z mieszkańcem północy ma więcej wolnych sił i czasu, a nie potrzebując zużywać ich na zaspokojenie potrzeb materyalnych, obraca je na twórczość duchową“.
„Jeżeli do ciężkich warunków klimatycznych dodać jeszcze arystokracyą, która opanowała wszystkie oszczędności narodu i utopiła je w bezmyślnej rozpuście, to zaraz wyjaśni się: dlaczego ludzie niezwykłe zdolni nietylko nie mogą rozwijać się tam, ale wprost muszą ginąć...“
„No, już ja nie zginę!...“ — mruknął, głęboko zniechęcony.
I w tej chwili, poraz pierwszy, jasno zarysował mu się projekt niewracania do kraju.
„Sprzedam sklep — myślał — wycofam moje kapitały i osiądę w Paryżu. Nie będę zawadzał tym, którzy mnie nie chcą... Będę tu zwiedzał muzea, może wezmę się do jakiej specyalnej nauki i życie upłynie mi, jeżeli nie w szczęściu, to przynajmniej bez boleści...“
Powrócić go do kraju i zatrzymać w nim mógł już tylko jeden wypadek, jedna osoba... Ale ten wypadek nie nadchodził, a natomiast zdarzały się inne, coraz bardziej odsuwające go od Warszawy i coraz mocniej przykuwające do Paryża.
Pewnego dnia, jak zwykle załatwiał się z interesantami w salonie przyjęć. Już odprawił jegomościa, który ofiarował się staczać za niego pojedynki, drugiego, który, jako brzuchomówca, chciał odegrać rolę w dyplomacyi, i trzeciego, który obiecywał mu wskazać skarby zakopane przez sztab Napoleona I nad Berezyną, kiedy lokaj w błękitnym fraku zameldował:
— Profesor Geist.
— Geist?... — powtórzył Wokulski i doznał szczególnego uczucia. Przyszło mu na myśl, że żelazo za zbliżeniem się magnesu musi doznawać podobnych wrażeń. — Prosić...
Pochwili wszedł człowiek bardzo mały i szczupły, z twarzą żółtą jak wosk. Na głowie nie miał ani jednego siwego włosa.
„Ile on może mieć lat?...“ — pomyślał Wokulski.
Gość tymczasem bystro mu się przypatrywał; i tak siedzieli minutę, może dwie, taksując się nawzajem. Wokulski chciał ocenić wiek przybysza, Geist zdawał się badać go.
— Co pan rozkaże? — odezwał się wreszcie Wokulski.
Gość poruszył się na krześle.
— Co ja tam mogę rozkazać! — odparł, wzruszając ramionami. — Przyszedłem żebrać, nie rozkazywać...
— Czem mogę służyć? — spytał Wokulski, twarz bowiem gościa wydała mu się dziwnie sympatyczną.
Geist przeciągnął rękę po głowie.
— Przyszedłem tu z czem innem — rzekł — a mówić będę o czem innem. Chciałem panu sprzedać nowy materyał wybuchowy...
— Ja go nie kupię — przerwał Wokulski.
— Nie?... — spytał Geist. — A jednak — dodał — mówiono mi, że panowie staracie się o coś podobnego dla marynarki. Zresztą mniejsza... Dla pana mam coś innego...
— Dla mnie? — spytał Wokulski, zdziwiony nietyle słowami, ile spojrzeniem Geista.
— Onegaj puszczałeś się pan balonem captif — mówił gość.
— Tak.
— Jesteś pan człowiek majętny i znasz się na naukach przyrodniczych.
— Tak — odparł Wokulski.
— I była chwila, że chciałeś pan wyskoczyć z galeryi?... — pytał Geist.
Wokulski cofnął się z krzesłem.
— Niech pana to nie dziwi — mówił gość. — Widziałem w życiu około tysiąca przyrodników, a w mojem laboratoryum miałem czterech samobójców, więc znam się na tych klasach ludzi... Zaczęsto spoglądałeś pan na barometr, ażebym nie miał odkryć przyrodnika, no, a człowieka myślącego o samobójstwie poznają nawet pensyonarki.
— Czem mogę służyć? — spytał jeszcze raz Wokulski, ocierając pot z twarzy.
— Powiem niedużo — rzekł Geist. — Pan wie: coto jest chemia organiczna?...
— Jestto chemia związków węgla...
— A co pan sądzisz o chemii związków wodoru?...
— Że jej niema.
— Owszem, jest — odparł Geist. — Tylko zamiast eterów, tłuszczów, ciał aromatycznych, daje nowe aliaże... Nowe aliaże, panie Siuzę, z bardzo ciekawemi własnościami...
— Cóż mnie to obchodzi — rzekł głucho Wokulski — jestem kupcem...
— Nie jesteś pan kupcem, tylko desperatem — odparł Geist. — Kupcy nie myślą o skakaniu z balonu... Ledwiem to zobaczył, zaraz pomyślałem: „to mój człowiek!...“ Ale znikłeś mi pan z oczu po wyjściu z ganku... Dziś traf zbliżył nas powtórnie... Panie Siuzę, my musimy pogadać o związkach wodoru, jeżeli jesteś pan bogaty...
— Przedewszystkiem nie jestem Siuzę...
— To mi wszystko jedno, gdyż potrzebuję tylko majętnego desperata — rzekł Geist.
Wokulski patrzył na Geista nieledwie z trwogą; w głowie zapalały mu się pytania: kuglarz, czy tajny ajent — waryat, a może naprawdę jaki duch?... Kto wie, czy szatan jest legiendą i czy w pewnych chwilach nie ukazuje się ludziom?... Faktem jest jednak, że ten starzec o niezdecydowanym wieku, wytropił najtajemniejszą myśl Wokulskiego, który w tych czasach marzył o samobójstwie, ale jeszcze tak nieśmiało, że sam przed sobą nie miał odwagi sformułować tego projektu.
Gość nie spuszczał z niego oka i uśmiechał się z łagodną ironją; gdy zaś Wokulski otworzył usta, ażeby zapytać go o coś, przerwał mu:
— Nie fatyguj się pan... Z tyloma już ludźmi rozmawiałem o ich charakterze i o moich wynalazkach, że zgóry odpowiem na to, o czem chcesz się poinformować. Jestem profesor Geist, stary waryat, jak mówią we wszystkich kawiarniach pod uniwersytetem i szkołą politechniczną. Kiedyś nazywano mnie wielkim chemikiem, dopóki... nie wyszedłem poza granicę dziś obowiązujących poglądów chemicznych. Pisałem rozprawy, robiłem wynalazki, pod imieniem własnem lub moich wspólników, którzy nawet sumiennie dzielili się ze mną zyskami. Ale od czasu, gdym odkrył zjawiska nie mieszczące się w rocznikach akademii, ogłoszono mnie nietylko za waryata, ale za heretyka i zdrajcę...
— Tu, w Paryżu? -— szepnął Wokulski.
— Oho! — roześmiał się Geist — tu, w Paryżu. W jakimś Altdorfie lub Neustadzie kacerzem i zdrajcą jest ten, kto nie wierzy w pastorów, Bismarka, w dziesięcioro przykazań i konstytucyą pruską. Tu, wolno kpić z Bismarka i konstytucyi, ale zato pod grozą odszczepieństwa trzeba wierzyć w tabliczkę mnożenia, teoryą ruchu falistego, w stałość ciężarów gatunkowych i t. d. Pokaż mi pan jedno miasto, w którem nie ściskanoby sobie mózgów jakiemiś dogmatami, a — zrobię je stolicą świata i kolebką przyszłej ludzkości...
Wokulski ochłonął; był pewny, że ma do czynienia z maniakiem.
Geist patrzył na niego i wciąż uśmiechał się.
— Kończę, panie Siuzę — mówił dalej. — Porobiłem wielkie odkrycia w chemii, stworzyłem nową naukę, wynalazłem nieznane materyały przemysłowe, o których ledwie śmiano marzyć przedemną. Ale... brakuje mi jeszcze kilku niezmiernie ważnych faktów, a już nie mam pieniędzy. Cztery fortuny utopiłem w moich badaniach, zużyłem kilkunastu ludzi; dziś zaś potrzebuję nowej fortuny i nowych ludzi...
— Zkądże do mnie nabrał pan takiego zaufania? — pytał Wokulski, już uspokojony.
— To proste — odparł Geist. — O zabiciu się myśli waryat, łajdak, albo człowiek dużej wartości, któremu zaciasno na świecie.
— A zkąd pan wiesz, że ja nie jestem łotrem?
— A zkąd pan wiesz, że koń nie jest krową? — odpowiedział Geist. — W czasie moich przymusowych wakacyj, które niestety! ciągną się po kilka lat, zajmuję się zoologią i specyalnie badam gatunek człowieka. W tej jednej formie, o dwu rękach, odkryłem kilkadziesiąt typów zwierzęcych, począwszy od ostrygi i glisty, skończywszy na sowie i tygrysie. Więcej ci powiem: odkryłem mięszańce tych typów: skrzydlate tygrysy, węże z psiemi głowami, sokoły w żółwich skorupach, co zresztą już przeczuła fantazya gienialnych poetów. I dopiero, wśród całej tej menażeryi bydląt albo potworów, gdzieniegdzie odnajduję prawdziwego człowieka, istotę z rozumem, sercem i energią. Pan, panie Siuzę, masz niezawodnie cechy ludzkie i dlatego tak otwarcie mówię z panem; jesteś jednym na dziesięć, może na sto tysięcy...
Wokulski zmarszczył się, Geist wybuchnął:
— Co? może sądzisz pan, że pochlebiam ci, dla wytumanienia kilku franków?... Jutro będę jeszcze raz u pana i przekonam cię, jak w tej chwili jesteś niesprawiedliwy i głupi...
Zerwał się z krzesła, ale Wokulski zatrzymał go.
— Nie gniewaj się, profesorze — rzekł — nie chciałem pana obrazić. Ale mam tu prawie codzień wizyty różnego gatunku filutów...
— Jutro przekonam pana, żem nie filut, ani waryat — odpowiedział Geist. — Pokażę ci coś, co widziało zaledwie sześciu albo siedmiu ludzi, którzy... już nie żyją... O gdyby oni żyli!... — westchnął.
— Dlaczego dopiero jutro?
— Dlatego, że mieszkam daleko ztąd, a nie mam na fiakra.
Wokulski uścisnął go za rękę.
— Nie obrazisz się, profesorze? — spytał — jeżeli...
— Jeżeli dasz mi na fiakra?... Nie. Wszakże zgóry powiedziałem ci, że jestem żebrakiem i kto wie, czy nie najnędzniejszym w Paryżu?...
Wokulski podał mu sto franków.
— Daj spokój — uśmiechnął się Geist — wystarczy dziesięć... Kto wie, czy jutro nie dasz mi stu tysięcy... Duży masz majątek?...
— Około miliona franków.
— Milion! — powtórzył Geist, chwytając się za głowę. — Za dwie godziny wrócę tu. Bodajbym stał ci się tak potrzebny, jak ty mnie jesteś...
— W takim razie może pozwolisz, profesorze, do mego numeru na trzecie piętro. Tu lokal urzędowy...
— Wolę, wolę na trzecie piętro... Za dwie godziny będę — odparł Geist i szybko wybiegł z pokoju.
Po chwili ukazał się Jumart.
— Wynudził pana stary — rzekł do Wokulskiego — co?...
— Cóżto za człowiek? — spytał niedbale Wokulski.
Jumart wyciągnął naprzód dolną wargę.
— Waryat to on jest — odparł — ale, jeszcze za moich studenckich czasów był wielkim chemikiem. No i porobił jakieś wynalazki, ma nawet podobno kilka dziwnych okazów, ale...
Stuknął się palcem w czoło.
— Dlaczego nazywacie go waryatem?
— Niemożna inaczej nazywać człowieka — odpowiedział Jumart — który sądzi, że uda mu się zmniejszyć ciężar gatunkowy ciał, czy tylko metalów, bo już nie pamiętam...
Wokulski pożegnał go i poszedł do swego numeru.
„Cóżto za dziwne miasto — myślał — gdzie znajdują się poszukiwacze skarbów, najemni obrońcy honoru, dystyngowane damy, które handlują tajemnicami, kelnerzy rozprawiający o chemii i chemicy, którzy chcą zmniejszać ciężar gatunkowy ciał!...“
Przed piątą w numerze zjawił się Geist; był jakiś rozdrażniony i zamknął za sobą drzwi na klucz.
— Panie Siuzę — rzekł — wiele mi na tem zależy, ażebyśmy się porozumieli... Powiedz mi, czy masz jakie obowiązki: żonę, dzieci?... Chociaż — nie zdaje mi się...
— Nie mam nikogo.
— I majątek masz? Milion...
— Prawie.
— A powiedz mi — mówił Geist — dlaczego ty myślisz o samobójstwie?...
Wokulski wstrząsnął się.
— To było chwilowe — rzekł. — Doznałem zawrotu w balonie...
Geist kręcił głową.
— Majątek masz, — mruczał — o sławę, przynajmniej dotychczas, nie dobijasz się... Tu musi być kobieta!... — zawołał.
— Może — odparł Wokulski bardzo zmięszany.
— Jest kobieta! — rzekł Geist. — To źle. O niej nigdy nie można wiedzieć: co zrobi i dokąd zaprowadzi... W każdym razie słuchaj — dodał, patrząc mu w oczy. — Gdyby ci kiedy jeszcze raz przyszła ochota próbować... Rozumiesz?... Nie zabijaj się, ale przyjdź do mnie...
— Może zaraz przyjdę... — rzekł Wokulski, spuszczając oczy.
— Nie zaraz! — odparł żywo Geist. — Kobiety nigdy nie gubią ludzi odrazu. Czy już skończyłeś z tamtą osobą rachunki?...
— Zdaje mi się...
— Aha! dopiero zdaje ci się. To źle. Na wszelki wypadek zapamiętaj radę. W mojem laboratoryum bardzo łatwo można zginąć i jeszcze jak!...
— Coś pan przyniósł, profesorze? — zapytał go Wokulski.
— Źle! źle!... — mruczał Geist. — Muszę szukać kupca na mój materyał wybuchowy. A myślałem, że połączymy się...
— Pierwiej pokaż pan, coś przyniósł — przerwał Wokulski.
— Masz racyą... — odparł Geist i wydobył z kieszeni średniej wielkości pudełko. — Zobacz — rzekł — zacoto ludzi nazywają szaleńcami!...
Pudełko było z blachy, zamknięte w szczególny sposób; Geist pokolei dotykał sztyftów, osadzonych w różnych punktach, od czasu do czasu rzucając na Wokulskiego spojrzenia gorączkowe i podejrzliwe. Raz nawet zawahał się i zrobił taki ruch, jakby chciał schować pudełko; ale opamiętał się, dotknął jeszcze paru sztyftów i — wieko odskoczyło.
W tej chwili opanował go nowy atak podejrzliwości. Starzec padł na kanapę, ukrył pudło za siebie i trwożnie spoglądał to na pokój, to na Wokulskiego.
— Głupstwa robię!... — mruczał. — Co za nonsens narażać wszystko dla pierwszego lepszego z ulicy...
— Nie ufasz mi pan?... — spytał niemniej wzruszony Wokulski.
— Nikomu nie ufam — mówił zgryźliwie starzec. — Bo jaką mi dać kto może rękojmią?... Przysięgę, czy słowo honoru?... Za stary jestem, aby wierzyć w przysięgi... Tylko wspólny interes, jako tako zabezpiecza od najpodlejszej zdrady, a i to niezawsze...
Wokulski wzruszył ramionami i usiadł na krześle.
— Nie zmuszam pana — rzekł — do dzielenia się ze mną twojemi kłopotami. Mam dosyć własnych.
Geist nie spuszczał z niego oka, lecz stopniowo uspakajał się. Wkońcu odezwał się:
— Przysuń się tu, do stołu... Spojrzyj, co to jest?
Pokazał mu metalową kulkę ciemnej barwy.
— Zdaje mi się, że to jest metal drukarski.
— Weź w rękę...
Wokulski wziął kulkę i aż zdziwił się, tak była ciężka.
— To jest platyna — rzekł.
— Platyna?... — powtórzył Geist z drwiącym uśmiechem. — Oto masz platynę...
I podał mu tej samej wielkości kulkę platynową. Wokulski przekładał obie z rąk do rąk; zdziwienie jego wzrosło.
— To jest chyba ze dwa razy cięższe od platyny?... — szepnął.
— A tak... tak!... — śmiał się Geist. — Nawet jeden z moich przyjaciół akademików nazwał to „komprymowaną platyną...“ Dobry wyraz, co? na oznaczenie metalu, którego ciężar gatunkowy wynosi 30,7... Oni tak zawsze. Ile razy uda im się wynaleźć nazwę dla nowej rzeczy, zaraz mówią, że ją wytłómaczyli na zasadzie już poznanych praw natury. Przepyszne osły... najmędrsze ze wszystkich, jakiemi roi się tak zwana ludzkość... A to znasz? — dodał.
— No, to jest sztabka szklanna — odparł Wokulski.
— Cha! cha!... — śmiał się Geist. — Weź do ręki, przypatrz się... Prawda, że ciekawe szkło?... Cięższe od żelaza, z odłamem ziarnistym, wyborny przewodnik ciepła i elektryczności, pozwala się strugać... Prawda, jak to szkło dobrze udaje metal?... Może chcesz je rozgrzać, albo kuć młotem?...
Wokulski przetarł oczy. Nie ulega kwestyi, że takiego szkła nie widziano na świecie.
— A to?... — spytał Geist, pokazując mu inny kawałek metalu.
— To chyba stal...
— Nie sód i nie potas?... — pytał Geist.
— Nie.
— Weźże do rąk tę stal...
Tu już podziw Wokulskiego przeszedł w pewien rodzaj zaniepokojenia: owa rzekoma stal była lekką jak płatek bibułki.
— Chyba jest pusta w środku?...
— Więc przetnij tę sztabkę, a jeżeli nie masz czem, przyjedź do mnie. Zobaczysz tam nierównie więcej podobnych osobliwości i będziesz mógł robić z niemi próby, jakie ci się podoba.
Wokulski oglądał pokolei ów metal cięższy od platyny, drugi metal przezroczysty, trzeci lżejszy od puchu... Dopóki trzymał je w rękach, wydawały mu się rzeczami najnaturalniejszemi pod słońcem: cóż jest bowiem naturalniejszego, aniżeli przedmiot, który oddziaływa na zmysły? Lecz gdy oddał próbki Geistowi, ogarniało go zdziwienie i niedowierzanie, zdziwienie i obawa. Więc znowu oglądał je, kręcił głową, wierzył i wątpił naprzemian.
— No i cóż? — zapytał Geist.
— Czy pokazywał pan to chemikom?
— Pokazywałem.
— I cóż oni?...
— Obejrzeli, pokiwali głowami i powiedzieli, że to blaga i kuglarstwo, którem poważna nauka zajmować się nie może.
— Jakto, więc nawet nie robili prób? — spytał Wokulski.
— Nie. Niektórzy z nich wprost mówili, że: mając do wyboru między pogwałceniem „praw natury“, a złudzeniami własnych zmysłów, wolą niedowierzać zmysłom. I jeszcze dodawali, że robienie poważnych doświadczeń z podobnemi kuglarstwami, może obłąkać zdrowy rozsądek i stanowczo wyrzekli się doświadczeń.
— I nie ogłaszasz pan o tem?
— Ani myślę. Owszem, ta bezwładność mózgów daje mi najlepszą gwarancyą bezpieczeństwa tajemnicy moich wynalazków. W przeciwnym razie pochwyconoby je, prędzej lub później odkrytoby metodę postępowania i znalezionoby to, czegobym im dać nie chciał...
— Mianowicie?... — przerwał mu Wokulski.
— Znalezionoby metal lżejszy od powietrza — spokojnie odparł Geist.
Wokulski rzucił się na krześle; przez chwilę obaj milczeli.
— Dlaczegóż ukrywasz pan przed ludźmi ów transcendentalny metal? — odezwał się wreszcie Wokulski.
— Dla wielu powodów — odparł Geist. — Najprzód chcę, ażeby ten produkt wyszedł tylko z mojego laboratoryum, choćbym nawet nie ja sam go otrzymał. A powtóre podobny materyał, który zmieni postać świata, nie może stać się własnością tak zwanej dzisiejszej ludzkości. Już zawiele nieszczęść mnoży się na ziemi przez nieopatrzne wynalazki.
— Nie rozumiem pana.
— Więc posłuchaj — mówił Geist. — Tak zwana ludzkość, mniej więcej na 10.000 wołów, baranów, tygrysów i gadów mających człowiecze formy, posiada ledwie jednego prawdziwego człowieka. Tak było zawsze, nawet w epoce krzemiennej. Na taką tedy ludzkość w biegu wieków, spadały rozmaite wynalazki. Bronz, żelazo, proch, igła magnesowa, druk, machiny parowe i telegrafy elektryczne dostawały się bez żadnego wyboru w ręce geniuszów i idyotów, ludzi szlachetnych i zbrodniarzy... A jaki tego rezultat?... Oto ten, że głupota i występek, dostając coraz potężniejsze narzędzia, mnożyły się i umacniały, zamiast stopniowo ginąć. Ja — ciągnął dalej Geist — nie chcę powtarzać tego błędu i, jeżeli znajdę ostatecznie metal lżejszy od powietrza, oddam go tylko prawdziwym ludziom. Niech oni raz zaopatrzą się w broń na swój wyłączny użytek; niechaj ich rasa mnoży się i rośnie w potęgę, a zwierzęta i potwory w ludzkiej postaci, niechaj zwolna wyginą. Jeżeli anglicy mieli prawo wypędzić wilków ze swej wyspy, istotny człowiek ma prawo wypędzić z ziemi, przynajmniej tygrysy ucharakteryzowane za ludzi...
„On ma jednakże tęgiego bzika“ — pomyślał Wokulski. Później dodał głośno:
— Cóż więc panu przeszkadza do wykonania tych zamiarów?
— Brak pieniędzy i pomocników. Do ostatecznego odkrycia potrzeba wykonać około ośmiu tysięcy prób, co, lekko licząc, jednemu człowiekowi zabrałoby dwadzieścia lat pracy. Ale czterech ludzi zrobi tosamo w ciągu pięciu do sześciu lat...
Wokulski wstał z krzesła i zamyślony, począł chodzić po numerze; Geist nie spuszczał z niego oka.
— Przypuśćmy — odezwał się Wokulski — że ja mógłbym panu dać pieniądze i jednego, a nawet... dwu pomocników?... Lecz gdzie dowód, że pańskie metale nie są jakąś dziwną mistyfikacyą, a pańskie nadzieje złudzeniami?
— Przyjdź do mnie, obejrzyj co jest, sam zrób kilka doświadczeń, a przekonasz się. Innego sposobu nie widzę — odparł Geist.
— I kiedy możnaby przyjść?...
— Kiedy zechcesz. Daj mi tylko kilkadziesiąt franków, gdyż nie mam zaco kupić potrzebnych preparatów. A oto mój adres — zakończył Geist, podając zabrudzoną notatkę.
Wokulski wręczył mu trzysta franków. Starzec zapakował swoje okazy, zamknął pudełko i rzekł na odchodne:
— Napisz do mnie list na dzień przed przybyciem. Prawie ciągle siedzę w domu, ocierając kurze z moich retort!...
Po odejściu Geista, Wokulski był jak odurzony. Spoglądał na drzwi, za któremi zniknął chemik, to na stół, gdzie przed chwilą okazywano mu nadnaturalne przedmioty, to znowu dotykał swoich rąk i głowy, lub chodził, stukając głośno obcasami po pokoju, dla przekonania się, że nie marzy, ale czuwa. „A przecież faktem jest — myślał — że człowiek ten pokazał mi jakieś dwa materyały: jeden cięższy od platyny, drugi znakomicie lżejszy od sodu. Nawet zapowiedział mi, że szuka metalu lżejszego od powietrza!...“
— Gdyby w rzeczach tych nie tkwiło jakieś niepojęte oszustwo — rzekł głośno — już miałbym ideę, dla której warto się skazać na całe lata niewoli. Nietylko znalazłbym pochłaniającą pracę i spełnienie najśmielszych marzeń młodości, ale jeszcze widziałbym przed sobą cel, wyższy nad wszystkie, do jakich kiedykolwiek rwał się duch ludzki. Kwestya żeglugi powietrznej byłaby rozstrzygniętą, człowiek dostałby skrzydeł.
I znowu wzruszał ramionami, rozkładał ręce i mruczał:
— Nie, to niepodobna!...
Brzemię nowych prawd, czy nowych złudzeń, tak go gniotło, że uczuł konieczność podzielenia go z kimkolwiek; choćby tylko w części. Zbiegł więc na pierwsze piętro do paradnej sali przyjęć i wezwał Jumarta.
Właśnie gdy zastanawiał się: w jaki sposób rozpocząć z nim tę dziwną rozmowę, Jumart sam mu ją ułatwił. Ledwie bowiem ukazał się w sali, rzekł z dyskretnym uśmiechem:
— Stary Geist wyszedł od pana bardzo ożywiony. Przekonał pana, czy też został pobity?...
— No, mówieniem nikt nikogo chyba nie przekona, tylko faktami — odparł Wokulski.
— Więc były i fakta?...
— Tymczasem dopiero zapowiedź ich. — Powiedz mi pan jednak — ciągnął Wokulski — cobyś sądził, gdyby Geist pokazał ci metal pod każdym względem przypominający stal, lecz dwa lub trzy razy lżejszy od wody?... Gdybyś podobny materyał oglądał na własne oczy, dotykał go własnemi rękoma?...
Uśmiech Jumarta przerodził się w jakiś ironiczny grymas.
— Cóżbym miał powiedzieć, dobry Boże, nad to, że profesor Palmieri jeszcze większe cuda pokazuje za 5 franków od osoby...
— Co za Palmieri? — spytał zdziwiony Wokulski.
— Profesor magnetyzmu — odparł Jumart — znakomity człowiek... Mieszka w naszym hotelu i trzy razy dziennie pokazuje magnetyczne sztuki w sali mogącej od biedy pomieścić ze 60 osób... Jest właśnie ósma, więc w tej chwili zaczyna się przedstawienie wieczorne. Jeżeli pan chce, możemy tam pójść; ja mam wstęp darmo...
Na twarz Wokulskiego wystąpił tak silny rumieniec, że oblał mu czoło, a nawet szyję.
— Chodźmy — rzekł — do owego profesora Palmieri. — W duchu zaś dodał:
„Więc ten wielki myśliciel, Geist, jest kuglarzem, a ja głupcem, który płaci 300 franków za widowisko warte 5 franków... Jakże on mnie złapał!...“
Weszli na drugie piętro, do salonu urządzonego równie bogato, jak inne w tym hotelu. Większą jego część już zapełniali widzowie starzy i młodzi, kobiety i mężczyźni, ubrani elegancko i bardzo zajęci profesorem Palmierim, który właśnie kończył krótką prelekcyą o magnetyzmie. Byłto mężczyzna średnich lat, zawiędły, brunet, z rozczochraną brodą i wyrazistemi oczyma. Otaczało go parę przystojnych kobiet i kilku młodych mężczyzn o twarzach mizernych i apatycznych.
— To są medya — szepnął Jumart. — Na nich Palmieri pokazuje swoje sztuki.
Widowisko, trwające około dwu godzin, polegało na tem, że Palmieri zapomocą wzroku usypiał swoje medya, w taki jednak sposób, że mogły one chodzić, odpowiadać na pytania i wykonywać rozmaite czynności. Prócz tego, uśpieni przez magnetyzera, w miarę jego rozkazów, objawiali bądź niezwykłą siłę muskularną, bądź jeszcze niezwyklejszą nieczułość lub nadwrażliwość zmysłów.
Ponieważ Wokulski pierwszy raz widział podobne zjawiska i bynajmniej nie ukrywał niedowierzania, więc Palmieri zaprosił go do pierwszego rzędu krzeseł. Tu, po kilku próbach, Wokulski przekonał się, że zjawiska, na które patrzy, nie są kuglarstwem, lecz polegają na jakichś nieznanych właściwościach systemu nerwowego.
Ale najwięcej zajęły, a nawet przeraziły go dwa doświadczenia, mające pewien związek z jego własnem życiem. Polegały one na wmawianiu w medyum rzeczy nieistniejących.
Jednemu z uśpionych podał Palmieri korek od karafki, mówiąc, że podał mu różę. W tej chwili medyum zaczęło wąchać korek, okazując przy tem wielkie zadowolenie.
— Co pan robisz? — zawołał Palmieri do medyum — wszakże to asafetyda...
I medyum natychmiast z obrzydzeniem odrzuciło korek, wycierając ręce i narzekając, że cuchną.
Innemu podał chustkę do nosa, a gdy powiedział mu, że chustka waży sto funtów, uśpiony począł uginać się, drżeć i potnieć pod jej ciężarem.
Wokulski, widząc to, sam spotniał.
„Już rozumiem — pomyślał — tajemnicę Geista. On mnie zamagnetyzował...“
Lecz najboleśniejszego uczucia doznał wówczas, gdy Palmieri, uśpiwszy jakiegoś wątłego młodzieńca, owinął ręcznikiem łopatkę od węgli i wmówił w swoje medyum, że jestto młoda i piękna kobieta, którą trzeba kochać. Zamagnetyzowany ściskał i całował łopatkę, klękał przed nią i robił najczulsze miny. Gdy ją włożono pod kanapę, popełznął za nią na czworakach jak pies, odepchnąwszy pierwiej czterech silnych mężczyzn, którzy chcieli go zatrzymać. A gdy nareszcie Palmieri schował ją, mówiąc, że umarła, młody człowiek wpadł w taką rozpacz, że tarzał się po podłodze i bił głową o ścianę.
W tej chwili Palmieri dmuchnął mu w oczy i młodzian obudził się, ze strumieniami łez na policzkach, wśród oklasków i śmiechu obecnych.
Wokulski uciekł z sali straszliwie rozdrażniony.
— A więc wszystko jest kłamstwem!... Rzekome wynalazki Geista i jego mądrość, moja szalona miłość i nawet ona... Ona sama jest tylko złudzeniem oczarowanych zmysłów... Jedyną rzeczywistością, która nie zawodzi i nie kłamie, jest chyba — śmierć...
Wybiegł z hotelu na ulicę, wpadł do kawiarni i kazał podać koniak. Tym razem wypił półtorej karafki, a pijąc myślał, że ten Paryż, w którym znalazł najwięcej mądrości, największe złudzenia i ostateczne rozczarowania, stanie się chyba jego grobem.
— Naco mam już czekać?... Czego dowiem się?... Jeżeli Geist jest ordynarnym oszustem i jeżeli można kochać się w łopatce do węgli, jak ja w niej, to cóż mi jeszcze pozostaje?...
Wrócił do hotelu rozmarzony koniakiem i zasnął w ubraniu. A gdy obudził się o ósmej rano, pierwszą jego myślą było:
„Niema kwestyi, że Geist zapomocą magnetyzmu oszukał mnie co do owych metali. Lecz... kto magnetyzował mnie wówczas, kiedy oszalałem dla tej kobiety?...“
Nagle błysnął mu projekt, ażeby zasięgnąć informacyj u Palmierego. Przebrał się więc i szybko zeszedł na drugie piętro.
Mistrz tajemniczej sztuki już czekał na gości; ale że gości jeszcze nie było, więc Wokulskiego przyjął natychmiast, pobrawszy zgóry 20 franków opłaty za naradę.
— Czy — zapytał Wokulski — w każdego może pan wmówić, że łopatka od węgli jest kobietą i że chustka waży sto funtów?...
— W każdego, kto da się uśpić.
— Więc proszę mnie uśpić i powtórzyć na mnie sztukę z chustką.
Palmieri zaczął swoje praktyki: wpatrywał się Wokulskiemu w oczy, dotykał mu czoła, pocierał ręce od obojczyków do dłoni... Nareszcie odsunął się od niego zniechęcony.
— Pan nie jesteś medyum — rzekł.
— A gdybym ja miał w życiu wypadek taki, jak ów jegomość z chustką? — spytał Wokulski.
— To jest niemożliwe, pana niepodobna uśpić. Zresztą, gdybyś był uśpiony i miał złudzenie, że chustka waży sto funtów, to znowu obudziwszy się, nie pamiętałbyś pan o tem.
— A czy nie sądzisz pan, że ktoś zręczniej może magnetyzować...
Palmieri obraził się.
— Niema lepszego magnetyzera odemnie — zawołał. — Zresztą i ja pana uśpię, ale na to trzeba kilkumiesięcznej pracy... To będzie kosztowało 2.000 franków... Nie myślę darmo tracić mego fluidu...
Wokulski opuścił magnetyzera wcale niezadowolony. Jeszcze nie wątpił, że panna Izabela mogła oczarować go; miała przecież dosyć czasu. Ale znowu Geist nie mógł go uśpić w ciągu paru minut. Zresztą Palmieri twierdzi, że uśpieni nie pamiętają swoich przywidzeń; on zaś pamięta każdy szczegół wizyty starego chemika.
Jeżeli więc Geist nie uśpił go, więc nie jest oszustem. Więc jego metale istnieją i... odkrycie metalu lżejszego od powietrza jest możliwe!...
„Oto miasto — myślał — w którem więcej przeżyłem wciągu jednej godziny, aniżeli w Warszawie przez całe życie... Oto miasto!...“
Przez kilka dni Wokulski był bardzo zajęty.
Przedewszystkiem wyjeżdżał Suzin, zakupiwszy kilkanaście statków. Najzupełniej legalny zysk z tej operacyi był ogromny; tak ogromny, że cząstka przypadająca na Wokulskiego, pokryła wszystkie wydatki jakie wciągu ostatnich miesięcy poniósł w Warszawie.
Na parę godzin przed pożegnaniem się, Suzin i Wokulski jedli śniadanie w swoim paradnym numerze i naturalnie rozmawiali o zyskach.
— Masz bajeczne szczęście — odezwał się Wokulski.
Suzin pociągnął łyk szampana i oparłszy na brzuchu ręce ozdobione pierścieniami, rzekł:
— To nie szczęście, Stanisławie Piotrowiczu, to miliony. Nożykiem tniesz wiklinę, a toporem dęby. Kto ma kopiejki, robi interesa kopiejkowe i kopiejki zyskuje; ale kto ma miliony, musi zyskiwać miliony. Rubel, Stanisławie Piotrowiczu, jest jak zapracowana szkapa: kilka lat musisz czekać, zanim urodzi ci nowego rubla; ale milion jest mnożny jak świnia: corok daje kilkoro. Za dwa, albo za trzy lata, Stanisławie Piotrowiczu i ty zbierzesz okrągły milionik, a wtedy przekonasz się, jak za nim gonią inne pieniądze. Chociaż z tobą!...
Suzin westchnął, zmarszczył brwi i znowu wypił szampana.
— Cóż ze mną? — spytał Wokulski.
— A ot co z tobą — odparł Suzin. — Ty, zamiast w takiem mieście robić interesa dla siebie do swego handlu, ty nic... Ty sobie wałęsasz się z głową nadół, albo do góry, na nic się nie patrząc, albo nawet (wstyd powiedzieć chrześcianinowi!) latasz w powietrze balonem... Cóż ty bałaganowym skoczkiem myślisz zostać, ha?... No i nareszcie, powiem tobie, Stanisławie Piotrowiczu, ty obraziłeś na siebie jednę bardzo dystyngowaną damę, tę ot baronowę... A przecie u niej można było i w karty pograć i ładne kobiety znaleźć i dowiedzieć się o niejednej rzeczy. Radzę tobie, daj ty jej co zarobić przed wyjazdem: nie dasz adwokatowi rubla, on tobie sto wyciągnie. Ach, ty ojcze rodzony...
Wokulski słuchał z uwagą, Suzin znowu westchnął i ciągnął dalej.
— I z czarownikami naradzasz się (pfy! nieczysta siła...) na czem, mówię tobie, nie zyskasz rozbitej kopiejki, a możesz na siebie obrazić Boga.
Nieładnie!... Najgorsze, co ty myślisz, że nikt nie wie, co tobie dolega? Tymczasem wszyscy wiedzą, że masz jakieś moralne cierpienie, tylko jeden myśli, że chciałbyś kupować tu fałszywe bankocetle, a inny dogaduje się, że radbyś zbankrutować, jeżeli już nie jesteś bankrut.
— I ty w to wierzysz? — spytał Wokulski.
— Aj! Stanisławie Piotrowiczu, już komu, ale tobie nie godzi się awansować mnie na durnia. Ty myślisz: ja nie wiem, że tobie chodzi o kobietę?... Nu, kobieta smaczna rzecz i bywa, że nawet innemu solidnemu człowiekowi przewróci mózgi. Baw więc się i ty, kiedy masz pieniądze. Ale ja tobie, Stanisławie Piotrowiczu, powiem jedno słówko, chcesz?...
— Proszę cię.
— Kto prosi, żeby mu ogolić brodę, nie gniewa się na zdrapanie. Otóż gołąbku, powiem tobie przypowieść. Znajduje się w tej Francyi jakaś cudowna woda na wszystkie choroby (nie pomnę jej nazwiska). Więc słuchaj mnie: są tacy, którzy przychodzą tam na kolanach i prawie nie śmią spojrzeć; a są inni, którzy tę wodę bez ceremonii piją i nawet zęby płóczą... Ach, Stanisławie Piotrowiczu, ty nie wiesz, jak ten pijący grubo żartuje z modlącego się... Zobacz więc, czy nie jesteś takim, a gdybyś był, pluń na wszystko... Ale co tobie?... Boli? prawda... No, pokosztuj wina...
— Czyś słyszał co o niej? — głucho spytał Wokulski.
— Klnę się, żem nic nadzwyczajnego nie słyszał — odparł Suzin, uderzając się w piersi. — Kupcowi trzeba subjektów, a kobiecie bijących przed nią czołem, choćby dla zasłonięcia tego zucha, który nie bije pokłonów. Rzecz całkiem naturalna. Tylko ty, Stanisławie Piotrowiczu, nie wchodź między czeredę, a jeżeliś wszedł, podnieś głowę. Pół miliona rubli kapitału, to przecie nie plewy; z takiego kupca nie powinni naśmiewać się ludzie.
Wokulski podniósł się i przeciągnął, jak człowiek, któremu zrobiono operacyą rozpalonem żelazem.
„Może tak nie być, a może... tak być!... — pomyślał. — Ale jeżeli tak jest... część majątku oddam szczęśliwemu wielbicielowi zato, że mnie wyleczył!...“
Wrócił do siebie i pierwszy raz, całkiem spokojnie, począł przebiegać myślą wszystkich adoratorów panny Izabeli, których widywał z nią, lub o których tylko słyszał. Przypominał sobie ich znaczące rozmowy, tkliwe spojrzenia, dziwne półsłówka, wszystkie sprawozdania pani Meliton, wszystkie sądy jakie krążyły o pannie Izabeli wśród podziwiającej ją publiczności. Wreszcie, głęboko odetchnął: zdawało mu się, że znalazł jakąś nitkę, która może wyprowadzić go z labiryntu.
„Wyjdę z niego, chyba do pracowni Geista“ — pomyślał, czując, że już wpadło mu w serce pierwsze ziarno pogardy.
— Ma prawo, ma wszelkie prawo!... — mruczał uśmiechając się. — Ale też wybór, czy może nawet wybory... Ehej, jakieżem ja podłe bydlę; a Geist uważa mnie za człowieka!...
Po wyjeździe Suzina, Wokulski poraz drugi odczytał dziś wręczony mu list Rzeckiego. Stary subjekt mało pisał o interesach, ale bardzo dużo o pani Stawskiej, nieszczęśliwej a pięknej kobiecie, której mąż gdzieś zginął.
„Do śmierci zobowiążesz mnie — mówił Rzecki — jeżeli coś obmyślisz dla ostatecznego wyjaśnienia: czy Ludwik Stawski żyje, czy umarł?“
Poczem następował rejestr dat i miejscowości, w których zaginiony przebywał, opuściwszy Warszawę.
„Stawska?... Stawska?... — myślał Wokulski. — Już wiem!... To ta piękna pani z córeczką, która mieszka w moim domu... Co za dziwny zbieg wypadków: może poto kupiłem dom Łęckich, ażeby poznać w nim tę drugą?... Nic mnie ona nie obchodzi, skoro tu zostanę, ale, dlaczegóż nie miałbym jej dopomódz, jeżeli prosi Rzecki... Ach! wybornie... Będę miał zaraz powód dać prezent baronowej, którą mi tak rekomendował Suzin...“
Wziął adres baronowej i pojechał w okolice Saint-Germain.
W sieni domu, w którym mieszkała, był kramik antykwaryusza. Wokulski, rozmawiając ze szwajcarem, mimowoli rzucił okiem na książki i z radosnem zdziwieniem, spostrzegł egzemplarz poezyi Mickiewicza, tej edycyi, którą czytał jeszcze jako subjekt Hopfera. Na widok wytartych okładek i spłowiałego papieru, cała młodość stanęła mu przed oczyma. Natychmiast kupił książkę i omało nie ucałował jej jak relikwią.
Szwajcar, któremu frank podbił serce dla Wokulskiego, zaprowadził go aż do drzwi apartamentów baronowej, z uśmiechem życząc przyjemnej zabawy. Wokulski zadzwonił i zaraz na wstępie zobaczył lokaja w pąsowym fraku.
— Aha! — mruknął.
W salonie, rzecz naturalna, były złocone meble, obrazy, dywany i kwiaty. Pochwili ukazała się baronowa, z miną osoby obrażonej, która gotowa jednak przebaczyć.
Istotnie przebaczyła mu. W krótkiej rozmowie Wokulski wyłożył cel wizyty, napisał nazwisko Stawskiego i miejsc, w których przebywał, usilnie prosząc, ażeby baronowa, przez swoje liczne stosunki, dała mu o zaginionym dokładną wiadomość.
— To jest możliwe — odparła wielka dama — ale... czy nie zniechęcą pana koszta?... Musimy odwołać się do policyi niemieckiej, angielskiej, amerykańskiej...
— Więc?...
— Więc wyda pan ze trzy tysiące franków?
— Oto są cztery tysiące — odparł Wokulski, podając jej czek, na którym wypisał odnośną sumę. — Kiedyż mam spodziewać się odpowiedzi?...
— Tego nie jestem w stanie oznaczyć — rzekła baronowa — może za miesiąc, może za rok. Sądzę jednak — dodała surowo — że o rzeczywistości poszukiwań nie wątpi pan?
— Tak dalece nie wątpię, że zostawię u Rotszylda kwit jeszcze na dwa tysiące franków, płatnych po otrzymaniu wiadomości o tym człowieku.
— Pan wkrótce wyjeżdża?
— O nie. Zabawię jakiś czas.
— Ach, zachwycił pana Paryż!... — rzekła baronowa z uśmiechem. — Spodoba się panu jeszcze bardziej z okien mego salonu. Przyjmuję cowieczór.
Pożegnali się, oboje bardzo zadowoleni: baronowa z pieniędzy swojego klienta, Wokulski, że jednym zamachem spełnił radę Suzina i prośbę Rzeckiego.
Teraz Wokulski został w Paryżu zupełnie osamotniony, bez żadnego obowiązkowego zajęcia. Znowu zwiedzał wystawę, teatry, nieznane ulice, pominięte sale w muzeach... Znowu podziwiał olbrzymie siły Francyi, prawidłowość w budowie i życiu milionowego miasta, wpływ łagodnego klimatu na przyśpieszony rozwój cywilizacyi... Znowu pił koniak, jadał kosztowne potrawy, albo grał w karty w salonie baronowej, gdzie zawsze przegrywał...
Taki sposób przepędzania czasu wyczerpywał go znakomicie, ale nie dawał ani kropli radości. Godziny wlokły mu się jak doby, dnie nie miały końca, a noce spokojnego snu. Bo choć spał twardo, bez żadnych marzeń przykrych, albo przyjemnych, chociaż tracił świadomość, nie mógł jednakże pozbyć się uczucia niezgruntowanej goryczy, w której tonęła jego dusza, napróżno szukająca tam dna albo brzegów.
— Dajcie mi jakiś cel... albo śmierć!... — mówił nieraz, patrząc w niebo. A w chwilę później śmiał się i myślał:
„Do kogo ja mówię?... Kto mnie wysłucha w tym mechanizmie ślepych sił, których stałem się igraszką? Cóżto za okrutna dola nie być do niczego przywiązanym, niczego nie pragnąć, a tak wiele rozumieć...“
Zdawało mu się, że widzi jakąś niezmierną fabrykę, zkąd wybiegają nowe słońca, nowe planety, nowe gatunki, nowe narody, a w nich ludzie i serca, które szarpią furye: nadzieja, miłość i boleść. Któraż z nich najgorsza? Nie boleść, bo ona przynajmniej nie kłamie. Ale ta nadzieja, która tem głębiej strąca, im wyżej podniosła... Ale miłość, ten motyl, którego jedno skrzydło nazywa się niepewnością, a drugie oszustwem...
— Wszystko jedno — mruczał. — Jeżeli już musimy odurzać się czemś, odurzajmy się czemkolwiek. Ale czem?...
Wówczas w głębi mroku nazywającego się naturą, ukazywały się przed nim jakby dwie gwiazdy. Jedna blada, ale niezmienna — to był Geist i jego metale; druga iskrząca się jak słońce, albo nagle gasnąca, a tą była ona...
„Co tu wybrać? — myślał — jeżeli jedno jest wątpliwe, a druga niedostępna i niepewna. Bo choćbym nawet dosięgnął jej, czy ja jej kiedy uwierzę?... czy nawet mógłbym uwierzyć?...“
Z tem wszystkiem czuł, że zbliża się chwila decydującej walki pomiędzy jego rozumem i sercem. Rozum ciągnął go do Geista, serce do Warszawy. Czuł, że ladadzień coś z tego musi wybrać: albo ciężką pracę, która wiodła do nadzwyczajnej sławy, albo płomienną namiętność, która obiecywała chyba to, że spali go na popiół.
„A jeżeli i to i tamto jest złudzeniem, jak owa łopatka, albo chustka ważąca sto funtów?...“
Poszedł jeszcze raz do magnetyzera Palmierego i zapłaciwszy należne 20 franków za konferencyą, począł zadawać mu pytania:
— Więc twierdzisz pan, że mnie nie można zamagnetyzować?
— Coto jest niemożna! — oburzył się Palmieri. — Niemożna odrazu, gdyż nie jesteś pan medyum. Ale możnaby z pana zrobić medyum, jeżeli nie w kilka miesięcy, to w kilka lat.
„Zatem Geist stanowczo nie otumanił mnie“ — pomyślał Wokulski. Głośno zaś dodał:
— A kobieta, panie Palmieri, może zamagnetyzować człowieka?
— Nietylko kobieta, ale nawet drzewo, klamka, woda, no, słowem wszystko, czemu magnetyzer nada władzę. Ja mogę moje medya magnetyzować bodajby szpilką; mówię im: w tę szpilkę przelewam mój fluid i zaśniesz pan kiedy na nią spojrzysz. Tem więc łatwiej mógłbym przekazać moję władzę jakiejś kobiecie. Byle, rozumie się, osoba magnetyzowana była medyum.
— I wtedy do owej kobiety przywiązałbym się tak, jak pańskie medyum do łopatki od węgli?... — spytał Wokulski.
— Bardzo naturalnie — odpowiedział Palmieri, spoglądając na zegarek.
Wokulski opuścił go i włócząc się po ulicach, myślał:
„Co do Geista mam prawie dowód, że nie łudził mnie zapomocą magnetyzmu; nie starczyłoby na to czasu. Ale co do niej, nie mam pewności, że nie oczarowała mnie w ten sposób. Czasu było dosyć, ale... któż mnie zrobił jej medyum?...“
Im więcej porównywał swoję miłość dla panny Izabeli, z uczuciami ogółu mężczyzn dla ogółu kobiet, tem bardziej wydawała mu się nienaturalną. Bo jak można zakochać się w kimś od jednego rzutu oka? Albo jak można szaleć za kobietą, którą widzi się raz na kilka miesięcy i tylko poto, ażeby przekonać się, że ona nie dba o nas?
— Bah! — mruknął — rzadkie spotkania właśnie nadają jej charakter ideału. Kto wie, czy zupełnie nie rozczarowałbym się, poznawszy ją dokładniej?
Zdziwiło go, że od Geista nie miał żadnej wiadomości.
„Czyby uczony chemik poto wziął 300 franków, ażeby już wcale mi się nie pokazywać...“ — pomyślał.
Ale sam zawstydził się tych podejrzeń.
— Może chory? — szepnął.
Wziął fiakra i pojechał według adresu, daleko za wały miasta, w okolicę Charenton.
Na wskazanej ulicy fiakr zatrzymał się przed murowanym parkanem; zpoza niego widać było dach i górną część okien domu.
Wokulski wysiadł z powozu i zbliżył się do żelaznej furtki w murze, zaopatrzonej w młotek. Po kilkunastu uderzeniach furtka nagle uchyliła się i Wokulski wszedł na dziedziniec.
Dom był jednopiętrowy, bardzo stary; mówiły o tem ściany pokryte pleśnią, mówiły okna zakurzone, gdzieniegdzie wybite. W środku ściany frontowej znajdowały się drzwi, do których wchodziło się po kilku stopniach kamiennych, dość zrujnowanych.
Ponieważ furtka już zamknęła się z głuchym łoskotem, a nie było widać szwajcara, który ją otwierał, więc Wokulski stał na środku dziedzińca zdziwiony i zakłopotany. Nagle w oknie pierwszego, a zarazem jedynego piętra, ukazała się jakaś głowa w czerwonej czapce i znajomy głos zawołał:
— Czyto wy, panie Siuzę?... Dzień dobry!
Głowa znikła, lecz otwarty lufcik świadczył, że nie była złudzeniem. Wreszcie po kilku chwilach zgrzytnęły drzwi środkowe, otworzyły się i stanął w nich Geist. Był ubrany w podarte niebieskie spodnie, drewniane sandały na nogach i brudny flanelowy kaftanik na grzbiecie.
— Powinszuj mi, panie Siuzę! — mówił Geist. — Sprzedałem mój materyał wybuchowy angloamerykańskiej kompanii, i zdaje się, zrobiłem niezły interes. Sto pięćdziesiąt tysięcy franków gotówką zgóry i 25 centimów od każdego sprzedanego kilograma.
— No, w tych warunkach chyba zarzuci pan swoje metale — rzekł uśmiechając się Wokulski.
Geist spojrzał na niego z pobłażliwą wzgardą.
— Warunki te — odparł — o tyle zmieniły moje położenie, że na parę lat nie potrzebuję się troszczyć o majętnego wspólnika. Lecz co do metalów, właśnie w tej chwili pracuję nad niemi, spojrzyj...
Otworzył drzwi nalewo od sieni. Wokulski zobaczył rozległą kwadratową salę, bardzo chłodną. Na środku jej stał ogromny cylinder, podobny do kadzi: stalowa ściana jej miała z łokieć grubości i była w czterech miejscach ściśnięta potężnemi obręczami. Do górnego dna były przytwierdzone jakieś aparaty: jeden podobny do klapy bezpieczeństwa, zpod której od czasu do czasu wydobywał się obłoczek pary i szybko niknął w powietrzu, drugi przypominał manometr, którego skazówka jest w ruchu.
— Kocioł parowy?... — spytał Wokulski. — Dlaczegóż takie grube ściany?
— Dotknij go — rzekł Geist.
Wokulski dotknął i syknął z bólu. Na palcach wyskoczyły mu pęcherze, lecz nie z gorąca, tylko z zimna... Kadź była straszliwie zimna, co zresztą czuło się w całej sali.
— Sześćset atmosfer ciśnienia wewnętrznego — dodał Geist, nie zważając na przygodę Wokulskiego, który aż wstrząsnął się, usłyszawszy taką cyfrę.
— Wulkan!... — szepnął.
— Dlatego namawiałem cię, ażebyś u mnie pracował — odparł Geist. — Jak widzisz, łatwo tu o wypadek... Chodźmy na górę...
— Kocioł zostawi pan bez dozoru? — spytał Wokulski.
— O, przy tej robocie nie potrzeba niańki; wszystko robi się samo i nie może być niespodzianek.
Wszedłszy na górę, znaleźli się w dużym pokoju o czterech oknach. Głównem jego umeblowaniem były stoły, literalnie zarzucone retortami, miseczkami i rurkami ze szkła, porcelany, nawet z ołowiu i miedzi. Na podłodze pod stołami i w kątach leżało kilkanaście bomb artyleryjskich, między niemi kilka pękniętych. Pod oknami stały wanienki kamienne lub miedziane, napełnione kolorowemi płynami; wzdłuż jednej ze ścian ciągnęła się ława czy tapczan, a na niej ogromny stos elektryczny.
Dopiero odwróciwszy się Wokulski spostrzegł przy samych drzwiach żelazną szafę wmurowaną w ścianę, łóżko okryte podartą kołdrą, z której wyłaziła brudna wata, pod oknem stolik z papierami, a przed nim fotel obity skórą popękaną i wytartą.
Wokulski spojrzał na starca obutego w drewniane sandały, jak najuboższy wyrobnik, potem na jego sprzęty, z których wyzierała nędza i pomyślał, że przecie ten człowiek za swoje wynalazki mógłby mieć miliony. Wyrzekł się ich jednak, dla dobra jakiejś przyszłej, doskonalszej ludzkości... Geist wydał mu się w tej chwili jak Mojżesz, który do obiecanej ziemi prowadzi jeszcze nieurodzone pokolenia.
Ale stary chemik tym razem nie odgadł myśli Wokulskiego; przypatrzył mu się pochmurnie i rzekł:
— Cóż, panie Siuzę, niewesołe miejsce, niewesoła robota?... Od czterdziestu lat żyję w ten sposób. W tych aparatach uwięzło już kilka milionów i może dlatego ich posiadacz nie bawi się, niema służby, a czasami nawet niema co jeść... To nie dla pana zajęcie — dodał, machnąwszy ręką.
— Mylisz się, profesorze — odparł Wokulski. — Zresztą w grobie nie jest chyba weselej...
— Co tam grób... głupstwo... sentymentalizm!... — mruknął Geist. — W naturze niema grobów ani śmierci; są różne formy bytu, z których jedne pozwalają nam być chemikami, inne tylko preparatami chemicznemi. Cała zaś mądrość polega na tem, ażeby korzystać z nadarzającej się okazyi, nie tracić czasu na błazeństwa, lecz coś zrobić.
— Rozumiem to — odparł Wokulski — ale... Wybacz pan, pańskie odkrycia są tak nowe...
— I ja rozumiem — przerwał Geist. — Moje odkrycia są tak nowe, że... uważasz je pan za oszustwo!... Pod tym względem nie są mędrszymi od ciebie członkowie akademii, masz więc dobre towarzystwo... Aha!... chciałbyś jeszcze raz zobaczyć moje metale, wypróbować je?... Dobrze, bardzo dobrze...
Pobiegł do żelaznej szafy, otworzył ją w sposób bardzo skomplikowany i pokolei począł wydobywać sztabki metalu cięższego od platyny, lżejszego od wody, to znowu przezroczystego... Wokulski oglądał je, ważył, ogrzewał, kuł, przepuszczał przez nie prąd elektryczny, ciął nożycami. Na próbach tych zeszło mu parę godzin; w rezultacie jednak przekonał się, że przynajmniej pod względem fizycznym ma do czynienia z autentycznemi metalami.
Skończywszy próby, Wokulski wyczerpany upadł na fotel; Geist pochował swoje okazy, zamknął szafę i śmiejąc się, zapytał:
— No i cóż: fakt czy złudzenie?
— Nic nie rozumiem — szepnął Wokulski, ściskając rękoma skronie — głowa mi pęka!... Metal trzy razy lżejszy od wody... niepojęta rzecz!...
— Albo metal o jakie dziesięć procent lżejszy od powietrza, co?... — śmiał się Geist. — Ciężar gatunkowy obalony... prawa natury podkopane, co?.. Cha! cha!.. Nic z tego wszystkiego. Prawa natury, o ile je znamy, nawet przy moich metalach pozostaną nietknięte. Rozszerzą się tylko nasze pojęcia o własnościach ciał i ich budowie wewnętrznej, no, i rozszerzą się granice ludzkiej techniki.
— A ciężar gatunkowy? — spytał Wokulski.
— Posłuchaj mnie — przerwał mu Geist — a wnet zrozumiesz, na czem polega istota moich odkryć, chociaż, pośpieszam dodać, naśladować ich nie potrafisz. Tu niema ani cudów, ani oszustwa; tu są rzeczy tak proste, że pojąć je mógłby uczeń szkoły elementarnej.
Wziął ze stołu stalowy sześcian i podawszy go Wokulskiemu, mówił:
— Oto jest decimetr sześcienny, pełny, odlany ze stali; weź go w rękę, ile waży?
— Z ośm kilogramów...
Podał mu drugi sześcian tej samej wielkości, również stalowy, pytając:
— A ten ile waży?
— No, ten waży z pół kilograma... Ale on jest pusty... — odparł Wokulski.
— Doskonale! A ta sześcienna klatka ze stalowego drutu ile waży? — spytał Geist, podając ją Wokulskiemu.
— Ta waży kilkanaście gramów...
— Otóż widzisz — przerwał Geist. — Mamy trzy sześciany tej samej wielkości i z tego samego materyału, które jednak są nierównej wagi. A dlaczego? Gdyż w pełnym sześcianie jest najwięcej cząstek stali, w pustym mniej, a w drucianym najmniej. Wyobraź więc sobie, że udało mi się zamiast pełnych cząstek, budować klatkowate cząstki ciał, a zrozumiesz tajemnicę wynalazku. Polega on na zmianie budowy wewnętrznej materyałów, co nawet dla dzisiejszej chemii nie jest żadną nowością. Cóż, jakże tam?...
— Kiedy widzę okazy, wierzę — odparł Wokulski — kiedy pana słucham, rozumiem. Ale gdy wyjdę ztąd...
Rozłożył ręce w sposób desperacki.
Geist znowu otworzył szafę, poszukał i wydobywszy mały skrawek metalu, barwą przypominającego mosiądz, podał Wokulskiemu, mówiąc:
— Weź sobie to jako amulet przeciw powątpiewaniu o moim rozumie, czy prawdomówności. Ten metal jest około pięciu razy lżejszy od wody, dobrze więc będzie ci przypominał naszę znajomość. Przytem — dodał, śmiejąc się — ma on wielką zaletę: nie obawia się żadnych odczynników chemicznych... Prędzej zniknie aniżeli zdradzi mój sekret... A teraz idź już, panie Siuzę, odpocznij i namyśl się: co masz zrobić ze sobą?
— Przyjdę tu — szepnął Wokulski.
— O nie ! Nie zaraz!... — odparł Geist. — Jeszcze nie ukończyłeś swoich rachunków ze światem; a że i ja mam na parę lat pieniądze, więc nie nalegam. Przyjdziesz tu, kiedy ci już nic nie zostanie z dawnych złudzeń...
Niecierpliwie ścisnął go za rękę i popychał ku drzwiom. Na schodach pożegnał go jeszcze raz i cofnął się do laboratoryum. Gdy Wokulski wyszedł na dziedziniec, furtka już była otwarta, a gdy wyminął ją i stanął obok swego fiakra, zatrzasnęła się.
Wróciwszy do miasta, Wokulski przedewszystkiem kupił złoty medalion, umieścił w nim skrawek nowego metalu i zawiesił na szyi, jak szkaplerz. Chciał przespacerować się, ale spostrzegł, że ruch uliczny męczy go; więc poszedł do siebie.
— Czemu ja się wracam? — szeptał. — Dlaczego nie idę do Geista do roboty?...
Usiadł na fotelu i utonął we wspomnieniach. Widział sklep Hopfera, stołowe pokoje i gości, którzy drwili z niego; widział swoję maszynę o wieczystym ruchu i model balonu, któremu usiłował nadać kierunek. Widział Kasię Hopfer, która mizerniała z miłości dla niego...
— Do roboty!.... Dlaczego ja nie idę do roboty?...
Wzrok jego machinalnie padł na stół, gdzie leżał niedawno kupiony Mickiewicz.
— Ile ja to razy czytałem!... — westchnął, biorąc książkę do ręki.
Książka otworzyła się sama i Wokulski przeczytał:
„Zrywam się, biegnę, składam na pamięć wyrazy, któremi mam złorzeczyć okrucieństwu twemu, składane, zapomniane już po milion razy... Ale gdy ciebie ujrzę, nie pojmuję, czemu znowu jestem spokojny, zimniejszy nad głazy, aby goreć nanowo, milczeć podawnemu“...
— Teraz już wiem, przez kogo jestem tak zaczarowany...
Uczuł łzę pod powieką, lecz pohamował się i nie splamiła mu twarzy.
— Zmarnowaliście życie moje... Zatruliście dwa pokolenia!... — szepnął. — Oto skutki waszych sentymentalnych poglądów na miłość...
Złożył książkę i cisnął nią w kąt pokoju, aż rozleciały się kartki.
Książka odbiła się od ściany, spadła na umywalnią i ze smutnym szelestem stoczyła się na podłogę.
„Dobrze ci tak! tam twoje miejsce... — myślał Wokulski. — Bo któżto miłość przedstawiał mi jako świętą tajemnicę? Kto nauczył mnie gardzić codziennemi kobietami, a szukać niepochwytnego ideału?... Miłość jest radością świata, słońcem życia, wesołą melodyą w pustyni, a ty co z niej zrobiłeś?... Żałobny ołtarz, przed którym śpiewają się egzekwie nad zdeptanem sercem ludzkiem!“
Wtem nasunęło mu się pytanie:
„Jeżeli poezya zatruła twoje życie, to któż zatruł ją samę? I dlaczego Mickiewicz zamiast śmiać się i swawolić jak francuscy pieśniarze, umiał tylko tęsknić i rozpaczać?“
„Bo on, tak jak i ja, kochał pannę wysokiego urodzenia, która mogła stać się nagrodą nie rozumu, nie pracy, nie poświęceń, nawet nie geniuszu, ale... pieniędzy i tytułu“...
— Biedny męczenniku! — szepnął Wokulski. — Tyś oddał narodowi coś miał najlepszego; lecz cóżeś winien, że przelewając w niego własną duszę, razem z nią przelałeś cierpienia, jakiemi nasycali ciebie? To oni są winni twoim, moim i naszym nieszczęściom...
Podniósł się z fotelu i ze czcią zebrał porozdzierane kartki.
— Niedość, że byłeś umęczony przez nich, ale jeszcze miałbyś odpowiadać za ich występki?... To oni winni, oni, że twoje serce, zamiast śpiewać, jęczało jak dzwon rozbity.
Położył się na kanapie i znowu myślał:
„Szczególny kraj, w którym od tak dawna mieszkają obok siebie dwa całkiem różne narody: arystokracya i pospólstwo. Jeden mówi, że jest szlachetną rośliną, która ma prawo ssać glinę i mierzwę, a ten drugi albo przytakuje dzikim pretensyom, albo niema siły zaprotestować przeciw krzywdzie.“
„A jak się to wszystko składało na uwiecznienie monopolu jednej klasy i zdławienie w zarodku każdej innej! Tak silnie wierzono w powagę rodu, że nawet synowie rzemieślników i handlarzy, albo kupowali herby, albo podszywali się pod jakieś zubożałe rody szlachetne.“
„Nikt nie miał odwagi nazwać się dzieckiem swoich zasług, a nawet ja, głupiec, wydałem kilkaset rubli na kupno szlacheckiego patentu.“
„I ja miałbym tam wracać?... Poco?... Tu przynajmniej mam naród żyjący wszystkiemi zdolnościami, jakiemi obdarowano człowieka. Tu naczelnych miejsc nie obsiada pleśń podejrzanej starożytności, ale wysuwają się naprzód istotne siły: praca, rozum, wola, twórczość, wiedza, nawet piękność i zręczność, a nawet choćby szczere uczucie. Tam zaś praca staje pod pręgierzem, a tryumfuje rozpusta! Ten, kto dorabia się majątku, nosi tytuł: sknery, kutwy, dorobkiewicza; ten kto go trwoni, nazywa się: hojnym, bezinteresownym, wspaniałomyślnym... Tam prostota jest dziwactwem, oszczędność wstydem, uczoność równoznaczy z obłędem, artyzm symbolizuje się dziurawemi łokciami. Tam chcąc zdobyć miano człowieka, trzeba posiadać albo tytuł z pieniędzmi, albo talent wciskania się do przedpokojów. I jabym tam miał wracać?“...
Począł chodzić po pokoju i liczyć:
„Geist jeden, ja drugi, Ochocki trzeci... Ze dwu jeszcze znajdziemy i za cztery albo pięć lat wyczerpalibyśmy owe ośm tysięcy doświadczeń, potrzebnych do znalezienia metalu lżejszego niż powietrze. No, a wtedy co?... Co stanie się z dzisiejszym światem na widok pierwszej machiny latającej, bez skrzydeł, bez skomplikowanych mechanizmów, a trwałej jak okręt pancerny?
Zdawało mu się, że szmer uliczny za jego oknami rozszerza się i potęguje, ogarniając cały Paryż, Francyą i Europę. I że wszystkie głosy ludzkie zlewają się w jeden ogromny okrzyk:
— Sława!... sława!... sława!...
— Oszalałem? — mruknął.
Szybko rozpiął kamizelkę i wydobywszy zpod koszuli złoty medalion, otworzył go. Skrawek metalu podobnego do mosiądzu i lekkiego jak puch był na swojem miejscu. Geist nie łudził go; droga do olbrzymiego wynalazku była naoścież otwarta.
— Zostaję! — szepnął. — Bóg, ani ludzie nie przebaczyliby mi zaniedbania podobnej sprawy.
Mrok już zapadał. Wokulski zaświecił gazowe lampy nad stołem, wydobył papier i pióro i zaczął pisać:
„Mój Ignacy! Chcę pogadać z tobą o bardzo ważnych rzeczach, a ponieważ do Warszawy już nie wrócę, proszę cię więc, ażebyś jak najśpieszniej“...
Nagle rzucił pióro: jakaś trwoga opanowała go na widok napisanych przez siebie wyrazów: „do Warszawy już nie wrócę“...
— Dlaczego nie mam wrócić?... — szepnął.
A poco?... Może poto, ażeby znowu spotkać pannę Izabelę, znowu stracić energią?“
— Raz nareszcie muszę zamknąć te głupie rachunki...
Chodził i myślał:
„Oto dwie drogi: jedna wiedzie do nieobliczonych reform ludzkości, druga do podobania się, a nawet przypuśćmy, do zdobycia kobiety. Co wybrać?“...
„Bo jużci jest faktem, że każdy nowy a ważny materyał, każda nowa siła, to nowe piętro cywilizacyi. Bronz stworzył cywilizacyą klasyczną, żelazo wieki średnie; proch zakończył wieki średnie, a węgiel kamienny rozpoczął wiek XIX-ty. Co się tu wahać: metale Geista dadzą początek takiej cywilizacyi, o jakiej nie marzono i kto wie, czy wprost nie uszlachetnią gatunku ludzkiego“...
„A. z drugiej strony cóż mam?... Kobietę, która przy takich jak ja parweniuszach nie wahałaby się kąpać. Czem jestem w jej oczach obok tych wykwintnisiów, dla których pusta rozmowa, koncept, kompliment stanowią najwyższą treść życia. Co ta czereda, nie wyłączając jej samej, powiedziałaby na widok obdartego Geista i jego niezmiernych odkryć? Tak są ciemni, że nawet nie dziwiliby się temu“.
„Przypuśćmy wreszcie, żebym się z nią ożenił, a wtedy co?... Natychmiast do salonu dorobkiewicza wleliliby się wszyscy jawni i tajni wielbiciele, kuzyni rozmaitego stopnia, czy ja wiem wreszcie kto!... I znowu musiałbym zamykać oczy na ich spojrzenia, głuchnąć na ich komplimenta, dyskretnie usuwać się od ich poufnych rozmów, o czem?... O mojej hańbie, czy głupocie?... Po roku tego życia spodliliby mnie tak, że może zniżyłbym się do zazdrości o podobne indywidua“...
„Ach, czy nie wolałbym rzucić serce głodnemu psu, aniżeli oddać je kobiecie, która nawet nie domyśla się, jaka jest różnica między nimi a mną.“
„Basta!“...
Znowu siadł przy stole i zaczął list do Geista. Nagle przerwał.
— Paradny jestem — rzekł głośno — chcę pisać zobowiązanie, nie uregulowawszy moich interesów...
„Oto zmieniły się czasy! — myślał. — Dawniej taki Geist byłby symbolem szatana, z którym walczy o duszę ludzką anioł w postaci kobiety. A dzisiaj... kto jest szatanem, a kto aniołem?“...
Wtem zapukano do drzwi. Wszedł garson i podał Wokulskiemu duży list.
— Z Warszawy — szepnął. — Od Rzeckiego?... Przysyła mi jakiś drugi list... Ach, od prezesowej!... Co, może donosi mi o ślubie panny Izabeli?...
Rozerwał kopertę, lecz przez chwilę wahał się z odczytaniem. Serce zaczęło mu bić śpieszniej.
— Wszystko jedno! — mruknął i zaczął:
„Mój kochany panie Stanisławie! Dobrze widać bawisz się podobno nawet w Paryżu, kiedy zapominasz o swoich przyjaciołach. A grób ś. p. biednego stryja twego wciąż czeka na obiecany kamień i ja także chciałabym poradzić się ciebie o budowę cukrowni, do której namawiają mnie na stare lata. Wstydź się, panie Stanisławie, a nadewszystko żałuj, że nie widzisz rumieńca na twarzy Beli, która w tej chwili jest u mnie i spiekła raczka usłyszawszy, że piszę do ciebie. Kochane dziecko! Mieszka u ciotki w sąsiedztwie i często mnie odwiedza. Domyślam się, że zrobiłeś jej jakąś dużą przykrość: nie ociągaj się więc z przeprosinami i jak najrychlej przyjeżdżaj prosto do mnie. Bela zabawi tu jeszcze kilka dni i może uda mi się wyjednać ci przebaczenie“...
Wokulski zerwał się od stołu, otworzył okno i postawszy w niem chwilę, przeczytał drugi raz list prezesowej; oczy zaiskrzyły mu się, na twarz wystąpiły wypieki.
Zadzwonił raz, drugi, trzeci... Wreszcie sam wybiegł na kurytarz, wołając:
— Garson!... Hej garson!...
— Do usług...
— Rachunek.
— Jaki?...
— Cały rachunek, za ostatnie pięć dni... Cały, nie rozumiesz?...
— Czy zaraz? — zdziwił się garson.
— Natychmiast i... Powóz na dworzec kolei północnej... Natychmiast.
Wróciwszy z Paryża do Warszawy, Wokulski zastał drugi list prezesowej.
Staruszka nalegała, ażeby natychmiast przyjeżdżał i zabawił u niej parę tygodni.
„Nie myśl, panie Stanisławie, — kończyła — że zapraszam cię z powodu twoich świeżych awansów, dla pochwalenia się znajomością z Tobą. Tak czasem bywa, ale nie u mnie. Chcę tylko, ażebyś odpoczął po swych ciężkich trudach, a może i rozerwał się w moim domu, gdzie, oprócz gospodyni, starej nudziarki, znajdziesz jeszcze towarzystwo młodych i ładnych kobiet“.
„Dużo mnie obchodzą młode i ładne kobiety!“ — mruknął Wokulski. — W następnej zaś chwili przyszło mu na myśl: o jakich to awansach pisze prezesowa? Czyby już nawet na prowincyi wiedziano o jego zarobku, choć sam nikomu o tem nie wspomniał?
Słowa prezesowej przestały go jednak dziwić, gdy naprędce rozejrzał się w interesach. Od dnia wyjazdu do Paryża obroty jego handlu znowu wzrosły i wzrastały z tygodnia na tydzień. W stosunki z nim weszło kilkudziesięciu nowych kupców, cofnął się ledwie jeden, dawny, napisawszy przytem ostry list, że: ponieważ on nie ma arsenału, tylko zwyczajny sklep bławatny, więc nie widzi interesu nadal utrzymywać stosunków z firmą JW-go Wokulskiego, z którym na Nowy Rok ureguluje wszelkie rachunki. Ruch towarów był tak wielki, że pan Ignacy, na własną odpowiedzialność, wynajął nowy skład, zgodził ósmego subjekta i dwu ekspedytorów.
Kiedy Wokulski skończył przeglądać księgi (na usilną prośbę Rzeckiego wziął się do nich w parę godzin po powrocie z banhofu), pan Ignacy otworzył kasę ogniotrwałą i z uroczystą miną wydobył ztamtąd list Suzina.
— Cóżto za ceremonia? — spytał ze śmiechem Wokulski.
— Korespondencye od Suzina muszą być szczególnie pilnowane — odparł Rzecki z naciskiem.
Wokulski wzruszył ramionami i przeczytał list. Suzin proponował mu na zimowe miesiące nowy interes, prawie tej samej doniosłości co paryski.
— Cóż ty na to? — zapytał pana Ignacego, objaśniwszy o co chodzi.
— Mój Stachu — odparł subjekt, spuszczając oczy — tak ci ufam, że gdybyś nawet spalił miasto, jeszcze byłbym pewny, że zrobiłeś to w szlachetnym celu.
— Jesteś nieuleczony marzyciel, mój stary! — westchnął Wokulski i przerwał rozmowę. Nie miał wątpliwości, że Ignacy znowu posądza go o jakieś polityczne knowania.
Nie sam Rzecki myślał w taki sposób. Wstąpiwszy do swego mieszkania Wokulski, znalazł całą pakę biletów wizytowych i listów. Przez czas nieobecności odwiedziło go około setki ludzi wpływowych, utytułowanych i majętnych, z których conajmniej połowy dotychczas nie znał... Jeszcze większą osobliwość stanowiły listy. Były to prośby bądź o wsparcie, bądź o protekcyą do rozmaitych władz cywilnych i wojskowych, lub też anonimy ponajwiększej części wymyślające mu... Jeden nazywał go zdrajcą, inny fagasem, który tak wprawił się do służby u Hopfera, że dziś dobrowolnie wdziewa na siebie liberyą arystokracyi, a nawet więcej niż arystokracyi. Inny anonim zarzucał mu opiekę nad kobietą złego życia, inny donosił, że pani Stawska jest kokietką i awanturnicą, a Rzecki oszustem, który w nowonabytym domu wykrada mu komorne i dzieli się z rządcą, niejakim Wirskim.
„Muszą zdrowe plotki krążyć o mnie!...“ — pomyślał, patrząc na stertę papierów.
Na ulicy także, o ile miał czas zwracać uwagę, spostrzegł, że jest przedmiotem ogólnego zainteresowania. Mnóstwo osób kłaniało mu się; czasem zupełnie obcy wskazywali na niego, gdy przechodził; byli jednakże i tacy, którzy z widoczną niechęcią odwracali od niego głowę. Między nimi zauważył dwu znajomych, co go dotknęło w przykry sposób.
„Cóż ci znowu — szepnął — dostali bzika?...“
Na drugi dzień swego pobytu w Warszawie odpisał Suzinowi, że propozycyą przyjmuje i że w połowie października będzie w Moskwie. Późnym zaś wieczorem wyjechał do prezesowej, której majątek leżał o kilka mil od niedawno wybudowanej kolei.
Na dworcu spostrzegł, że i tu jego osoba robi wrażenie. Sam zawiadowca przedstawił się i kazał mu dać oddzielny przedział; nadkonduktor zaś, prowadząc go do wagonu, rzekł, że to on właśnie miał zamiar ofiarować mu wygodne miejsce, gdzieby można spać, pracować, albo rozmawiać bez przeszkód.
Po długiem staniu pociąg zwolna ruszył. Była już noc duża, bezksiężycowa i bezobłoczna, a na niebie więcej gwiazd niż zwykle. Wokulski otworzył okno i przypatrywał się konstelacyom.
„Czy dziś umiałbym astronomią, ja, subjekt Hopfera, gdybym tam nie był?“ — pomyślał z goryczą. — „A słyszałbym co o odkryciach Geista, gdyby mnie Suzin gwałtem nie zaciągnął do Paryża?“
I oczyma duszy widział szerokie i niezwykłe życie swoje, jakby rozpięte między dalekim wschodem i dalekim zachodem. „Wszystko, co umiem, wszystko co mam, wszystko co zrobić jeszcze mogę, nie pochodzi ztąd. Tu znajdowałem tylko upokorzenie, zawiść, albo wątpliwej wartości poklask, gdy mi się wiodło; lecz gdyby mi się niepowiodło, zdeptałyby mnie te same nogi, które dziś się kłaniają...“
„Wyjadę ztąd — szeptał — wyjadę!... Chyba, że ona mnie zatrzyma... Bo co mi da nawet ten majątek, jeżeli nie mogę go zużytkować w taki sposób, jaki mnie najlepiej przypada do gustu? Co warte życie, pleśniejące między resursą, sklepem i prywatnemi salonami, gdzie trzeba grać preferansa, ażeby nie obmawiać, albo obmawiać, ażeby nie grać w preferansa?...“
„Ciekawym — rzekł do siebie pochwili — w jakim celu tak znacząco zaprasza mnie prezesowa? A może to panna Izabela?...“
Zrobiło mu się gorąco i zwolna uczuł jakąś przemianę w duszy. Przypomniał sobie swego ojca i stryja, Kazię Hopfer, która tak go kochała, Rzeckiego, Leona, Szumana, księcia i tylu, tylu innych ludzi, którzy złożyli mu dowody niewątpliwej życzliwości. Co warta cała jego nauka i majątek, gdyby dokoła siebie nie miał serc przyjaznych; naco zdałby się największy wynalazek Geista, gdyby nie miał być orężem, który zapewni ostateczne zwycięstwo rasie ludzi szlachetniejszych i lepszych?...“
„Jest i u nas niemało do zrobienia — szepnął. — Są i u nas ludzie, których warto wydźwignąć, albo wzmocnić... Za stary jestem na robienie epokowych wynalazków, niech się tem zajmują Ochoccy... Ja wolę innym przysporzyć szczęścia i sam być szczęśliwym...“
Przymknął oczy i zdawało mu się, że widzi pannę Izabelę, która patrzy na niego w dziwny, jej tylko właściwy sposób i łagodnym uśmiechem przytakuje jego zamiarom.
Zapukano do drzwi przedziału, i pochwili ukazał się nadkonduktor, mówiąc:
— Pan baron Dalski pyta się, czy może tu przyjść. Jedzie tym samym wagonem.
— Pan baron?... — powtórzył zdziwiony Wokulski. — Owszem, niech będzie łaskaw...
Nadkonduktor cofnął się i przymknął drzwi, a Wokulski przypomniał sobie, że baron jest członkiem spółki do handlu ze wschodem, i jednym z niewielu już konkurentów panny Izabeli.
„Czego on chce odemnie? — myślał Wokulski. — Może i on jedzie do prezesowej, ażeby na świeżem powietrzu złożyć pannie Izabeli stanowczą deklaracyą?... Jeżeli go nie uprzedził ten Starski...“
W korytarzu wagonowym słychać było kroki i rozmowę; drzwi przedziału znowu usunęły się i ukazał się nadkonduktor, a obok niego bardzo szczupły pan, z malutkiemi wąsikami szpakowatemi, jeszcze mniejszą bródką prawie siwą i dobrze siwiejącą głową.
„Chyba nie on?... — myślał Wokulski. — Tamten był zupełnie czarny...“
— Najmocniej przepraszam, że niepokoję pana! — rzekł baron, chwiejąc się z powodu ruchu pociągu. — Najmocniej... Nie ośmieliłbym się przerywać samotności, gdyby nie to, że chcę zapytać: czy pan nie jedzie do naszej czcigodnej prezesowej, która pana już od tygodnia oczekuje.
— Właśnie do niej jadę. Witam pana barona. Niechże pan siądzie.
— A to doskonale! — zawołał baron — bo i ja tam jadę. Prawie od dwu miesięcy mieszkam tam... To jest... panie... nie tyle mieszkam, ile ciągle dojeżdżam. To od siebie, gdzie mi dom odnawiają, to z Warszawy... Teraz wracam z Wiednia, gdzie kupowałem meble, ale zabawię u prezesowej tylko parę dni, bo panie, muszę zmienić wszystkie obicia w pałacu, założone niedawniej, jak dwa tygodnie temu. Ale cóż robić... nie podobały się, więc obedrzemy, niema rady!...
Śmiał się i mrugał oczyma, a Wokulskiego zimno przeszło.
— Dla kogo te meble?... Komu nie podobały się obicia?... — pytał sam siebie z trwogą.
— Szanowny pan — ciągnął baron — już skończył swoję misyą. Winszuję!... — dodał ściskając go za rękę. — Od pierwszego, panie, rzutu oka uczułem dla pana szacunek i sympatyą, która teraz zamienia się w prawdziwą cześć... Tak, panie. Nasze usuwanie się od politycznego życia, zrobiło nam wiele szkody. Pan pierwszy złamałeś nierozsądną zasadę abstynencyi i zato, panie, cześć... Musimy się przecie interesować sprawami państwa, w którem znajdują się nasze majątki, gdzie leży nasza przyszłość...
— Nie rozumiem pana, panie baronie — przerwał mu nagle Wokulski.
Baron tak zmieszał się, że przez chwilę siedział bez ruchu i głosu. Nareszcie wybąkał:
— Przepraszam!... Doprawdy nie miałem zamiaru... Ale sądzę, że moja przyjaźń dla czcigodnej prezesowej, która, panie, tak...
— Skończmy, panie, z wyjaśnieniami — rzekł ze śmiechem Wokulski, ściskając go za rękę. — Kontent pan z wiedeńskich sprawunków?
— Bardzo... panie... bardzo... Chociaż, czy pan uwierzy, była chwila, że za radą szanownej prezesowej, miałem zamiar fatygować pana w Paryżu...
— Chętnie służyłbym. Ocóżto chodziło.
— Chciałem mieć ztamtąd garnitur brylantowy — mówił baron. — Ale że w Wiedniu trafiły mi się pyszne szafiry... Właśnie mam je przy sobie i jeżeli pan pozwoli... Pan jest znawcą klejnotów?...
„Dla kogo te szafiry?“ — myślał Wokulski. Chciał poprawić się na siedzeniu, ale poczuł, że nie może podnieść ręki, ani wyprostować nóg...
Baron tymczasem wyjął z rozmaitych kieszeni cztery safianowe pudełka, ustawił je na ławce i pokolei zaczął otwierać.
— Oto bransoleta — mówił — prawda, jaka skromna, jeden kamień... Brosza i kolczyki już są ozdobniejsze; kazałem nawet zmienić oprawę... A to naszyjnik... Proste to, ale smaczne i może dlatego ładne... Ale ogień jest, prawda panie?...
Mówiąc tak, przesuwał szafiry przed oczyma Wokulskiego, przy migotliwym blasku świecy.
— Nie podobają się panu? — spytał nagle baron, spostrzegłszy, że jego towarzysz nie odpowiada.
— Owszem, bardzo piękne. Komużto baron wiezie taki prezent?
— Mojej narzeczonej — odparł baron, tonem zdziwienia. — Sądziłem, że prezesowa wspomniała panu o naszem szczęściu rodzinnem...
— Nic.
— A właśnie dziś jest pięć tygodni, jak oświadczyłem się i zostałem przyjęty.
— Komu się pan oświadczył?... prezesowej?... — rzekł innym już głosem Wokulski.
— Ależ nie!.. — zawołał baron, cofając się. — Oświadczyłem się pannie Ewelinie Janockiej, wnuczce prezesowej... Nie pamięta jej pan? Była u hrabiny w tym roku na święconem, nie zauważył jej pan?...
Długa chwila upłynęła, zanim Wokulski skombinował, że panna Ewelina Janocka nie jest panną Izabelą Łęcką, że baron nie oświadczył się pannie Izabeli i że nie dla niej wiezie szafiry.
— Przepraszam pana — odezwał się do zaniepokojonego barona — ale jestem tak rozstrojony, że poprostu nie wiedziałem, co mówię...
Baron zerwał się z siedzenia, i prędko zaczął chować pudełka.
— Co za nieuwaga z mojej strony! — zawołał. — Właśnie dostrzegłem w oczach pańskich znużenie i mimoto ośmieliłem się spłoszyć panu sen...
— Nie, panie, spać nie mam zamiaru, i miło mi będzie odbyć resztę drogi w pańskiem towarzystwie. To chwilowe osłabienie, które już przeszło.
Baron zpoczątku robił ceremonie i chciał wychodzić; ale widząc, że Wokulski istotnie orzeźwił się, usiadł, zapewniając, że tylko na parę minut. Czuł potrzebę wygadania się przed kimś ze swojem szczęściem.
— Bo coto za kobieta! — mówił baron z coraz żywszą giestykulacyą. — Kiedym ją, panie, poznał, wydała mi się zimna jak posąg, i tylko zajęta strojami. Dopiero dziś widzę, jakie tam skarby uczuć... Stroić się lubi jak każda kobieta, ale cóżto za rozum!... Nikomubym tego nie powiedział, co teraz powiem panu, panie Wokulski. Ja, bardzo młodo zacząłem siwieć i nie bez tego, ażebym od czasu do czasu nie dotknął wąsów fiksatuarem. No i ktoby panie pomyślał: ledwie spostrzegła to, raz nazawsze zabroniła mi fiksatuarować się; powiedziała, że ona ma szczególne upodobanie do siwych włosów i że dla niej prawdziwie pięknym może być tylko siwy mężczyzna. „A o szpakowatych co pani myśli?“ — zapytałem. — Ze są tylko interesującymi“, — odpowiedziała. — A jak ona to mówi!... Czy aby nie nudzę pana, panie Wokulski?
— Ależ panie!... Bardzo mi miło spotkać człowieka szczęśliwego.
— Prawdziwie jestem szczęśliwy i to w sposób, który dla mnie samego jest niespodzianką — ciągnął baron. — Bo o ożenieniu się zawsze myślałem, już od kilku lat zalecają mi to doktorzy. No i projektowałem, że wezmę sobie, panie, kobietę piękną, dobrze wychowaną, z nazwiskiem i prezencyą, bynajmniej nie wymagając od niej jakiejś romantycznej miłości. Tymczasem ma pan: sama miłość zastępuje mi drogę, i jednem spojrzeniem roznieca pożar w sercu... Doprawdy, panie Wokulski, jestem zakochany... nie — jestem szalony... Nikomubym tego nie powiedział, ale panu, dla którego od pierwszej chwili uczułem nieledwie braterską sympatyą... Jestem szalony!... Myślę tylko o niej, kiedy śpię — śni mi się, kiedy jej nie widzę — jestem, panie, formalnie chory. Brak apetytu, smutne myśli, jakieś ciągłe lękanie się... Tego, co panu teraz powiem, panie Wokulski, błagam, ażeby pan nie powtarzał nawet przed samym sobą. Chciałem ją wziąć na próbę; jestto niskie, nieprawda panie? Ale trudno, człowiek niełatwo wierzy w szczęście. Chcąc ją tedy wziąć na próbę (ale nikomu ani słówka o tem, panie!), kazałem napisać projekt intercyzy, według którego, gdyby małżeństwo nie doszło do skutku z czyjejkolwiek winy (rozumie pan?) — ja płacę 50.000 rubli pannie za zawód. Serce mi trętwiało z obawy, że... a nuż porzuci mnie?... Lecz co pan powie? Kiedy jej prezesowa wspomniała o tym projekcie, panna w płacz... „Cóż to — mówiła — on myśli, że wyrzeknę się go dla jakichś 50.000 rubli? Bo jeżeli mnie posądza o interesowność i nie uznaje żadnych wyższych pobudek w sercu kobiety, to przecie powinien rozumieć, że za 50.000 rubli nie oddam miliona“...
Kiedy mi to powtórzyła prezesowa, wbiegłem do pokoju panny Eweliny i, nie powiedziawszy ani słówka, upadłem jej do nóg... Teraz w Warszawie zrobiłem testament, a w nim mianowałem ją jedyną i wyłączną spadkobierczynią, choćbym umarł przed ślubem. Cała moja rodzina przez całe życie nie dała mi tyle szczęścia, ile to dziecko w ciągu kilku tygodni. A co będzie później!... Co będzie później, panie Wokulski?... Nikomu nie zadałbym podobnego pytania — zakończył baron mocno targając go za rękę. — No, dobranoc...
— Zabawna historya! — mruknął Wokulski po odejściu barona. — Ten staruszek naprawdę wdeptał się po szyję...
I nie mógł odpędzić wizerunku barona, który jak cień coraz to wypływał na amarantowe tło siedzenia. Więc patrzył na jego chudą twarz, na której płonął ceglasty rumieniec, na włosy, jakby posypane mąką, na oczy wielkie, a zapadnięte, w których tlił się blask niezdrowy. Komiczne i smutne wrażenie robiły wybuchy namiętności w człowieku, który nieustannie zasłaniał sobie gardło, sprawdzał, czy okno jest dobrze zamknięte i siadał w przedziale coraz na innem miejscu z obawy przeciągów.
„Ubrał się! — myślał Wokulski. — Czy podobna, ażeby młoda panna mogła zakochać się w takiej mumii. Zpewnością jest o dziesięć lat starszy odemnie; a jaki niedołężny, jaki przytem naiwny!...“
„Dobrze, ale jeżeli ta panna naprawdę go kocha?... Boć trudno przypuścić, ażeby go oszukiwała. Wogóle biorąc, kobiety są szlachetniejsze od mężczyzn; nietylko mniej spełniają występków, lecz i poświęcają się nierównie częściej od nas. Jeżeli więc z trudnością znalazłby się tak podły mężczyzna, który od rana do nocy kłamałby dla pieniędzy, to czy można posądzać o coś podobnego kobietę, młodą pannę, wychowaną wśród uczciwej rodziny?“
„Oczywiście coś jej strzeliło do głowy i musi być także zadurzona, jeżeli nie w jego wdziękach, to w stanowisku. Inaczej musiałaby zdradzić się, że gra komedyą, a baron musiałby spostrzedz to, bo miłość patrzy przez mikroskop“.
„A jeżeli młoda dziewczyna może pokochać takiego dziada, to dlaczegożby mnie nie miała pokochać tamta?...“
— Zawsze wracam do swego! — szepnął. — Ta myśl stała się już rodzajem monomanii...
Odsunął okno, zamknięte przez barona, i, dla odpędzenia natrętnych wspomnień, począł znowu przyglądać się niebu. Kwadrat Pegaza opuszczał się już na zachód, a na wschodzie podnosił się Byk, Orion, Pies Mały i Bliźnięta. Przypatrywał się gwiazdom wielokrotnym gęsto rozsianym w tej okolicy nieba i przyszła mu na myśl ta dziwna, niewidzialna siła przyciągania, która odległe światy wiąże w jednę całość potężniej, niżby to mogły zrobić jakiekolwiek materyalne łańcuchy.
„Przyciąganie — przywiązanie, tożto w gruncie jedno i to samo: siła tak wielka, że wszystko za sobą porywa, a tak płodna, że tryska z niej wszelkie życie. Pozbawmy ziemię jej przywiązania do słońca, a odleci gdzieś w przestrzeń i za parę lat stanie się bryłą lodu. Wtrąćmy jakąś tułaczą gwiazdę w sferę słonecznego systemu, a kto wie, czy i na niej nie rozbudzi się życie? Dlaczego więc baron ma wyłamywać się zpod prawa przywiązania, które przenika całą naturę? I czy pomiędzy nim, a jego panną Eweliną jest większa przepaść, aniżeli między ziemią i słońcem? Co się tu dziwić szaleństwom ludzi, jeżeli w ten sam sposób szaleją światy...“
Tymczasem pociąg szedł wciąż zwolna, długo zatrzymując się na stacyach. Powietrze zrobiło się chłodne, na wschodzie zaczęły blednąć gwiazdy; Wokulski zamknął okno i legł na bujającej kanapie.
„Jeżeli — myślał — młoda kobieta mogła zakochać się w baronie, to dlaczegożbym ja... Bo przecież go nie oszukuje... Kobiety są w ogóle szlachetniejsze od nas... mniej kłamią...“
— Proszę pana, tu panowie wysiadają... Pan baron już pije herbatę.
Wokulski ocknął się, nad nim stal konduktor i budził go w najuprzejmiejszy sposób.
— Jakto, już dzień? — spytał zdziwiony.
— O już jest dziewiąta i od półgodziny stoimy na stacyi. Nie budziłem pana, bo pan baron nie kazał, ale że pociąg zaraz idzie dalej...
Wokulski szybko wysiadł. Stacya była nowa, jeszcze niezupełnie wykończona. Pomimo to dano mu wody do umycia się i oczyszczono odzież. Rozbudził się już zupełnie i wszedł do małego bufetu, gdzie rozpromieniony baron pił trzecią szklankę herbaty.
— Dzień dobry! — zawołał baron z familiarną poufałością, ściskając Wokulskiego za rękę. — Panie gospodarzu, herbaty dla pana... Ładny dzień, prawda? akurat do spaceru końmi. Ale też zrobili nam figla!
— Cóż się stało?
— Musimy czekać na konie — prawił baron. — Całe szczęście, że o drugiej w nocy pchnąłem depeszę o pańskim przyjeździe. Bo onegdaj także wysłałem do prezesowej depeszę z Warszawy, ale mówi mi zawiadowca, żem się omylił i zamówiłem konie na jutro. Szczęście, panie, żem telegrafował dziś z drogi. O trzeciej posłali ztąd sztafetę, o szóstej prezesowa odebrała telegram, o ósmej najpóźniej wysłano konie. Poczekamy jeszcze z godzinę, ale zato lepiej pozna pan okolicę. Bardzo, panie, ładna miejscowość...
Po śniadaniu wyszli na peron. Okolica z tego punktu wydawała się płaska i prawie bezleśna; tu i owdzie widać było kępę drzew, a wśród niej grupę murowanych budynków.
— To są dwory? — spytał Wokulski.
— A tak... Dużo szlachty mieszka w tej stronie. Ziemia doskonale uprawna; ma pan łubin, koniczynę...
— Wsi nie widzę — wtrącił Wokulski.
— Bo to dworskie grunta, a pan zna przysłowie: na dworskiem polu dużo stert, na chłopskiem dużo ludzi.
— Słyszałem — rzekł nagle Wokulski — że u prezesowej zbiera się dużo gości.
— Ach, panie! — zawołał baron — kiedy trafi się dobra niedziela, to jakbyś pan był na balu w resursie, zjeżdża się po kilkadziesiąt osób. A nawet dziś powinnibyśmy znaleść grono stałych gości. No, przedewszystkiem bawi tam moja narzeczona. Dalej — jest pani Wąsowska, milutka wdóweczka, lat 30, ogromny majątek. Zdaje mi się, że krąży koło niej Starski. Zna pan Starskiego? Niemiła figura, arogant, panie, impertynent... Dziwię się doprawdy, że kobieta z takim rozumem i gustem jak pani Wąsowska, może znajdować przyjemność w towarzystwie podobnego lekkoducha.
— Któż więcej? — pytał Wokulski.
— Jest jeszcze Fela Janocka, stryjeczna siostra mojej pani; bardzo miłe dziecko, ma z ośmnaście lat. No, jest Ochocki...
— Jest?... Cóż on tam robi?
— Kiedym wyjeżdżał, po całych dniach łowił ryby. Ale ponieważ gust zmienia mu się często, więc nie jestem pewny, czy nie zobaczę go teraz jako myśliwca... Ale cóżto za szlachetny młody człowiek, co za wiedza!... No i zasługi już ma; zrobił kilka wynalazków.
— Tak, to niepospolity człowiek — rzekł Wokulski. — Któż jeszcze bawi u prezesowej?
— Stale to już nikt, ale bardzo często przyjeżdżają na kilka dni, czasem na tydzień, pan Łęcki z córką. Dystyngowana osoba — mówił dalej baron — pełna rzadkich przymiotów. Pan wreszcie ich zna? Szczęśliwy ten, komu odda serce i rękę! Coto panie za wdzięk, co za rozum; doprawdy, czcić ją można jak istotną boginią... Nie znajduje pan?
Wokulski oglądał się po okolicy, nie mogąc zdobyć się na odpowiedź. Szczęściem wybiegł w tej chwili posługacz stacyjny, donosząc baronowi, że zajechał powóz.
— Wybornie! — zawołał baron i dał mu parę złotych. — Odnieś kochanku nasze rzeczy, a my panie, jedźmy... Za dwie godziny pozna pan moję narzeczonę...
Z kwadrans upłynął, zanim upakowano rzeczy w powozie. Nareszcie Wokulski i baron usiedli, furman w piaskowej liberyi machnął batem w powietrzu, i para dzielnych siwych koni ruszyła wolnym kłusem.
— O, panią Wąsowską rekomenduję panu — mówił baron. — Brylant nie kobieta, a jaka oryginalna!... Ani myśli iść drugi raz zamąż, choć lubi pasyami, ażeby ją otaczano. Trudno jej, panie, nie uwielbiać, a uwielbiać rzecz niebezpieczna. Starskiemu płaci dzisiaj za wszystkie jego bałamuctwa.. Pan zna Starskiego?
— Widziałem go raz...
— Dystyngowany człowiek, ale nieprzyjemny — mówił baron — antypatya mojej narzeczonej. Tak działa jej na nerwy, że biedaczka traci humor w jego towarzystwie. I nie dziwię się, bo to są wprost przeciwne natury: ona poważna — on letkiewicz, ona uczuciowa, nawet sentymentalna — on cynik.
Wokulski słuchając gawędy barona oglądał się po okolicy, która powoli zmieniała fizyognomią. W pół godziny za stacyą ukazały się na widnokręgu lasy, bliżej wzgórza; droga wiła się między niemi, wbiegała na ich szczyty, lub spadała na dół...
Na jednem z takich wzniesień furman zwrócił się do nich i wskazując batem przed siebie, rzekł:
— O, państwo tam jadą, brekiem...
— Gdzie? Kto? — zawołał baron, prawie wspinając się na kozioł. — A tak, to oni... Żółty brek i gniada czwórka... Ciekawym kto jedzie? Niechno pan spojrzy...
— Zdaje mi się, że widzę coś pąsowego — odparł Wokulski.
— A to pani Wąsowska. Ciekawym, czy jest i moja narzeczona?... — dodał ciszej.
— Jest kilka pań — rzekł Wokulski, któremu w tej chwili przypomniała się panna Izabela. „Jeżeli jedzie z nimi, to dobra wróżba“ — pomyślał.
Oba ekwipaże szybko zbliżały się do siebie. Na breku gwałtownie strzelano z bata, wołano, wywijano chustkami, w powozie zaś baron coraz wychylał się i drżał ze wzruszenia.
Powóz stanął, ale rozpędzony brek przeleciał około niego jak burza śmiechu i okrzyków, i zatrzymał się o kilkadziesiąt kroków dalej. Widocznie naradzano się nad czemś w sposób hałaśliwy i zapewne coś uradzono, gdyż towarzystwo wysiadło, a brek pojechał dalej.
— Dzień dobry panie Wokulski! — zawołał z kozła ktoś, wywijając długim batem. Wokulski poznał Ochockiego.
Baron pobiegł w stronę towarzystwa. Naprzeciw wysunęła się dama w białej narzutce, z białą koronkową parasolką, i szła powoli z wyciągniętą do niego ręką, z której zdawał się opadać szeroki rękaw. Baron już zdaleka zdjął kapelusz, i dopadłszy narzeczonej, prawie zanurzył się w jej rękawie. Po wybuchu czułości, który, o ile był krótkim dla niego, o tyle wydał się bardzo długim dla widzów, baron nagle oprzytomniał i rzekł:
— Pozwoli pani, że przedstawię pana Wokulskiego, mego najlepszego przyjaciela... Ponieważ zabawi tu dłużej, więc w tej chwili obliguję go, ażeby w czasie mojej nieobecności zastępował przy pani moje miejsce...
Znowu złożył kilka pocałunków w głąb rękawa, zkąd do Wokulskiego wysunęła się prześliczna ręka. Wokulski uścisnął ją i poczuł lodowaty chłód; spojrzał na damę w białej narzutce i zobaczył pobladłą twarz z wielkiemi oczyma, w których widać było smutek i obawę.
„Szczególna narzeczona!“ — pomyślał.
— Pan Wokulski!... — zawołał baron, zwróciwszy się do dwu pań i mężczyzny, którzy już zbliżyli się do nich. — Pan Starski... — dodał.
— Już miałem przyjemność... odezwał się Starski, uchylając kapelusz.
— I ja — oparł Wokulski.
— Jakże teraz usadowimy się? — spytał baron na widok nadjeżdżającego breku.
— Jedźmy wszyscy razem! — zawołała młoda blondynka, w której Wokulski domyślił się panny Felicyi Janockiej.
— Bo w naszym powozie są dwa miejsca... — słodko zauważył baron.
— Rozumiem, ale nic z tego — odezwała się pięknym kontraltem dama w pąsowej sukni. Narzeczeni pojadą z nami, a do powozu niech siądą, jeżeli chcą, pan Ochocki z panem Starskim.
— Dlaczego ja? — zawołał z wysokości kozła Ochocki.
— Albo ja? — dodał Starski.
— Bo pan Ochocki źle powozi, a pan Starski jest nieznośny — odpowiedziała rezolutna wdówka.
Teraz Wokulski spostrzegł, że dama ta ma pyszne kasztanowate włosy i czarne oczy, a całą fizyognomią wesołą i energiczną.
— Już mi pani daje dymisyą! — westchnął komicznie Starski.
— Pan wie, że ja zawsze daję dymisyą wielbicielom, którzy mnie nudzą. No, ale siadajmy moi państwo. Narzeczeni naprzód. Fela obok Ewelinki.
— O nie! — zaprotestowała blondynka. — Siądę na końcu, bo babcia nie pozwala mi siadać przy narzeczonych.
Baron z większą elegancyą, aniżeli zręcznością podsadził narzeczoną i sam usiadł naprzeciw niej. Potem wdówka zajęła miejsce obok barona, Starski obok narzeczonej, a panna Felicya obok Starskiego.
— Prosimy — odezwała się wdówka do Wokulskiego, zbierając w fałdy swoję pąsową suknią, która rozesłała się na połowie ławki.
Wokulski usiadł naprzeciw panny Felicyi i spostrzegł, że dziewczynka patrzy na niego z pełnym zachwytu podziwem, rumieniąc się cochwilę.
— Czy nie moglibyśmy prosić pana Ochockiego, ażeby lejce oddał stangretowi? — rzekła wdówka.
— Moja pani, cóż mi pani wiecznie robi jakieś awantury! — oburzył się Ochocki. — Właśnie, że ja będę powoził.
— Więc daję słowo honoru, że wybiję pana, jeżeli nas wywrócisz.
— To się jeszcze pokaże! — odparł Ochocki.
— Słyszeliście państwo, ten człowiek mi grozi! — zawołała wdówka. — Czy niema tu nikogo, któryby się za mną ujął?...
— Ja panią pomszczę — wtrącił Starski dosyć lichą polszczyzną. — Przesiądźmy się we dwoje do tamtego powozu...
Piękna wdowa wzruszyła ramionami, baron znowu całował rączki swojej narzeczonej, która uśmiechając się, rozmawiała z nim półgłosem, ale ani na chwilę nie straciła wyrazu smutku i obawy.
Podczas gdy Starski przekomarzał się z wdową, a panna Felicya rumieniła się, Wokulski patrzył na narzeczoną. Spostrzegła to, odpowiedziała mu pogardliwem wejrzeniem i nagle z bezbrzeżnego smutku przeszła do dziecinnej wesołości. Sama podała rękę baronowi do nowego pocałunku, a nawet niechcący potrąciła go nóżką. Jej wielbiciel był tak wzruszony, że pobladł i posiniały mu usta.
— Ależ pan nie ma idei o powożeniu! — krzyknęła wdowa, usiłując potrącić Ochockiego drutem parasolki.
W tej chwili Wokulski wyskoczył. Jednocześnie konie lejcowe skręciły na środek drogi, dyszlowe poszły za niemi i brek silnie pochylił się nalewo. Wokulski podparł go, konie ściągnięte przez stangreta stanęły.
— Czy nie mówiłam, że ten potwór wywróci nas! — zawołała wdowa. — Cóżto znowu, panie Starski?...
Wokulski spojrzał na brek i w ciągu jednej chwili zobaczył taką scenę: Panna Felicya pokładała się ze śmiechu, Starski upadł twarzą na kolana pięknej wdówki, baron tarmosił za kark stangreta, a jego narzeczona, blada z trwogi, jedną ręką chwyciła za pręt kozła, drugą wpiła w ramię Starskiego.
Mgnienie oka — brek wyprostował się i wszystko wróciło do porządku. Tylko panna Felicya zanosiła się od śmiechu.
— Nie rozumiem, Felu, jak można śmiać się w takiej chwili — odezwała się narzeczona.
— Dlaczego nie mam się śmiać?... Cóż mogło stać się złego?... Przecież jedzie z nami pan Wokulski... — mówiła panienka. Spostrzegła się jednak i zarumieniona bardziej niż kiedykolwiek, naprzód ukryła twarz w dłonie, a potem spojrzała na Wokulskiego w sposób, który miał oznaczać, że jest bardzo obrażona.
— Co do mnie, gotów jestem zaabonować kilka podobnych wypadków — odezwał się Starski, wymownie patrząc na wdówkę.
— Pod warunkiem, że ja będę zabezpieczona od dowodów pańskiej tkliwości. Felu, usiądź na mojem miejscu — odpowiedziała wdowa, marszcząc się i siadając naprzeciw Wokulskiego.
— Cóż znowu, sama pani dziś powiedziała, że wdowom wszystko wolno.
— Ale wdowy nie na wszystko pozwalają. Nie, panie Starski, pan musi oduczyć się swoich japońskich zwyczajów.
— To są zwyczaje wszechświatowe — odparł Starski.
— W każdym razie nie z tej połowy świata, do której ja przywykłam — odcięła wdówka, krzywiąc się i patrząc na drogę.
W breku zrobiło się cicho. Baron z zadowoleniem poruszał szpakowatemi wąsikami, a jego narzeczona posmutniała jeszcze bardziej. Panna Felicya, zająwszy miejsce wdówki obok Wokulskiego, odwróciła się do swego sąsiada prawie tyłem, od czasu do czasu rzucając mu przez ramię pogardliwe i melancholijne spojrzenia. Ale zaco? tego nie wiedział.
— Pan dobrze jeździ konno? — zapytała Wokulskiego pani Wąsowska.
— Z czego pani wnosi?
— Ach, Boże! Zaraz z czego? Pierwiej niech pan odpowie na moje pytanie.
— Nieszczególnie, ale jeżdżę.
— Właśnie, że musi pan dobrze jeździć, gdyż odrazu zgadł pan, co zrobią konie, w rękach takiego mistrza jak pan Julian. Będziemy jeździli razem... Panie Ochocki! od dzisiejszego dnia daję panu urlop ze spacerów.
— Bardzo się z tego cieszę — odparł Ochocki.
— A, ładnie w taki sposób odpowiadać damom — zawołała panna Felcia.
— Wolę odpowiadać, aniżeli odbywać z niemi spacery. Kiedyśmy ostatni raz jeździli z panią Wąsowską, w ciągu dwu godzin sześć razy zsiadałem z konia, a pięciu minut nie miałem spokojności. Niech teraz pan Wokulski spróbuje.
— Felu, powiedz temu człowiekowi, że z nim nie rozmawiam — odezwała się wdówka, wskazując na Ochockiego.
— Człowieku, człowieku!... — zawołała Felcia. — Ta pani z wami nie rozmawia... Ta pani mówi, że jesteście ordynarni.
— A co, już zatęskniła pani do towarzystwa ludzi z dobremi manierami — odezwał się Starski. — Niech pani spróbuje, może dam się przeprosić.
— Dawno pan wyjechał z Paryża? — zapytała wdówka Wokulskiego.
— Jutro będzie tydzień.
— A ja już nie widziałem go cztery miesiące. Kochane miasto...
— Zasławek!... — krzyknął Ochocki i zamachnął batem do ogromnego wystrzału, który mu się jednak nie udał, ponieważ bicz niezbyt szczęśliwie rzucony wtył, zaplątał się między parasolki dam i kapelusze panów.
— Nie, moi państwo — zawołała wdówka — jeżeli chcecie mnie miewać na przejażdżkach, to wiążcie tego człowieka. On jest poprostu niebezpieczny...
Na breku znowu wszczął się hałas, ponieważ Ochocki miał swoje stronnictwo w osobie panny Felicyi, która utrzymywała, że, jak na początkującego, dobrze powozi i że najwytrawniejszym furmanom zdarzają się wypadki.
— Moja Felciu — odparła wdówka — jesteś w tym wieku, że u ciebie każdy będzie dobrym furmanem, kto ma ładne oczy.
— Dopiero dziś będę miał dobry apetyt... — mówił baron do swej narzeczonej. Lecz spostrzegłszy, że mówi zagłośno, począł znowu szeptać.
Znajdowali się już na terytoryum należącem do prezesowej i właśnie Wokulski przypatrywał się rezydencyi. Na dość wysokiem, choć łagodnem wzgórzu, wznosił się piętrowy pałac, z dwoma parterowemi skrzydłami. Za nim zieleniły się stare drzewa parku, przed nim rozścielała się jakby wielka łąka, poprzecinana ścieżkami, tu i owdzie ozdobiona kląbem, posągiem, albo altanką. U stóp wzgórza połyskiwała obszerna płachta wody, oczywiście sadzawka, na której kołysały się łódki i łabędzie.
Na tle zieloności pałac jasnożółtej barwy, z białemi słupami, wyglądał okazale i wesoło. Naprawo i nalewo od niego widać było między drzewami murowane budynki gospodarskie.
Przy odgłosie wystrzałów z bata, które tym razem udawały się Ochockiemu, brek po marmurowym moście zajechał przed pałac, zawadziwszy tylko jednem kołem o trawnik. Podróżni wysiedli, Ochocki jednak nie oddał lejców, lecz jeszcze odprowadził ekwipaż do stajni.
— A niech pan pamięta, że o pierwszej śniadanie! — zawołała panna Felicya,
Do barona zbliżył się stary służący w czarnym surducie.
— Jaśnie pani — rzekł — jest teraz w spiżarni. Może panowie pozwolą do siebie.
I zaprowadziwszy ich do prawej oficyny, wskazał Wokulskiemu obszerny pokój, którego otwarte okna wychodziły do parku. Pochwili wbiegł chłopiec w liberyjnej kurtce, przyniósł wody i zajął się rozpakowaniem walizy.
Wokulski wyjrzał oknem. Przed nim rozciągał się trawnik ozdobiony kępami starych świerków, modrzewi, lip, poza któremi daleko było widać lesiste wzgórza. Tuż przy oknie stał krzak bzu, a w nim gniazdo, do którego zlatywały się wróble. Ciepły wiatr wrześniowy cochwilę wpadał do pokoju, siejąc w nim niepochwytne wonie.
Gość patrzył na obłoki jakby dotykające wierzchołków drzew, na snopy światła, które przepływały między ciemnemi gałęźmi świerków i było mu dobrze. Nie myślał o pannie Izabeli. Jej wizerunek palący mu duszę, rozwiał się wobec prostych powabów natury; chore serce umilkło i pierwszy raz oddawna zaległo w niem ukojenie i cisza.
Przypomniawszy jednak sobie, że jest tu z wizytą, szybko począł się ubierać, Ledwie skończył, delikatnie zapukano do drzwi i wszedł stary służący.
— Jaśnie pani prosi do stołu.
Wokulski udał się za nim... Minął kurytarz i pochwili znalazł się w obszernym pokoju jadalnym, którego ściany do połowy były przysłonięte taflami z ciemnego drzewa. Panna Felicya rozmawiała w oknie z Ochockim, przy stole zaś, między panią Wąsowską i baronem, siedziała prezesowa na fotelu z wysoką poręczą.
Zobaczywszy swego gościa, wstała i wyszła parę kroków naprzód.
— Witam cię, panie Stanisławie — rzekła — i dziękuję, żeś posłuchał mojej prośby.
Gdy zaś Wokulski pochylił się do jej ręki, pocałowała go w czoło, co na obecnych zrobiło pewne wrażenie.
— Siadajże o tu, koło Kazi. A ty, proszę cię, pamiętaj o nim...
— Pan Wokulski zasługuje na to — odparła wdówka. — Gdyby nie jego przytomność, pan Ochocki połamałby nam kości.
— Cóż znowu?...
— Nie umie powozić nawet parą koni, a rwie się do czwórki. Już wolałam go, kiedy sobie po całych dniach łapał ryby.
— Boże! jakie szczęście, że nie ożenię się z tą kobietą — westchnął Ochocki, serdecznie witając Wokulskiego.
— O panie, panie!... Tylko jeżeli ofiarujesz mi się na męża, to lepiej zostań furmanem — zawołała pani Wąsowska.
— Ci zawsze kłócą się! — rzekła ze śmiechem prezesowa.
Weszła panna Ewelina Janocka, a w parę minut po niej, drugiemi drzwiami, Starski.
Powitali prezesową, która odpowiedziała im życzliwie, lecz z powagą.
Podano śniadanie.
— U nas, panie Stanisławie — mówiła prezesowa — jest taki zwyczaj, że schodzimy się wszyscy obowiązkowo tylko do stołu. Poza tem każdy robi co mu się podoba. Radzę ci więc, jeżeli boisz się nudów, pilnować się Kazi Wąsowskiej.
— Ja też odrazu biorę do niewoli pana Wokulskiego — odparła wdówka.
— Och!... — szepnęła prezesowa, spojrzawszy przelotnie na gościa.
Panna Felicya zarumieniła się, niewiadomo który już raz dzisiaj i kazała Ochockiemu, ażeby nalał jej wina.
— Nie, nie... proszę wody — poprawiła się.
Ochocki spełnił zlecenie, trzęsąc przytem głową i rozkładając ręce w sposób desperacki.
Po śniadaniu, w ciągu którego panna Ewelina rozmawiała tylko z baronem, a Starski umizgał się do czarnookiej wdowy, goście pożegnawszy gospodynią, rozeszli się... Ochocki poszedł na strych pałacu, gdzie w pokoiku świeżo na ten cel zbudowanym urządzał obserwatorym meteorologiczne, baron z narzeczoną wybrali się do parku, a prezesowa zatrzymała Wokulskiego.
— Powiedzże mi — rzekła — bo to pierwsze wrażenia bywają najtrafniejsze, jak ci się podoba pani Wąsowska?
— Wygląda na dzielną i wesołą kobietę.
— Masz racyą. A baron?
— Mało go znam. To stary człowiek.
— O stary, bardzo stary — westchnęła prezesowa — a pomimoto chce mu się żenić. A co powiesz o jego narzeczonej?
— Wcale jej nie znam, chociaż dziwi mnie, że upodobała sobie barona, który zresztą może być najzacniejszym człowiekiem.
— Tak, to jest dziwna dziewczyna — mówiła prezesowa — i powiem ci, że zaczynam tracić dla niej serce. Do jej małżeństwa nie mięszam się, skoro niejedna panna jej zazdrości, a wszyscy mówią, że robi świetną partyą. Ale to, co miała dostać po mojej śmierci, przejdzie na innych. Kto ma krocie barona, nie potrzebuje moich dwudziestu tysięcy.
Czuć było rozdrażnienie w głosie staruszki.
Niebawem pożegnała Wokulskiego, radząc mu przejść się po parku.
Wokulski wyszedł na dziedziniec i około lewej oficyny, gdzie była kuchnia, skręcił do parku.
Później bardzo często przychodziły mu na myśl dwa najpierwsze spostrzeżenia, jakie zrobił w Zasławku.
Przedewszystkiem niedaleko kuchni zobaczył budę, a przed nią na łańcuchu psa, który spostrzegłszy obcego, począł tak szczekać, wyć i rzucać się, jakby dostał wścieklizny. Widząc, że mimoto, pies ma wesołe oczy i kręci ogonem, Wokulski pogłaskał go, co okrutnego zwierza wprawiało w taki humor, że nie pozwolił gościowi odejść od siebie. Wył, chwytał za ubranie, kładł się na ziemi, jakby domagając się pieszczot, a przynajmniej widoku ludzkiej twarzy.
— Dziwny pies łańcuchowy! — pomyślał Wokulski.
W tej chwili z kuchni wyszło nowe dziwo: stary parobek otyły. Wokulski, który jeszcze nigdy nie spotkał otyłego chłopa, wdał się z nim w rozmowę.
— Poco wy tego psa trzymacie na łańcuchu?
— Ażeby był zły i nie puszczał do domu złodziejów — odparł, uśmiechając się parobek.
— Więc dlaczegóż odrazu nie weźmiecie złego kundla?
— Kiej dziedziczka nie utrzymałaby złego psa. U nas to i pies musi być łaskawy.
— A wy, ojcze, co tu robicie?
— Jo jestem pasiecznik, ale przódy byłem rataj. Ino jak mi wół złamał ziobro, to mi jaśnie pani kazała do pasieki.
— I dobrze wam?
— Zpoczątku to ckliło mi się bez roboty, ale późni przywykem i jestem.
Pożegnawszy chłopa, Wokulski skręcił do parku i długi czas przechadzał się po lipowej alei nie myśląc o niczem. Zdawało mu się, że przyjechał tu nasycony, zatruty zgiełkiem Paryża, hałasem Warszawy, dudnieniem kolei żelaznych i że wszystkie te niepokoje, wszystkie boleści, jakie przeżył, w tej chwili parują z niego. Gdyby go zapytano: czem jest wieś? odpowiedziałby, że jest ciszą.
Wtem usłyszał szybki bieg za sobą. Gonił go Ochocki, niosąc na ramieniu dwie wędki.
— Nie było tu panny Felicyi? — zapytał. — Miała przyjść o wpół do trzeciej i iść ze mną na ryby... Ale taka to babska punktualność. Może pan pójdzie z nami? Niema pan ochoty. To może pan woli grać ze Starskim w pikietę?... Do tego on zawsze gotów, wyjąwszy, jeżeli znajdzie komplet do preferansa.
— Cóż tu robi ten pan Starski?
— Jakże co? Mieszka u swojej ciotecznej babki a razem chrzestnej matki, prezesowej Zasławskiej, i jak teraz, martwi się, że zapewne nie odziedziczy po niej majątku. Ładny grosz, ze 300 tysięcy rubli!... Ale prezesowa uważa, że lepiej wesprzeć niem podrzutków, aniżeli kasę w Monaco. Biedny chłopak!
— Cóż mu złego?
— Ale ba!... Po babci urwało się, z Kazią zerwało się i choć w łeb sobie strzel...
Wiedz pan — ciągnął Ochocki, majstrując coś około wędek — że kiedyś, obecna pani Wąsowska, jeszcze jako panna, miała słabość do Starskiego. Kazio i Kazia, jaka dobrana para, co?... Zdaje się, że nawet pod wpływem tej idei, pani Kazia zjechała do nas przed trzema tygodniami, (a ma także grosz po nieboszczyku, bodaj czy nietyle co prezesowa!). Byli nawet ze sobą kilka dni dobrze i nawet Kazio, na rachunek posagu, zrealizował nowy weksel u pachciarza, gdy wtem... coś się zepsuło... Pani Wąsowska poprostu kpi sobie z Kazia, a on tylko udaje dobrą minę. Słowem, kiepsko! Trzeba będzie wyrzec się podróży i osiąść na piaszczystym folwarczku, dopóki nie umrze stryjcio, coprawda, już dawno chory na kamień.
— Ale co dotychczas robił pan Starski?
— No, przedewszystkiem robił długi. Trochę grał, trochę podróżował, (zdaje mi się jednak, że głównie po paryskich i londyńskich knajpach, bo w te jego Chiny wierzyć mi się nie chce), ale specyalnie trudnił się bałamuceniem młodych mężatek. W temto on mistrz i już ma tak ustaloną reputacyą, że mężatki wcale mu się nie opierają, a panny wierzą, że do której zacznie się umizgać Starski, natychmiast dostanie męża. Takie dobre zajęcie, jak każde inne!...
— Zapewne — szepnął Wokulski, już nieco spokojniejszy o rywala. — Ten nie zbałamuci panny Izabeli.
Dochodzili do końca parku, poza sztachetami którego widać było szereg murowanych budynków.
— O, ma pan, jakato oryginalna kobieta z tej prezesowej! — rzekł Ochocki, wskazując na sztachety. — Widzi pan te pałace?... To wszystko czwórniaki, mieszkania parobków. A tamten dom, to ochrona dla parobcząt; bawi się ich ze trzydzieści sztuk, wszystkie umyte i obłatane, jak książątka... A ta znowu willa, to przytułek dla starców, których w tej chwili jest czworo; uprzyjemniają sobie wakacye, czyszcząc włosień na materace do gościnnych pokojów. Tułałem się po rozmaitych okolicach kraju i wszędzie widziałem, że parobcy mieszkają jak świnie, a ich dzieci harcują po błocie, jak prosięta... Ale kiedym tu pierwszy raz zajechał, przetarłem oczy. Zdawało mi się, że jestem na wyspie Utopii, albo na kartce nudnego a cnotliwego romansu, w którym autor opisuje, jakimi szlachcice być powinni, lecz jakimi nigdy nie będą. Imponuje mi ta staruszka.... A gdybyś pan jeszcze wiedział, jaką ona ma bibliotekę, co czyta... Zgłupiałem, kiedy raz zażądała, abym jej objaśnił pewne punkta transformizmu, którym dlatego tylko brzydzi się, że uznał walkę o byt za fundamentalne prawo natury.
Na końcu alei ukazała się panna Felicya.
— Cóż, idziemy, panie Julianie? — zapytała Ochockiego.
— Idziemy, i pan Wokulski z nami.
— Aaa?... — zdziwiła się panienka.
— Pani nie życzy sobie? — spytał Wokulski.
— Owszem, ale... myślałam, że panu będzie przyjemniej w towarzystwie pani Wąsowskiej.
— Moja panno Felicyo! — zawołał Ochocki — tylko proszę nie bawić się w uszczypliwość, bo się to pani nie udaje.
Obrażona panna poszła naprzód w stronę sadzawki, panowie za nią... Łowili ryby do piątej wieczorem, na spiekocie, gdyż dzień był gorący. Ochocki złapał dwucalowego kiełbia, a panna Felicya oberwała sobie koronkę u rękawa. Skutkiem czego wybuchnął między niemi spór o to, że młode panny nie mają pojęcia o trzymaniu wędki a panowie nie mogą jednej chwili usiedzieć bez gadania.
Pogodził ich dopiero dzwonek, wzywający na obiad.
Po obiedzie baron oddalił się do swego pokoju (o tej godzinie zawsze chorował na migrenę), reszta zaś towarzystwa miała zebrać się w parku, w altanie, gdzie zwykle jadano owoce.
Wokulski przyszedł tam w półgodziny. Myślał, że będzie pierwszy, tymczasem zastał już wszystkie panie, którym Starski coś wykładał. Siedział rozparty na brzozowym fotelu i mówił z miną znudzoną, uderzając szpicrózgą w koniec buta.
— Jeżeli w historyi odegrały jakąś rolę małżeństwa, to bynajmniej nie te ze skłonności, ale te z rozsądku. Co wiedzielibyśmy dziś o Jadwidze, albo o Maryi Leszczyńskiej, gdyby panie te nie umiały zdecydować się na rozsądny wybór? Czem byłby Stefan Batory, albo Napoleon I-szy, gdyby nie pożenili się z kobietami, mającemi wpływy? Małżeństwo jest zbyt doniosłym aktem, ażeby przystępując do niego, można było radzić się tylko serca. To nie jest poetyczny związek dwu dusz, to jest ważny wypadek dla mnóstwa osób i interesów. Niech ja dziś ożenię się z pokojówką, choćby z guwernantką, a już jutro będę zgubiony w mojej sferze. Nikt mnie nie zapyta: jaką była temperatura moich uczuć? ale jakie mam dochody na utrzymanie domu i kogo wprowadzam do rodziny?
— Co innego małżeństwa polityczne, a co innego małżeństwo dla pieniędzy z człowiekiem, którego się nie kocha — odpowiedziała prezesowa, patrząc w ziemię i bębniąc palcami po stole. — To gwałt zadany najświętszym uczuciom.
— Ach, kochana babciu — odparł Starski z westchnieniem — łatwo to mówić o swobodzie uczuć, kiedy się ma dwadzieścia tysięcy rubli rocznie. Podły pieniądz! brzydki pieniądz! wołają wszyscy. Ale dlaczegoż to wszyscy, począwszy od parobka, skończywszy na ministrze, krępują swoję wolność pracą obowiązkową? Za co górnik i marynarz narażają życie? Naturalnie za ów podły pieniądz, bo ów podły pieniądz daje swobodę choć przez parę godzin na dzień, choć przez parę miesięcy na rok, choć przez kilka lat w życiu. Wszyscy obłudnie gardzimy pieniędzmi, lecz każdy z nas wie, że jest to mierzwa, z której wyrasta wolność osobista, nauka, sztuka, nawet idealna miłość. Gdzieżto wreszcie urodziła się miłość rycerzy i trubadurów? Zpewnością nie między szewcami i kowalami, a nawet między doktorami i adwokatami. Wypielęgnowały ją klasy majętne, które utworzyły kobietę z delikatną cerą i białą ręką, które wydały mężczyznę, mającego dosyć czasu na ubóstwianie kobiety.
Jest tu wreszcie między nami przedstawiciel ludzi czynu, pan Wokulski, który, jak mówi sama babcia, niejednokrotnie złożył dowody bohaterstwa. Co go ciągnęło do niebezpieczeństw?... Naturalnie pieniądz, który dziś w jego ręku jest potęgą...
Zrobiło się cicho, wszystkie panie spojrzały na Wokulskiego. Ten odparł po chwili milczenia:
— Tak, ma pan racyą, zdobyłem mój majątek wśród ciężkich przygód, ale czy pan wie, dlaczegom go zdobywał?...
— Za pozwoleniem — przerwał Starski — nie robię panu zarzutu, tylko owszem, uważam to za chlubny przykład dla wszystkich. Zkądże pan jednak wie, czy człowiek, który żeni się, lub wychodzi zamąż dla pieniędzy, nie ma również na widoku szlachetnych celów? Moi rodzice podobno pobrali się z czystej miłości; jednak przez całe życie nie byli szczęśliwi, a o mnie, owocu ich uczuć, to już niema co mówić... Tymczasem moja czcigodna babka, tu obecna, wyszła za mąż wbrew skłonności i dziś jest błogosławieństwem całej okolicy. Nawet lepiej — dodał całując prezesową w rękę — gdyż poprawia błędy moich rodziców, którzy tak byli zajęci miłością, że zapomnieli o majątku dla mnie...
Zresztą, mamy drugi dowód w osobie uroczej pani Wąsowskiej...
— O, mój panie — przerwała zarumieniona wdowa — mówisz tak, jakbyś był prokuratorem sądu ostatecznego. Ja także odpowiem, jak pan Wokulski: czy wiesz dlaczegom to zrobiła?...
— Ale pani to zrobiła i babcia to zrobiła i my wszyscy to samo zrobimy — mówił z ironicznym chłodem Starski. — Wyjąwszy, rozumie się, pana Wokulskiego, który ma akurat tyle pieniędzy, ile ich potrzeba dla pofolgowania uczuciom...
— I ja tak samo zrobiłem — odezwał się stłumionym głosem Wokulski.
— Ożenił się pan dla majątku? — spytała wdówka, szeroko otwierając oczy.
— Nie dla majątku, ale dlatego, ażeby mieć pracę i nie umrzeć z głodu. Znam dobrze to prawo, o którem mówi pan Starski...
— A co? — wtrącił Starski, patrząc na babkę.
— I dlatego, że znam, żałuję tych, którzy muszą mu ulegać — zakończył Wokulski. — Jestto chyba największe nieszczęście w życiu.
— Masz racyą — rzekła prezesowa.
— Zaczyna mnie pan interesować, panie Wokulski — dodała pani Wąsowska, wyciągając do niego rękę.
Panna Ewelina przez cały czas rozmowy była schylona nad haftem. W tej chwili podniosła głowę i spojrzała na Starskiego z takim wyrazem rozpaczy, że Wokulski zdziwił się... Ale Starski wciąż uderzał szpierózgą w koniec swego buta, gryzł cygaro i uśmiechał się napół drwiąco, napół smutnie.
Za altanką rozległ się głos Ochockiego:
— Widzisz, mówiłem ci, że tu jest pani...
— No to w altance, ale nie w krzakach — odpowiedziała młoda dziewczyna z koszykiem w ręku.
— Ach, głupia jesteś! — mruknął Ochocki wchodząc i niespokojnie patrząc na damy.
— Oho! Pan Julian znowu wkracza do nas, jako tryumfator — rzekła wdówka.
— Ależ słowo honoru daję, że tylko dla skrócenia drogi szedłem przez kląby — tłómaczył się Ochocki.
— I tak pan zjechał z drogi, jak dziś wioząc nas...
— No, słowo honoru daję...
— Już lepiej podprowadź mnie, zamiast się tłómaczyć — przerwała prezesowa.
Ochocki podał jej rękę, ale miał minę tak zakłopotaną i kapelusz tak wsadzony na bakier, że pani Wąsowska nie mogła pohamować nadmiaru wesołości, co na twarzy panny Felicyi wywołało nową seryą rumieńców, a Ochockiego zmusiło do rzucenia wdówce kilku gniewnych spojrzeń.
Całe towarzystwo skręciło nalewo i boczną aleją szło do budynków folwarcznych. Naprzód prezesowa z Ochockim, za nimi dziewczyna z koszykiem, potem wdówka z panną Felicyą, Wokulski, a za nim panna Ewelina ze Starskim. Przy furtce hałas na przodzie spotęgował się, a w tej chwili Wokulskiemu przywidziało się, że słyszy za sobą cichą rozmowę.
— Czasem zdaje mi się, że wolałabym w grobie leżeć... — szepnęła panna Ewelina.
— Odwagi... odwagi... — odpowiedział jej tym samym tonem Starski.
Wokulski teraz dopiero zrozumiał cel wyprawy na folwark, gdy w dziedzińcu wybiegło naprzeciw prezesowej całe stado kur, którym ona rzucała ziarno z kosza. Za kurami ukazała się ich dozorczyni, stara Mateuszowa, donosząc pani, że wszystko jest dobrze, tylko, że zrana krążył nad dziedzińcem jastrząb, a po południu jedna z kur trochę udławiła się kamieniem, ale już ją minęło.
Po przeglądzie drobiu, prezesowa obejrzała obory i stajnie, gdzie parobcy, powiększej części ludzie dojrzałego wieku, składali jej raporta. Tu omało nie zdarzył się wypadek. Ze stajni bowiem nagle wybiegło spore źrebię i rzuciło się na prezesowę przedniemi nogami, jak pies, który staje na dwu łapach. Szczęściem Ochocki pohamował figlarne zwierzę, a prezesowa dała mu zwykłą porcyą cukru...
— On babcię kiedy skaleczy — odezwał się niezadowolony Starski. — Kto widział przyzwyczajać do takich pieszczot źrebięta, z których później wyrastają konie!
— Zawsze mówisz rozsądnie — odpowiedziała mu prezesowa, głaszcząc źrebaka, który kładł głowę na jej ramieniu, a później biegł za nią, tak, że parobcy musieli go zawracać do stajni.
Nawet niektóre krowy poznawały swoją panią i witały ją stłumionym rykiem, podobnym do mruczenia.
„Dziwna kobieta!“ — pomyślał Wokulski, patrząc na staruszkę, która umiała budzić miłość dla siebie nietylko w sercach zwierząt, lecz — nawet ludzi.
Po kolacyi prezesowa poszła spać, a pani Wąsowska zaproponowała spacer po parku.
Baron, lubo niechętnie, zgodził się na projekt, włożył gruby paltot, szyję okręcił chustką i wziąwszy pod rękę narzeczoną wysunął się z nią naprzód. O czem mówili? nikt nie wie, tyle tylko widziano, że ona była blada, on miał wypieki na twarzy.
Około 11-ej w nocy wszyscy rozeszli się, a baron pokaszlując, odprowadził Wokulskiego do jego pokoju.
— Cóż, przypatrzył się pan mojej narzeczonej?.. Jaka ona piękna!... Obraz westalki, panie, prawda? A jeszcze kiedy na jej buzi ukaże się ten wyraz dziwnej melancholii, uważał pan, jest tak czarująca, że... oddałbym za nią życie. Nikomubym tego nie powiedział, wyjąwszy pana, ale wie pan, ona robi na mnie takie wrażenie, że nie wiem, czy ośmielę się kiedykolwiek pieścić ją... chcę tylko modlić się do niej... Poprostu, panie, klęczałbym u jej nóg i patrzył w oczy, szczęśliwy, gdyby mi pozwoliła, panie, pocałować brzeg swojej sukni... Ale czy nie nudzę pana?
Gwałtownie zakaszlał się, tak że mu oczy krwią zabiegły. Odpocząwszy, mówił dalej:
— Ja nieczęsto kaszlę, ale dziś trochę zaziębiłem się... I nawet niezawsze jestem skłonny do zaziębień, tylko w jesieni i na nowiu. No, ale to przejdzie, bo właśnie onegdaj zaprosiłem na konsylium Chałubińskiego i Baranowskiego i ci powiedzieli, że bylem się szanował, będę zdrów... Pytałem ich również (mówię to tylko panu), co sądzą o mojem małżeństwie. Ale oni powiedzieli, że małżeństwo to taka rzecz osobista... Zwróciłem ich uwagę, że lekarze berlińscy oddawna już kazali mi się żenić. To im dało do myślenia i zaraz któryś rzekł: „a to szkoda, wielka szkoda, że pan natychmiast nie spełnił ich zalecenia...“ To też powiem panu, obecnie jestem zdecydowany skończyć przed adwentem...
Znowu napadł go kaszel. Odpoczął i nagle spytał Wokulskiego zmienionym głosem:
— Wierzy pan w życie przyszłe?
— Dlaczego?...
— Bo widzi pan, ta wiara chroni człowieka od rozpaczy. Ja naprzykład rozumiem, że ani sam nie będę już tak szczęśliwy, jakbym mógł być kiedyś, ani jej nie dam zupełnego szczęścia. Jedyną zaś pociechę mam w tej myśli, że spotkamy się na innym, lepszym świecie, gdzie oboje będziemy młodzi. Przecież ona — dodał zadumany — będzie i tam należała do mnie, gdyż Pismo św. uczy: „co zwiążecie na ziemi, będzie związane w niebie...“ Pan może nie wierzy w to, tak jak i Ochocki; niech pan jednak przyzna, że... czasem... wierzy pan i wcale nie dałby pan słowa, że tak nie będzie?...
Zegar za ścianą wybił północ; baron zerwał się wylękniony i pożegnał Wokulskiego. W kilka minut później, jego zanoszący się kaszel było słychać w drugim końcu oficyny.
Wokulski otworzył okno. Przy kuchni piały ogromnemi głosami koguty kałukuckie, w parku kwilił puszczyk; na niebie urwała się jedna gwiazda i spadła gdzieś za drzewami. Baron wciąż kaszlał.
„Czy wszyscy zakochani są tak ślepi jak on? — myślał Wokulski. — Bo dla mnie, i chyba dla każdego tutaj, jest jasne, że ta panna wcale go nie kocha. Może nawet kocha Starskiego?...“
„Nie rozumiem jeszcze sytuacyi — ciągnął dalej — ale najprawdopodobniej jest tak: panna idzie zamąż dla pieniędzy, a Starski swemi teoryami umacnia ją w tym zamiarze. A może i on podkochuje się w niej?... Niepodobna. Prędzej już się nią znudził i gwałtem namawia do zamążpójścia. Chociaż... Nie, to byłaby potworna kombinacya. Tylko kobiety publiczne mają kochanków, którzy prowadzą niemi handel. Co za głupie przypuszczenie... Starski może istotnie być jej przyjacielem i radzić to, w co sam wierzy. On przecież mówi otwarcie, że sam ożeni się tylko z bogatą kobietą. Zasada taka dobra, jak każda inna, powiedziałby Ochocki. Słusznie prezesowa mówiła kiedyś, że dzisiejsze pokolenie ma mocne głowy i zimne serca. Nasz przykład zniechęcił ich do sentymentalizmu, więc wierzą w potęgę pieniędzy, co zresztą dowodzi rozsądku. Nie, ten Starski, sprytny człowiek; może trochę hulaka, próżniak, ale sprytu mu nie brak. Ciekawym tylko, zaco tak na nim używa pani Wąsowska?... Zapewne ma do niego słabość, a że ma i pieniądze, więc w rezultacie pobiorą się... Zresztą — co mnie to obchodzi...
Ciekawym, dlaczego prezesowa nic dziś nie wspominała o pannie Izabeli? No, już ja pytać się nie będę... Odrazu wzięliby nas na języki...“
Zasnął i marzyło mu się, że jest baronem, zakochanym i chorym, a Starski odegrywa przy nim rolę przyjaciela domu.
Ocknął się i roześmiał.
— Już to wyleczyłoby mnie odrazu! — szepnął.
Ranek znowu zeszedł mu na łapaniu ryb z panną Felicyą i Ochockim. Gdy zaś o pierwszej wszyscy zebrali się na śniadanie, pani Wąsowska odezwała się:
— Babcia pozwoli nam osiodłać dwa konie: mnie i panu Wokulskiemu, prawda?
A potem, zwróciwszy się do Wokulskiego, dodała:
— Za pół godziny jedziemy. Od tej chwili zaczyna pan służbę przy mnie...
— Państwo tylko we dwoje pojadą? — spytała zapłoniona panna Felicya.
— Czy i ty miałabyś chęć jechać z panem Julianem?
— Tylko proszę... bez żadnych dysponowań moją osobą — zaprotestował Ochocki.
— Felcia zostanie ze mną — wtrąciła prezesowa.
Pannie Felicyi krew i łzy napłynęły do oczu. Spojrzała na Wokulskiego najprzód z gniewem, potem ze wzgardą, a nareszcie wybiegła z pokoju pod pozorem znalezienia chustki. Gdy wróciła, wyglądała jak Marya Stuart przebaczająca swoim oprawcom i miała czerwony nosek.
Punkt o drugiej przyprowadzono dwa piękne wierzchowce. Wokulski stanął przy swoim, a w parę minut ukazała się pani Wąsowska. Miała obcisłą amazonkę, kształty Junony, kasztanowate włosy zebrane w jeden węzeł. Końcem nogi oparła się na ręku stangreta i jak sprężyna rzuciła się na siodło. Szpicrózga drżała w jej ręce.
Wokulski tymczasem spokojnie dopasowywał strzemiona.
— Prędzej panie, prędzej! — wolała, ściągając lejce koniowi, który kręcił się wkoło i przysiadał na zadzie. — Za bramą ruszamy galopem... Avanti Savoya!...
Nareszcie Wokulski siadł na konia, pani Wąsowska niecierpliwie uderzyła swego szpicrózgą i wyjechali za folwark.
Droga ciągnęła się aleją lipową, mającą z wiorstę długości. Po obu stronach leżało szare pole, a na niem tu i owdzie widać było sterty pszenicy, duże jak chaty. Niebo czyste, słońce wesołe, zdaleka dolatywał jęk młocarni.
Kilka minut jechali kłusem. Potem pani Wąsowska położyła rękojeść szpicrózgi na ustach, pochyliła się i poleciała galopem. Welon kapelusza chwiał się za nią jak popielate skrzydło.
— Avanti! Avanti!...
Znowu biegli kilka minut. Nagle pani osadziła konia na miejscu; była zarumieniona i zadyszana.
— Dosyć — rzekła — teraz pojedziemy wolno.
Uniosła się na siodle i uważnie patrzyła w stronę błękitnego lasu, który było widać daleko na wschodzie. Aleja skończyła się; jechali polem, na którem zieleniły się grusze i szarzały sterty.
— Powiedz mi pan — rzekła — czy to wielka przyjemność dorabiać się majątku?
— Nie — odparł Wokulski po chwilowym namyśle.
— Ale wydawać przyjemnie?
— Nie wiem.
— Nie wiesz pan? A jednak cuda opowiadają o pańskim majątku. Mówią, że masz pan ze sześćdziesiąt tysięcy rocznie...
— Dziś mam znacznie więcej, ale wydaję bardzo mało.
— Ileż?
— Z dziesięć tysięcy.
— Szkoda. Ja w roku zeszłym postanowiłam wydać masę pieniędzy. Plenipotent i kasyer zapewniają mnie, że wydałam dwadzieścia siedm tysięcy... Szalałam, no — i nie spłoszyłam nudów... Dziś, myślę sobie, zapytam pana: jakie robi wrażenie sześćdziesiąt tysięcy wydanych w ciągu roku? ale pan tyle nie wydajesz. Szkoda. Wiesz pan co... Wydaj kiedy sześćdziesiąt... no — sto tysięcy na rok i powiedz mi pan: czy to robi sensacyą i jaką? Dobrze?...
— Zgóry mogę pani powiedzieć, że nie robi.
— Nie?... Więc nacóż są pieniądze?... Jeżeli sto tysięcy rubli rocznie, nie daje szczęścia, cóż go da?...
— Można je mieć przy tysiącu rubli. Szczęście każdy nosi w sobie.
— Ale je zkądsić bierze do siebie.
— Nie, pani.
— I to mówi pan, taki człowiek niezwykły?
— Gdybym nawet był niezwykłym, to tylko przez cierpienia, nie przez szczęście. A tem mniej nie przez wydatki.
Pod lasem ukazał się tuman kurzu. Pani Wąsowska chwilę popatrzyła, potem nagle zacięła konia i skręciła naprawo, w pole, bez drogi.
— Avanti!... avanti!...
Jechali z dziesięć minut, a teraz Wokulski zatrzymał konia. Stał na wzgórzu, nad łąką tak piękną, jak marzenie. Co w niej było pięknem: czy zieloność trawy, czy kręty zbieg rzeczułki, czy drzewa pochylające się nad nią, czy pogodne niebo? Wokulski nie wiedział.
Ale pani Wąsowska nie zachwycała się. Pędziła z góry na złamanie karku, jakby chcąc zaimponować swemu towarzyszowi odwagą.
Gdy Wokulski powoli zjechał z góry, zwróciła do niego konia i zawołała niecierpliwie:
— Ach panie, czy pan zawsze taki nudny? Przecież nie poto wzięłam pana na spacer, ażeby ziewać. Proszę mnie bawić, tylko zaraz...
Zaraz?... Dobrze. Pan Starski jestto bardzo zajmujący człowiek.
Pochyliła się na siodło, jakby padając wtył i przeciągle spojrzała Wokulskiemu w oczy.
— Ach! — zawołała ze śmiechem — nie spodziewałam się usłyszeć tak banalnego frazesu od pana... Pan Starski zajmujący... Dla kogo?... Chyba dla takich... takich... łabędzic, jak panna Ewelina, bo naprzykład już dla mnie przestał nim być...
— Jednakże...
— Nie ma jednakże. Był nim kiedyś, kiedym miała zamiar stać się męczennicą małżeństwa. Na szczęście mój mąż znalazł się tak uprzejmie, że prędko umarł, a pan Starski jest tak nieskomplikowany, że nawet przy moim zasobie doświadczenia, poznałam się na nim w tydzień. Ma zawsze taki sam zarost à la arcyksiąże Rudolf i ten sam sposób uwodzenia kobiet. Jego spojrzenia, półsłówka, tajemniczość znam tak dobrze, jak krój jego żakietu. Zawsze tak samo unika panien bez posagu, jest cynicznym z mężatkami, a wzdychającym przy pannach, które mają wyjść zamąż. Mój Boże, ilu ja podobnych spotkałam w życiu!... Dziś trzeba mi czegoś nowego...
— W takim razie pan Ochocki...
— O tak, Ochocki jest zajmujący, a mógłby nawet być niebezpieczny, ale — nato ja musiałabym drugi raz się urodzić. To człowiek nie z tego świata, do którego ja należę sercem i duszą... Ach, jaki on naiwny, a jaki wspaniały! Wierzy w idealną miłość, z którą zamknąłby się w swojem laboratoryum i był pewnym, że go nigdy nie zdradzi... Nie, on nie dla mnie...
Cóż znowu z tem siodłem! — zawołała nagle. — Mój panie, popręg mi się odpiął... proszę zobaczyć...
Wokulski zeskoczył z konia.
— Zsiądzie pani? — zapytał.
— Ani myślę. Niech pan tak obejrzy.
Zaszedł z prawej strony — popręg był mocno przypasany.
— Ależ nie tam... O tu... Tu coś psuje się, około strzemienia.
Zawahał się, lecz odsunął jej amazonkę i włożył rękę pod siodło. Nagle krew uderzyła mu do głowy: wdówka w taki sposób ruszyła nogą, że jej kolano dotknęło twarzy Wokulskiego.
— No i cóż?... No i cóż?... — pytała niecierpliwie.
— Nic — odparł. — Popręg jest mocny...
— Pocałowałeś mnie pan w nogę?... — krzyknęła.
— Nie.
Wtedy trzasnęła konia spicrózgą i poleciała cwałem, szepcząc:
— Głupiec, czy kamień!...
Wokulski powoli siadł na konia. Niewysłowiony żal ścisnął mu serce, gdy pomyślał:
„Czy i panna Izabela jeździ konno?... I kto też jej poprawia siodło?...“
Kiedy dojechał do pani Wąsowskiej, wybuchnęła śmiechem:
— Cha! cha! cha!... Jesteś pan nieoceniony!... A potem zaczęła mówić niskim, metalowym głosem: Na karcie mojej historyi zapisał się piękny dzień — odegrałam rolę Putyfarowej i znalazłam Józefa... Cha! cha! cha!... Jedna tylko rzecz napełnia mnie obawą: że pan nawet nie potrafisz ocenić, jak ja umiem zawracać głowy. W takiej chwili stu innych na pańskiem miejscu powiedziałoby, że żyć bezemnie nie mogą, że zabrałam im spokój i tam dalej... A ten odpowiada krótko: nie!... Za to jedno: „nie“ powinieneś pan dostać w królestwie niebieskiem krzesło pomiędzy niewiniątkami. Takie wysokie krzesełko, z poręczą zprzodu... Cha! cha! cha!...
Tarzała się na siodle ze śmiechu.
— I coby pani z tego przyszło, gdybym odpowiedział jak inni?
— Miałabym jeden tryumf więcej.
— A z tego co pani przyjdzie?
— Zapełniam sobie pustkę życia. Z dziesięciu tych, którzy mi się oświadczają, wybieram jednego, który wydaje mi się najciekawszym, bawię się nim, marzę o nim...
— A potem?
— Robię przegląd następnej dziesiątki i wybieram nowego.
— I tak często?
— Choćby comiesiąc. Co pan chce — dodała wzruszając ramionami — to miłość wieku pary i elektryczności.
— A tak. Nawet przypomina kolej żelazną.
— Leci jak burza i sypie iskry?...
— Nie. Jeździ prędko i bierze pasażerów ilu się da.
— O, panie Wokulski!...
— Nie chciałem obrazić pani; sformułowałem tylko to, com słyszał.
Pani Wąsowska przygryzła usta.
Jechali jakiś czas, milcząc.
Po chwili znowu zabrała głos pani Wąsowska.
— Już określiłam sobie pana: pan jesteś pedant. Cowieczór, nie wiem o której, ale zapewne przed dziesiątą, robisz pan rachunki, potem idziesz spać, ale przed spaniem mówisz pacierz, głośno powtarzając: nie pożądaj żony bliźniego twego. Czy tak?...
— Niech pani mówi dalej.
— Nie będę nic mówić, bo mnie już i rozmowa z panem męczy. Ach, ten świat daje nam same zawody!... Kiedy kładziemy pierwszą suknią z trenem, kiedy idziemy na pierwszy bal, kiedy pierwszy raz kochamy — zdaje się nam, że otóż jest coś nowego... Lecz pochwili przekonywamy się, że to już było, albo, że to jest — nic...
Pamiętam, w roku zeszłym w Krymie, jechaliśmy w kilka osób bardzo dziką drogą, po której kiedyś snuli się rozbójnicy. I właśnie gdy rozmawiamy o tem, wysuwa się zpoza skały dwu tatarów... Chwała Bogu! myślę, ci zechcą nas zabić, bo miny mieli okropne, choć bardzo przystojni ludzie. A oni, wie pan, z jaką wystąpili propozycyą?... Ażeby kupić od nich winogron!... Panie! oni nam sprzedawali winogrona, kiedy ja myślałam o bandytach. Chciałam ich wybić ze złości, naprawdę. Otóż — pan dzisiaj przypomniał mi tych tatarów... Prezesowa przez kilka tygodni tłómaczyła mi, że pan jesteś oryginalny człowiek, zupełnie różny od innych, a tymczasem widzę, że pan jesteś najzwyklejszy pedant. Czy tak?
— Tak.
— Widzi pan, jak ja się znam na ludziach. Możebyśmy jeszcze pojechali galopem. Albo — nie, już mi się nie chce, jestem zmęczona. Ach... gdybym choć raz w życiu spotkała prawdziwie nowego człowieka...
— A z tego coby pani przyszło?
— Miałby jakiś nowy sposób postępowania, mówiłby mi nowe rzeczy, czasami rozgniewałby mnie do łez, potem sam śmiertelnie obraziłby się na mnie, a potem — naturalnie musiałby przepraszać. O, ten zakochałby się we mnie do szaleństwa! Wpiłabym mu się tak w serce i pamięć, że nawet w grobie nie zapomniałby o mnie... No, taką miłość rozumiem.
— A pani coby mu dała wzamian? — spytał Wokulski, któremu robiło się coraz ciężej i smutniej.
— Czy ja wiem? Może i ja zdecydowałabym się na jakie szaleństwo...
— Teraz ja powiem, coby ten nowy człowiek dostał od pani — mówił Wokulski, czując, że wzbiera w nim gorycz. Naprzód dostałby długą listę wielbicieli dawniejszych, następnie drugą listę wielbicieli, którzy nastąpią po nim, a w czasie antraktu miałby możność sprawdzania... czy na koniu, dobrze leży siodło...
— To nikczemne, co pan powiedziałeś! — krzyknęła pani Wąsowska, ściskając szpicrózgę.
— Tylko powtórzenie tego, co słyszałem od pani. Jeżeli jednak mówię za śmiało, na tak krótką znajomość...
— Owszem, słucham... Może pańskie impertynencye będą ciekawsze, aniżeli ta chłodna grzeczność, którą oddawna umiem napamięć. Naturalnie, taki człowiek jak pan, gardzi takiemi kobietami jak ja... No, śmiało...
— Za pozwoleniem. Przedewszystkiem nie używajmy zbyt silnych wyrazów, które wcale nie odpowiadają spacerowej sytuacyi. Między nami niema mowy o uczuciach, tylko o poglądach. Otóż mojem zdaniem, w poglądzie pani na miłość, istnieją niedające się pogodzić kontrasty.
— Proszę? — zdziwiła się wdówka. — To, co pan nazywasz kontrastami, ja najdoskonalej godzę w życiu.
— Mówi pani o częstej zmianie kochanków...
— Jeżeli łaska, nazwijmy ich wielbicielami.
— A następnie, chce pani znaleźć jakiegoś nowego i nietuzinkowego człowieka, któryby nawet w grobie nie zapomniał o pani... Otóż, o ile ja znam ludzką naturę, jestto cel nie do osiągnięcia. Ani pani z rozrzutnej w swoich względach, nie stanie się oszczędną, ani człowiek nietuzinkowy, nie zechce zająć miejsca pośród kilku tuzinów...
— Może o tem nie wiedzieć — przerwała wdówka.
— Ach, więc mamy i mistyfikacyą, dla udania się której potrzeba, ażeby bohater pani był ślepy i głupi. Ale choćby takim był wybrany, czy sama pani miałaby odwagę zwodzić człowieka, któryby aż tak panią kochał?...
— Dobrze, więc powiedziałabym mu wszystko, kończąc w ten sposób: pamiętaj, że Chrystus przebaczył Magdalenie, od której przecie ja jestem mniej grzeszna, no i przynajmniej mam równie piękne włosy...
— I toby mu wystarczyło?
— Ja sądzę.
— A gdyby mu nie wystarczyło?
— Zostawiłabym go w spokoju i odeszłabym...
— Ale pierwiej wpiłabyś mu się pani w serce i w pamięć tak, ażeby o pani nawet w grobie nie zapomniał!... — wybuchnął Wokulski. — Piękny świat, ten wasz świat... I miłe są te kobiety, przy których, kiedy im człowiek w najlepszej wierze oddaje własną duszę, jeszcze musi spoglądać na zegarek, ażeby nie spotkał swoich poprzedników i nie przeszkadzał następcom. Pani, nawet ciasto, ażeby wyrosło, potrzebuje dłuższego czasu; czy więc podobna wielkie uczucie wyhodować w takim pośpiechu, na takim jarmarku?...
Niech pani skwituje z wielkich uczuć: to pozbawia snu i odbiera apetyt. Poco kiedyś zatruwać życie jakiemuś człowiekowi, którego zapewne dziś jeszcze pani nie zna? Poco sobie samej mącić dobry humor? Lepiej trwać przy programie prędkich i częstych zwycięstw, które innym nie szkodzą, a pani jakoś zapełniają życie.
— Już pan skończył, panie Wokulski?
— Chyba, że tak...
— Więc teraz ja panu powiem. Wszyscy jesteście podli...
— Znowu silny wyraz.
— Pańskie były silniejsze. Wszyscy jesteście nędznicy. Kiedy kobieta, w pewnej epoce życia, marzy o idealnej miłości, wyśmiewacie jej złudzenia i domagacie się kokieteryi, bez której panna jest dla was nudna, a mężatka głupia. A dopiero gdy, dzięki zbiorowym usiłowaniom, pozwoli prawić sobie banalne oświadczyny, patrzeć słodko w oczy, ściskać za ręce, wówczas z ciemnego kąta wyłazi jakiś oryginalny egzemplarz w kapturze Piotra z Amiens i uroczyście wyklina kobietę, stworzoną na obraz i podobieństwo adamowych synów. „Tobie już nie wolno kochać, ty już nie będziesz nigdy prawdziwie kochana, bo miałaś nieszczęście znaleść się wśród jarmarku, boś straciła złudzenia!“ A któż ją z nich okradł, jeżeli nie pańscy rodzeni bracia?... I cóżto za świat, który naprzód obdziera z ideałów, a potem skazuje obdartego?...
Pani Wąsowska wydobyła chustkę z kieszeni i poczęła ją gryźć... Na rzęsach błysnęła jej łza i spadła na końską grzywę.
— Jedź pan już sobie — zawołała — jesteś pan drażniąco płytki. Jedź pan... jedź i przyszlij mi Starskiego; jego bezczelność jest zabawniejsza od pana księżowskiej powagi...
Wokulski ukłonił się i pojechał naprzód. Był zgryziony i zakłopotany.
— Gdzie pan jedziesz?... nie tędy... Ach prawda, gotów pan jesteś zbłądzić, a później mówić wszystkim przy obiedzie, żem cię sprowadziła z prostej drogi. Proszę za mną...
Jadąc o kilka kroków za panią Wąsowską, Wokulski rozmyślał:
„Więc to taki świat? Jedne w nim sprzedają się ludziom prawie zgrzybiałym, a inne traktują ludzkie serca jak polędwice. Dziwna to jednak kobieta z tej pani!... bo złą nie jest, ma nawet szlachetne porywy...“
Wpół godziny wjechali znowu na wzgórza, z których widać było dwór prezesowej. Pani Wąsowska nagle zwróciła konia i bystro patrząc na Wokulskiego spytała:
— Między nami pokój, czy wojna?...
— Czy mogę być szczerym?
— Proszę.
— Mam dla pani głęboką wdzięczność. W jednej godzinie dowiedziałem się od pani więcej, aniżeli przez całe życie.
— Odemnie?... Zdaje się panu. Mam w sobie parę kropli krwi węgierskiej, więc kiedy wsiądę na konia, szaleję i plotę niedorzeczności. Notabene, nie cofam nic z tego, com powiedziała, ale mylisz się pan, jeżeli sądzisz, żeś mnie już poznał. A teraz pocałuj mnie pan w rękę; jesteś pan rzeczywiście interesujący.
Wyciągnęła rękę, którą Wokulski ucałował, szeroko otwierając oczy ze zdziwienia...
W tej samej porze, kiedy Wokulski z panią Wąsowską kłócił się, albo galopował po łące, z majątku hrabiny do Zasławka dojeżdżała panna Izabela. Wczoraj otrzymała od prezesowej list, wyprawiony przez umyślnego posłańca, a dziś, na wyraźne żądanie swej ciotki, wyjechała, lubo niechętnie. Była pewna, że w Zasławku już znajduje się mocno protegowany przez prezesową Wokulski; taka więc nagła podróż wydała jej się niewłaściwą.
„Choćbym nawet musiała kiedyś wyjść za niego — mówiła sobie — to jeszcze nie mam racyi śpieszyć na powitanie“.
Ale ponieważ rzeczy spakowano, powóz zajechał, a nawet z przedniego siedzenia wyglądała już jej pokojówka, więc panna Izabela zdecydowała się na wyjazd.
Pożegnanie jej z rodziną było pełne znaczenia. Pan Łęcki, ciągle rozstrojony, przecierał oczy, a hrabina, wsunąwszy jej w rękę aksamitny woreczek z pieniędzmi, pocałowała ją w czoło i rzekła:
— Nie radzę, ani odradzam. Masz rozum, wiesz jakie jest położenie, więc sama musisz coś postanowić i przyjąć konsekwencye.
Co postanowić?... jakie przyjąć konsekwencye?... o tem nie wspomniała hrabina.
Tegoroczny pobyt na wsi głęboko zmodyfikował niektóre poglądy panny Izabeli; nie sprawiło tego jednak świeże powietrze, ani piękne krajobrazy, ale wypadki i możność spokojnego zastanowienia się nad niemi.
Przyjechała tu, na wyraźne żądanie ciotki, dla Starskiego, o którym powszechnie mówiono, że odziedziczy majątek po prezesowej. Tymczasem prezesowa, przypatrzywszy się swemu ciotecznemu wnukowi, oświadczyła, że, conajwyżej, zapisze mu tysiąc rubli dożywotniej renty, która zapewne bardzo mu się przyda na starość. Cały zaś majątek postanowiła zapisać na podrzutków i ich nieszczęśliwe matki.
Od tej chwili Starski w oczach hrabiny stracił wszelką wartość. Stracił ją i u panny Izabeli, oświadczywszy pewnego razu, że nigdy nie ożeniłby się z „gołą panną“; raczej z chinką, albo z japonką, byle miała kilkadziesiąt tysięcy rubli rocznie.
— Za mniejszy dochód niewarto ryzykować przyszłości — powiedział.
Ponieważ tak powiedział, więc panna Izabela przestała go traktować jako poważnego epuzera. Ale ponieważ mówiąc to, zcicha westchnął i spojrzał na nią przelotnie, więc panna Izabela pomyślała, że piękny Kazio musi mieć jakąś sercową tajemnicę i że szukając bogatej żony, robi ofiarę. Dla kogo?... Może dla niej... Biedny chłopiec, ale trudno. Kiedyś może znajdzie się sposób osłodzenia jego cierpień, lecz dziś należy go trzymać zdaleka. Co przychodziło temłatwiej, że Starski począł gwałtownie zalecać się do bogatej pani Wąsowskiej i krążyć zdaleka około panny Eweliny Janockiej, zapewne dla zatarcia doreszty śladów, że kiedyś kochał się w pannie Izabeli.
— Biedny chłopiec, ale trudno. Życie ma swoje obowiązki, które trzeba spełnić, choć są ciężkie.
W taki sposób Starski, może najstosowniejszy dla panny Izabeli epuzer, wykreślony został z listy jej konkurentów. Nie mógł żenić się z panną ubogą, musiał szukać żony bogatej; były to dwie nieprzebyte między niemi przepaście.
Drugi jej konkurent, baron, wykreślił się sam, zaręczywszy się z panną Eweliną. Panna Izabela czuła wstręt do barona, dopóki starał się o jej względy; lecz gdy ją tak nagle opuścił, prawie że się zatrwożyła. Jakto, więc na świecie są kobiety, dla których można wyrzec się jej?!.. Jakto więc może nadejść chwila, w której pannę Izabelę opuszczą nawet tak podeszłego wieku wielbiciele?...
Zdawało jej się, że ziemia drży jej pod nogami i pod wpływem nieokreślonych obaw, jakie ją wówczas ogarnęły, panna Izabela odezwała się do prezesowej o Wokulskim dosyć życzliwie. Kto wie nawet, czy nie powiedziała tych słów:
— Co się też dzieje z panem Wokulskim? Bardzo żałuję, że może mieć żal do mnie. Nieraz wyrzucam sobie, że nie postępowałam z nim tak, jak zasługiwał.
Spuściła oczy i zarumieniła się w ten sposób, że prezesowej wydało się koniecznem zaprosić Wokulskiego na wieś.
„Niech się sobie przypatrzą na świeżem powietrzu — myślała staruszka — a będzie, co Bóg da. On brylant między mężczyznami, ona także dobre dziecko, więc może się porozumieją. Bo że on ma do niej słabość, to prawiebym się założyła“.
W kilka dni panna Izabela, ochłonąwszy z nieprzyjemnych wrażeń, poczęła żałować swojej wzmianki o Wokulskim przed prezesową.
„Jeszcze gotów pomyśleć, że wyszłabym za niego...“ — rzekła do siebie.
Tymczasem prezesowa zwierzyła się przed bawiącą u niej panią Wąsowską, że przyjedzie do Zasławia Wokulski, bardzo bogaty wdowiec, człowiek ze wszechmiar niepospolity, którego chciałaby ożenić i który, kto wie, czy nie kocha się w pannie Izabeli...
Pani Wąsowska bardzo obojętnie słuchała o majątku, o wdowieństwie i o matrymonialnych kwalifikacyach Wokulskiego. Lecz, gdy prezesowa nazwała go człowiekiem niepospolitym, zaciekawiła się; dowiedziawszy się zaś, że może kochać pannę Izabelę, rzuciła się jak rumak szlachetnej krwi, niebacznie dotknięty ostrogą.
Pani Wąsowska była najlepszą kobietą, nie myślała powtórnie wychodzić za mąż, a tem mniej odbierać innym paniom konkurentów. Dopóki jednak żyła na świecie, nie mogła pozwolić nato, ażeby jaki mężczyzna mógł kochać się w jakiejś innej kobiecie, nie w niej. Żenić się dla interesu, ma prawo; pani Wąsowska gotowa mu była nawet pomagać, ale uwielbiać... można było tylko ją. Nie dlatego nawet, ażeby uważała się za najpiękniejszą, ale że... taką już miała słabość.
Dowiedziawszy się, że panna Izabela dziś przyjeżdża, pani Wąsowska gwałtem zabrała na spacer Wokulskiego. Gdy zaś na gościńcu pod lasem zobaczyła tuman kurzu, wzniecony przez powóz jej rywalki, skręciła na łąkę i tam zrobiła wielką scenę z siodłem, która jej się nie udała.
Tymczasem panna Izabela dojechała do dworu. Całe towarzystwo przyjęło ją na ganku, witając prawie temi samemi wyrazami:
— Wiesz — szepnęła jej prezesowa — przyjechał Wokulski...
— Tylko pani nam brakło — zawołał baron —-ażeby Zasławek był podobny do raju. Bo już mamy tu bardzo przyjemnego towarzysza i znakomitego gościa...
Panna Felcia Janocka wzięła na bok pannę Izabelę i ze łzami w głosie poczęła jej opowiadać:
— Wiesz, przyjechał tu pan Wokulski... Ach, gdybyś wiedziała, coto za człowiek!... Ale wolę ci nic nie mówić, bo i ty jeszcze pomyślisz, że jestem nim zajęta... No i wyobraź sobie: pani Wąsowska kazała mu jechać ze sobą na spacer, samnasam... Gdybyś wiedziała, jak się biedak rumienił!... A ja za nią. Bo i ja chodziłam z nim na ryby, ale tylko tu, do sadzawki i jeszcze był z nami pan Julian. Ale żebym miała tylko z nim jechać konno?... Zanic w świecie!... wolałabym umrzeć...
Uwolniwszy się od witających, panna Izabela poszła do przeznaczonego dla niej pokoju.
— Drażni mnie ten Wokulski! — szepnęła.
W gruncie rzeczy nie było to rozdrażnienie, ale coś innego. Jadąc tu, panna Izabela czuła niechęć do prezesowej, za jej gwałtowne zaprosiny, do ciotki, że jej kazała natychmiast jechać, a nadewszystko do Wokulskiego.
„Więc naprawdę — mówiła sobie — chcą mnie oddać temu parweniuszowi?... A, zobaczy, jak na tem wyjdzie!...“
Była pewna, że pierwszym człowiekiem, który ją powita, będzie Wokulski i postanowiła traktować go z najwyższą pogardą.
Tymczasem Wokulski nietylko nie wybiegł na jej spotkanie, ale pojechał na spacer z panią Wąsowską.
To w przykry sposób dotknęło pannę Izabelę i pomyślała:
„Zawsze kokietka z niej, choć już ma lat trzydzieści!...“
Gdy baron nazwał Wokulskiego znakomitym gościem, panna Izabela uczuła jakby dumę, ale byłoto bardzo przelotne uczucie. Gdy zaś panna Felicya w niedwuznaczny sposób zdradziła się, że jest o Wokulskiego zazdrosną, pannę Izabelę ogarnął jakby niepokój, ale tylko na chwilę.
„Naiwna jest ta Felcia“ — rzekła do siebie.
Krótko mówiąc: przez całą drogę planowana wzgarda dla Wokulskiego całkiem zniknęła wobec mięszaniny takich uczuć jak lekki gniew, lekkie zadowolenie i lekka obawa. W tej chwili Wokulski przedstawiał się pannie Izabeli inaczej niż dotychczas. Nie był to już jakiś tam kupiec galanteryjny, ale człowiek, który wracał z Paryża, miał ogromny majątek i stosunki, którym zachwycał się baron, którego kokietowała Wąsowska...
Ledwie panna Izabela miała czas przebrać się, do pokoju jej weszła prezesowa.
— Moja Belu — rzekła staruszka, ucałowawszy ją jeszcze raz — dlaczegóżto Joasia nie chce przyjechać do mnie?
— Papo jest niezdrów, więc nie chce go opuszczać.
— Proszę cię... proszę cię, tylko tego mi nie mów... Nie przyjedzie, bo nie chce spotkać się z Wokulskim, oto cały sekret... — mówiła nieco wzruszona prezesowa. — On dla niej wtedy dobry, kiedy sypie pieniądze na jej ochronę... Powiem ci, Belu, że twoja ciotka nigdy już nie będzie mieć rozumu...
W pannie Izabeli odezwały się dawne gorycze.
— Może ciocia nie uważa za stosowne okazywać tylu względów kupcowi — rzekła, rumieniąc się.
— Kupiec!... kupiec!... — wybuchnęła prezesowa. — Wokulscy są tak dobrą szlachtą jak Starscy, a nawet Zasławscy... A co się tyczy kupiectwa... Moja Belu, Wokulski nie sprzedawał tego, co dziadek twojej ciotki... Możesz jej to powiedzieć przy okazyi. Wolę uczciwego kupca, aniżeli dziesięciu austryackich hrabiów. Znam ja dobrze wartość ich tytułów...
— Przyzna pani jednak, że urodzenie...
Prezesowa roześmiała się ironicznie.
— Wierz mi, Belu, że urodzenie jest najmniejszą zasługą tych, którzy się rodzą. A co do czystości krwi... Ach Boże! wielkie to szczęście, że niebardzo zajmujemy się sprawdzaniem tych rzeczy. Powiadam ci, że o czyjemś urodzeniu nie warto rozmawiać z ludźmi starymi, jak ja... Tacy bowiem zwykle pamiętają dziadów i ojców i nieraz dziwią się: dlaczego wnuk jest podobny do kamerdynera, a nie do ojca. No, wiele się tłomaczy zapatrzeniem.
— Pani jednak bardzo lubi pana Wokulskiego — szepnęła panna Izabela.
— Tak jest, bardzo! — zawołała z mocą staruszka. — Kochałam jego stryja, przez całe życie byłam nieszczęśliwa dlatego tylko, że oderwano mnie od niego i to z tych samych pobudek, dla których twoja ciotka usiłuje dziś lekceważyć Wokulskiego. Ale on nie da sobą pomiatać, o nie!... — mówiła prezesowa. — Kto z takiej nędzy potrafił wydobyć się, kto bez cienia zarzutu zrobił majątek, wykształcił się tak jak on, ten może nie dbać o opinie salonów. Wiesz chyba, jaką dziś gra rolę i poco jeździł do Paryża... Otóż zapewniam cię, że nie on do salonów, ale salony do niego przyjdą, a pierwszą będzie twoja ciotka, jeżeli zdarzy się interes. Ja znam salony, lepiej niż ty, moje dziecko i wierz mi, że one bardzo prędko znajdą się w przedpokoju Wokulskiego. To nietaki próżniak, jak Starski, ani marzyciel jak książe, ani półgłówek jak Krzeszowski... To człowiek czynu... Szczęśliwą będzie kobieta, którą on wybierze za żonę... Na nieszczęście, nasze panny mają więcej wymagań, aniżeli doświadczenia i serca. Choć niewszystkie... No, ale przepraszam cię, jeżeli wypowiedziałam ostrzejszy wyraz. Zaraz będzie obiad...
Po tych słowach prezesowa wyszła, zostawiając pannę Izabelę pogrążoną w głębokim namyśle.
„Zpewnością mógłby zastąpić barona, o jeszcze i jak... — mówiła w sobie panna Izabela. — Tamten człowiek zużyty i śmieszny, tego przynajmniej szanują ludzie... Kazia Wąsowska zna się na tem, to też wzięła go na spacer... Ha, zobaczymy, czy pan Wokulski potrafi być wiernym... Ładna wierność, jeździć z inną kobietą na spacery!... To bardzo porycersku...“
Prawie w tej chwili Wokulski wracał z panią Wąsowską z przejażdżki, i na folwarcznym dziedzińcu zobaczył powóz, od którego odprzęgano konie. Tknęło go jakieś nieokreślone przeczucie, ale nie śmiał pytać; nawet udał, że nie patrzy na powóz.
Przed pałacem oddał konia chłopcu, a innemu chłopcu kazał przynieść wody do swego pokoju. I właśnie kiedy miał zapytać: kto przyjechał? coś ścisnęło go za gardło i nie mógł słowa przemówić.
„Co za głupstwo! — myślał. — Choćby nawet i ona, więc cóż z tego?... Jest taką samą kobietą jak pani Wąsowska, panna Felicya, panna Ewelina... A ja znowu nie jestem takim jak baron...“
Ale tak mówiąc, czuł, że ona dla niego jest inną, niż inne kobiety, i że gdyby zażądała, złożyłby u jej nóg majątek, nawet życie.
„Głupstwo! głupstwo!... — szeptał, chodząc po pokoju. — Jest tu przecie jej wielbiciel pan Starski, z którym umawiali się, że wesoło przepędzą wakacye... Pamiętam te spojrzenia, ach...“
Gniew w nim zakipiał.
„Zobaczymy, panno Izabelo: kim ty jesteś i co jesteś warta? Teraz ja będę twoim sędzią...“ — pomyślał.
Zapukano do drzwi, wszedł stary lokaj. Obejrzał się po pokoju i rzekł przyciszonym głosem:
— Jaśnie pani kazała powiedzieć, że jest panna Łęcka i że, jeżeli jaśnie pan gotów, to prosi na obiad...
— Powiedzcie, że natychmiast służę — odparł Wokulski.
Po wyjściu służącego chwilę postał w oknie, patrząc na park oświetlony ukośnemi promieniami słońca i na krzak bzu, na którym wesoło świegotały ptaki.
Patrzył, ale serce nurtowała mu głucha obawa na myśl; w jaki sposób przywita się z panną Izabelą?...
„Co ja jej powiem i jak będę wyglądał?“
Zdawało mu się, że wszystkie oczy zwrócą się na nich i że on musi skompromitować się jakimś niewłaściwym czynem.
„Alboż nie powiedziałem jej, że jestem dla nich wiernym sługą... jak pies!...“
Trzeba jednak iść tam...
Wyszedł, znowu wrócił do siebie i znowu wyszedł na kurytarz. Zbliżał się do drzwi powoli, noga za nogą, czując, że zamiera w nim wszelka energia, że jest jak prostak, który ma stanąć przed królem.
Wziął za klamkę, lecz zatrzymał się... W pokoju jadalnym rozlegał się śmiech kobiecy. Pociemniało mu w oczach, chciał uciec i powiedzieć przez służącego, że jest chory. Nagle usłyszał za sobą czyjeś kroki i popchnął drzwi...
W głębi pokoju zobaczył całe towarzystwo, a przedewszystkiem pannę Izabelę rozmawiającą ze Starskim. Ona tak samo patrzyła na Starskiego, a on miał ten sam ironiczny uśmiech, jak wówczas w Warszawie...
Wokulski w jednej chwili odzyskał energią; fala gniewu uderzyła mu do mózgu. Wszedł z podniesioną głową, przywitał prezesową i ukłonił się pannie Izabeli, która, zarumieniwszy się, wyciągnęła do niego rękę.
— Witam panią. Jakże się miewa pan Łęcki?
— Papo trochę przyszedł do siebie... Zasyła panu ukłony...
— Bardzo jestem obowiązany za łaskawą pamięć. A pani hrabina?
— Ciocia jest zupełnie zdrowa.
Prezesowa siadła na fotelu; obecni poczęli zajmować miejsca przy stole.
— Panie Wokulski, pan siada przy mnie — odezwała się pani Wąsowska.
— Z największą chęcią, o ile żołnierz ma prawo siadać w obecności swego komendanta.
— Czy już wzięła cię pod komendę, panie Stanisławie? — zapytała z uśmiechem prezesowa.
— Ale jak! Nieczęsto odbywa się podobną musztrę...
— Mści się zato, że wodziłam go po manowcach — wtrąciła pani Wąsowska.
— Po manowcach jeździć najprzyjemniej — odparł Wokulski.
— Byłem pewny, że tak będzie, ale nie sądziłem, że tak prędko... — odezwał się baron, ukazując swój piękny garnitur sztucznych zębów.
— Niech mi kuzyn przysunie sól — rzekła panna Izabela do Starskiego.
— Służę... Ach, rozsypałem!... Pokłócimy się!
— Już chyba nam ten wypadek nie grozi — odparła panna Izabela z komiczną powagą.
— Czy zobowiązaliście się nigdy nie kłócić? — zapytała pani Wąsowska.
— Nie mamy zamiaru nigdy przepraszać się — odpowiedziała panna Izabela.
— Ładnie! — rzekła pani Wąsowska. — Na pańskiem miejscu, panie Kazimierzu, teraz straciłabym wszelką nadzieję.
— Alboż mi ją wolno było kiedy mieć! — westchnął Starski.
— Prawdziwe szczęście dla nas obojga... — szepnęła panna Izabela.
Wokulski słuchał i patrzył. Panna Izabela rozmawiała naturalnie, w bardzo spokojny sposób, żartując ze Starskiego, który wcale nie zdawał się tem martwić. Natomiast od czasu do czasu spoglądał ukradkiem na pannę Ewelinę Janocką, która szepcząc z baronem, rumieniła się i bladła.
Wokulski uczuł, że z serca zsuwa się mu ogromny ciężar.
„Oczywiście — myślał — jeżeli w tem towarzystwie Starski zajmuje się kimś, to tylko panną Eweliną, a ona nim...“
W tej chwili obudziła się w nim radość i wielka życzliwość dla oszukiwanego barona.
„Już ja go nie będę ostrzegał!“ — rzekł w duchu. A potem dodał, „że takie zadowolenie z cudzej biedy jest jednak bardzo podłem uczuciem“.
Obiad skończył się, panna Izabela zbliżyła się do Wokulskiego.
— Wie pan — rzekła — jakiego doznałam uczucia na widok pana? Oto żalu. Przypomniałam sobie, że mieliśmy we troje jechać do Paryża: ja, ojciec i pan, i że z naszej trójki, los był dobrym tylko dla pana. Bawił się pan przynajmniej?... Za nas troje?... Musi mi pan odstąpić trzecią część doznanych wrażeń.
— A gdyby nie były wesołe?
— Dlaczego?
— Choćby dlatego, że pani nie było tam, gdzie mieliśmy być razem.
— O ile wiem, umie pan jednak bawić się dobrze tam, gdzie mnie niema — odparła panna Izabela i odeszła.
— Panie Wokulski!... zawołała pani Wąsowska. Lecz spojrzawszy na niego i na pannę Izabelę, rzekła tonem niechęci:
— Albo nie... już nic... Daję panu na dziś urlop. Moi państwo, chodźmy do parku. Panie Ochocki...
— Pan Ochocki ma mnie dziś uczyć meteorologii — odezwała się panna Felicya.
— Meteorologii?... — powtórzyła pani Wąsowska.
— A tak... Właśnie zaraz idziemy na górę do obserwatoryum...
— Czy pan tylko meteorologii ma zamiar wykładać? — spytała pani Wąsowska. — Na wszelki jednak wypadek radziłabym zapytać babci, co ona sądzi o tej meteorologii...
— Pani zawsze musi mi zrobić jakiś skandal! — oburzył się Ochocki. — Pani może ze mną jeździć po wertepach, ale pannie Felicyi niewolno nawet zajrzeć do obserwatoryum...
— Ależ zaglądajcie sobie, moi kochani, tylko już raz idźmy do parku. Baronie... Belu...
Wyszli. W pierwszą parę pani Wąsowska z panną Izabelą, za niemi Wokulski, dalej baron z narzeczoną, a na końcu panna Felicya z Ochockim, który rozrzucał rękoma i prawił:
— Nic nigdy nie pozna pani nowego, chyba cudacki kapelusz, albo siódmą czy ósmą figurę kontredansa, jeżeli jaki półgłówek wymyśli ją... Nic i nigdy!... — dodał dramatycznym głosem — bo zawsze znajdzie się jakaś baba...
— Fe! panie Julianie, któż tak mówi?...
— Tak, nieznośna baba, która będzie uważać to za nieprzyzwoite, że pani ze mną pójdzie do laboratoryum...
— Bo może to naprawdę jest źle...
— Tak, źle!... Dekoltować się do pasa jest dobrze, brać lekcye śpiewu od jakiegoś włocha, który nie czyści paznogci...
— Ale widzi pan... Bo gdyby młode panny ciągle samnasam przebywały z młodymi ludźmi, to mogłaby się która zakochać...
— Więc cóż z tego? Niech się kocha. Czy lepiej, ażeby i nie kochała się i była głupia?... Pani jest dzika kobieta, panno Felicyo...
— O panie...
— No, niech mi pani nie zawraca głowy swemi wykrzyknikami. Albo pani chce uczyć się meteorologii, a w takim razie idźmy na górę...
— Ale z Ewelinką, albo z panią Wąsowską.
— Dobrze, dobrze... Dajmy już spokój tej zabawie — zakończył Ochocki, na znak gniewu kładąc ręce w kieszenie.
Młoda para rozmawiała tak krzykliwie, że słychać ją było w całym parku, ku wielkiemu zadowoleniu pani Wąsowskiej, która zanosiła się ze śmiechu. Gdy umilkli, do uszu Wokulskiego doleciał szept barona i panny Eweliny.
— Prawda — mówił baron — jak ten Starski traci?... Z każdym dniem, panie, traci. Pani Wąsowska żartuje z niego, panna Izabela lekceważy go w najwyższym stopniu, a nawet nie zajmuje się nim panna Felicya. Zauważyła pani?...
— Tak — cicho szepnęła narzeczona.
— Jestto jeden z tych młodych ludzi, których całą ozdobę stanowiły widoki na duży spadek. Czy nie mam racyi?...
— Tak.
— Gdy zaś upadła nadzieja zapisu prezesowej, Starski przestał być interesującym. Wszak prawda?..
— Tak — odparła panna Ewelina z ciężkiem westchnieniem. — Siądę tu — dodała głośno — a pan może mi przyniesie szal z pokoju... Przepraszam...
Wokulski odwrócił głowę. Panna Ewelina upadła na ławkę blada i zmęczona, a baron wdzięczył się do niej...
— Idę natychmiast — rzekł. — Panie Wokulski... — dodał spostrzegłszy Wokulskiego — może pan zechce mnie zastąpić... Biegnę i wracam za chwilę...
Pocałował narzeczoną w rękę i poszedł ku pałacowi.
Teraz dopiero Wokulski spostrzegł, że baron ma nogi bardzo cienkie i nieosobliwie niemi włada.
— Pan dawno zna barona? — spytała panna Ewelina Wokulskiego. — Przejdźmy się trochę ku altance...
— Właśnie dopiero w tych dniach miałem przyjemność zbliżyć się z nim...
— On dla pana jest z wielkiem uwielbieniem... Mówi, że pierwszy raz spotkał człowieka tak miłego w rozmowie...
Wokulski uśmiechnął się...
— Zapewne — rzekł — dlatego, że on sam ciągle mówi do mnie o pani.
Panna Ewelina mocno się zarumieniła.
— Tak, to bardzo zacny człowiek, bardzo mnie kocha... Jest wprawdzie między nami różnica wieku, ale i cóż to szkodzi? Doświadczone panie utrzymują, że im mąż starszy, tem wierniejszy, a wszakże dla kobiety przywiązanie męża jest wszystkiem, prawda panie? Każda z nas szuka w życiu miłości, kto mi zaś zaręczy, że spotkam drugą, podobną do tej?... Są ludzie młodsi od niego, przystojniejsi, może nawet zdolniejsi; żaden z nich jednak nie powiedział mi z tak serdecznym zapałem, że ostatnie szczęście jego życia, jest w moim ręku! Czy można się temu oprzeć, choćby nawet zezwolenie z naszej strony wymagało pewnej ofiary, niech pan sam powie?
— Nie wiem, pani. To sprawa uczuć osobistych — odparł.
— To źle, że mi pan tak odpowiada. Babcia mówi, że pan jest człowiekiem wielkiego charakteru; ja dotychczas nigdy nie spotykałam ludzi z wielkim charakterem, a sama mam bardzo słaby. Nie umiem oprzeć się niczemu, lękam się odmawiać... Może źle robię, a przynajmniej niektóre osoby dają mi do zrozumienia, że źle robię wychodząc za barona. Czy i pan tak sądzi? Czy pan potrafiłby usunąć się od kogoś, ktoby powiedział, że pana kocha nad własną duszę, że bez wzajemności pana, niewielka reszta życia, jaka została, zejdzie mu w osamotnieniu i rozpaczy. Gdyby ktoś w oczach pańskich zapadał w przepaść i błagał o ratunek, czy nie podałby mu pan ręki i w ten sposób nie przykuł się do niego, dopóki nie nadeszłaby pomoc?
— Nie jestem kobietą i nigdy nie byłem proszony o spętanie mego życia na czyjąś korzyść, więc nie wiem, cobym zrobił — odparł wzburzony Wokulski. — To tylko wiem, jako mężczyzna, że nie potrafiłbym żebrać nawet o miłość.
I jeszcze pani powiem — dodał patrzącej na niego z odchylonemi ustami — nietylko nie prosiłbym, ale wprost nie przyjąłbym wyżebranej ofiary z czyjegoś serca. Takie dary zwykle bywają tylko połowiczne...
Boczną ścieżką biegł do nich Starski, bardzo zaaferowany, mówiąc:
— Panie Wokulski, damy szukają pana w lipowej alei... Jest moja babka, pani Wąsowska...
Wokulski zawahał się, co ma zrobić w tej chwili.
— O, niech się pan mną nie krępuje — rzekła, mocniej niż zwykle zaczerwieniona, panna Ewelina. — Zresztą zaraz nadejdzie baron i we troje dogonimy państwa...
Wokulski pożegnał ich i poszedł.
„Piękne rzeczy! — myślał. — Panna Ewelina przez litość wychodzi za barona i zapewne przez litość romansuje ze Starskim... Rozumiem kobietę, która wychodzi zamąż dla pieniędzy, choć to głupi rodzaj zarobku... Rozumiem nawet mężatkę, która po szczęśliwem pożyciu nagle zakocha się i oszukuje męża... Nieraz zmusza ją do tego obawa skandalu, dzieci, tysiące pęt... Ale panna, oszukująca narzeczonego, jest zupełnie nowem zjawiskiem...“
— Panno Ewelino!... panno Ewelino!... — wołał baron, zbliżając się w stronę Wokulskiego.
Ten nagle skręcił i wpadł między gazony.
— Ciekawym — szepnął — co mu powiem, jeżeli mnie spotka?... Po dyabła ja wlazłem w to błoto?...
— Panno Ewelino!... Panno Ewelino!... — wołał baron już znacznie dalej.
„Słowik wabi samiczkę! — myślał Wokulski. Właściwie jednak, czy można absolutnie potępiać nawet tę kobietę?... Sama przyznaje głośno, że nie ma charakteru, a pocichu — że trzeba jej pieniędzy, których nie posiada i bez których, jak ryba bez wody, żyć nie potrafi. Więc cóż ma robić?... Wychodzi nieszczęśliwa bogato zamąż... A że jednocześnie serce odzywa się w niej, wielbiciel namawia ją, ażeby szła zamąż i oboje sądzą, że pieszczota starego męża nie zepsuje im smaku, więc robią nowy wynalazek: zdradę przed ślubem, nie starając się nawet o patent. Wreszcie może są aż tak cnotliwi, że umówili się, iż zdradzą go dopiero po ślubie... Bardzo ładne towarzystwo!... Społeczność wytwarza niekiedy ciekawe produkta... I pomyśleć, że każdemu z nas może trafić się podobny specyał!... Doprawdy, należałoby trochę mniej ufać poetom, kiedy zachwalają miłość jako najwyższe szczęście...“
— Panno Ewelino!... panno Ewelino!... — odzywał się jękliwie baron.
— Cóżto za podła rola — szepnął Wokulski. — Wołałbym w łeb sobie strzelić, aniżeli wyjść na podobnego błazna.
W bocznej alei, przy folwarku spotkał panie, z któremi była prezesowa i jej pokojówka ze swym koszem.
— A jesteś — rzekła staruszka do Wokulskiego — to dobrze. Poczekajcież tutaj na Ewelinkę z baronem, który ją może nareszcie znajdzie — dodała lekko marszcząc brwi — a my z Kazią pójdziemy do koni.
— Pan Wokulski mógłby także poczęstować cukrem swego konia, który tak go dziś dobrze nosił — wtrąciła nieco zadąsana pani Wąsowska.
— Dajże mu spokój — przerwała prezesowa. — Mężczyźni lubią tylko jeździć, ale nie pieścić się...
— Niewdzięcznicy! — szepnęła pani Wąsowska, podając rękę prezesowej.
Odeszły i wkrótce znikły za furtką. Pani Wąsowska obejrzała się, lecz spostrzegłszy, że Wokulski patrzy na nią, szybko odwróciła głowę.
— Czy szukamy narzeczonych? — spytała panna Izabela.
— Jak pani każe — odparł Wokulski.
— To może lepiej zostawić ich w spokoju. Podobno szczęśliwi nie lubią świadków.
— Pani nigdy nie była szczęśliwa?...
— Ach, ja!... Owszem... Ale nie w ten sposób jak Ewelinka i baron.
Wokulski uważnie spojrzał na nią...
Była zamyślona i spokojna, jak posągi greckich bogiń.
„No, już ta nie będzie oszukiwać...“ — pomyślał Wokulski.
Szli jakiś czas w milczeniu, ku najdzikszej stronie parku. Kiedy niekiedy zpomiędzy starych drzew mignęło okno pałacu, połyskujące czerwonemi blaskami zachodu.
— Pan był pierwszy raz w Paryżu? — spytała panna Izabela.
— Pierwszy.
— Prawda, jakieto cudowne miasto?... — zawołała nagle, patrząc mu w oczy. — Niech mówią co chcą, ale Paryż, nawet zwyciężony, nie przestał być stolicą świata. Czy i na panu zrobił takie wrażenie?...
— Imponujące. Zdaje mi się, że po kilkutygodniowym pobycie, przybyło mi sił i odwagi. Naprawdę tam dopiero nauczyłem się być dumnym z tego, że pracuję.
— Niech mi pan to objaśni.
— Bardzo łatwo. U nas praca ludzka wydaje mierne rezultaty: jesteśmy ubodzy i zaniedbani. Ale tam praca jaśnieje jak słońce. Cóżto za gmachy od dachów do chodników pokryte ozdobami, jak drogocenne szkatułki. A te lasy obrazów i posągów, całe puszcze machin, a te odmęty wyrobów fabrycznych i rękodzielniczych!... Dopiero w Paryżu zrozumiałem, że człowiek jest tylko napozór istotą drobną i wątłą. W rzeczywistości jestto gienialny i nieśmiertelny olbrzym, który z równą łatwością przerzuca skały, jak i rzeźbi z nich coś subtelniejszego od koronek.
— Tak — odpowiedziała panna Izabela. — Arystokracya francuska miała możność i czas stworzyć te arcydzieła.
— Arystokracya?... — spytał Wokulski.
Panna Izabela zatrzymała się w alei.
— Chyba nie zechce pan twierdzić, że galerye Luwru stworzyła konwencya, albo przedsiębiercy artykułów paryskich?
— Zpewnością że nie, ale też nie stworzyli ich magnaci. Jestto zbiorowe dzieło francuskich budowniczych, mularzy, cieślów, wreszcie malarzy i rzeźbiarzy całego świata, którzy nic wspólnego nie mają z arystokracyą.
Wyborne jestto wieńczenie próżniaków, zasługami i pracą ludzi gienialnych, a choćby tylko — pracujących!...
— Próżniacy i arystokracya! — zawołała panna Izabela. — Myślę, że zdanie to jest raczej silne, aniżeli słuszne.
— Pozwoli mi pani zadać jedno pytanie? — spytał Wokulski.
— Słucham.
— Najprzód cofnę wyraz: próżniacy, jeżeli on panią razi, a następnie... Niech mi pani raczy wskazać człowieka z tej sfery, o jakiej mówimy, któryby coś robił?... Znam tych panów około dwudziestu, sąto również znajomi pani. Cóż więc robią oni wszyscy, począwszy od księcia, najzacniejszej w świecie osobistości, który wreszcie może tłomaczyć się wiekiem, a skończywszy... choćby na panu Starskim, który, swoich wiecznie trwających wakacyi, nie może tłómaczyć nawet położeniem majątkowem...
— Ach! mój kuzynek!... On chyba nigdy nie miał zamiaru służyć w czemkolwiek za przykład. Zresztą nie mówimy o naszej arystokracyi, tylko o francuskiej.
— A tamci co robią?
— O panie Wokulski, tamci dużo robili. Przedewszystkiem stworzyli Francyą, byli jej rycerzami, wodzami, ministrami i kapłanami. A nareszcie zgromadzili te skarby sztuki, które pan sam podziwia.
— Niech pani powie: tamci dużo rozkazywali i wydawali pieniędzy, stworzył jednak i Francyą i sztukę kto inny. Tworzyli ją źle wynagradzani żołnierze i marynarze, przywaleni podatkami rolnicy i rękodzielnicy, a nareszcie uczeni i artyści. Jestem człowiekiem doświadczonym i zapewniam panią, ze łatwiej projektować aniżeli wykonywać, i łatwiej wydawać pieniądze, aniżeli je gromadzić.
— Pan jest nieprzejednanym wrogiem arystokracyi.
— Nie, pani, nie mogę być wrogiem tych, którzy w niczem mi nie szkodzą. Sądzę tylko, że zajmują oni uprzywilejowane miejsca bez zasługi, i że dla utrzymania się na nich, apostołują w społeczeństwach pogardę dla pracy, a cześć dla próżniaczego zbytku.
— Jest pan uprzedzony, gdyż nawet i ta, jak pan mówi, próżnująca arystokracya odegrywa ważną rolę na świecie. To, co pan nazywa zbytkiem, jest właściwie wygodą, przyjemnością i polorem, której od arystokracyi uczą się nawet niższe stany, i tym sposobem cywilizują się. Słyszałam od bardzo liberalnych ludzi, że w społeczeństwach muszą być klasy pielęgnujące nauki, sztuki i wykwintne obyczaje, raz dlatego, ażeby inni mieli w nich żywe wzory, a powtóre, ażeby mieli podnietę do szlachetnych czynów. To też w Anglii i Francyi niejeden człowiek, nawet prostego pochodzenia, skoro tylko zdobędzie majątek, przedewszystkiem urządza sobie dom, aby mógł w nim przyjąć ludzi z dobrego towarzystwa, a następnie stara się tak postępować, ażeby sam został przyjęty.
Silny rumieniec wystąpił na twarz Wokulskiego. Panna Izabela nie patrząc, spostrzegła to i mówiła dalej:
— Nareszcie to, co pan nazywa arystokracyą, a co ja nazwałabym klasą wyższą, stanowi dobrą rasę. Może być, że pewna część jej zawiele próżnuje; lecz gdy który weźmie się do czegokolwiek, natychmiast odznaczy się: energią, rozumem, a choćby tylko szlachetnością. Przepraszam, że zacytuję tutaj słowa, które często książe powtarzał mi o panu: „Gdyby Wokulski nie był dobrym szlachcicem, nie byłby tem, czem jest dzisiaj...“
— Myli się książę — odparł sucho Wokulski. — Tego co posiadam i co umiem, nie dało mi szlachectwo, ale ciężka praca. Robiłem więcej, więc mam więcej niż inni.
— Ale czy mógłby pan robić więcej, urodziwszy się kimś innym? — spytała panna Izabela. — Mój kuzyn Ochocki jest przyrodnikiem i demokratą, jak pan, a mimo to wierzy w dobre i złe rasy tak samo, jak książe. On również przytaczał pana, jako dowód dziedziczności. „Wokulski — mówił — od losu ma powodzenie, ale tęgość ducha ma od rasy“.
— Bardzo jestem wdzięczny tym wszystkim, którzy robią mi zaszczyt zaliczaniem do jakiejś uprzywilejowanej rasy — rzekł Wokulski... — Pomimo to nigdy nie uwierzę w przywileje bez pracy, i zawsze będę wyżej stawiał źle urodzone zasługi, od dobrze urodzonych pretensyj.
— Więc według pana, nie jest zasługą pielęgnowanie delikatniejszych uczuć i wykwintniejszych obyczajów?
— Owszem, jest, ale taką rolę w społeczeństwie odgrywają kobiety. Im natura dała tkliwsze serca, ruchliwszą wyobraźnią, subtelniejsze zmysły, i one to, nie zaś arystokracya, utrzymują w życiu codziennem wykwintność, w obyczajach łagodność, a nawet umieją budzić w nas najwznioślejsze uczucia. Tą lampą, której blaski ozłacają drogę cywilizacyi, jest kobieta. Ona też bywa niewidzialną sprężyną czynów, wymagających niezwykłego natężenia sił...
Teraz panna Izabela zarumieniła się. Szli jakiś czas w milczeniu. Słońce już chowało się za widnokrąg, a między drzewami parku na zachodzie, błyszczał sierp księżyca. Wokulski głęboko zamyślony, porównywał w duchu dwie dzisiejsze rozmowy, jednę z panią Wąsowską, drugą z panną Izabelą.
„Jakie to inne kobiety!... I czy nie miałem racyi przywiązać się do tej oto...“
— Czy mogę zadać panu drażliwe pytanie? — odezwała się nagle panna Izabela miękkim głosem.
— Choćby najdrażliwsze.
— Prawda, że wyjeżdżał pan do Paryża bardzo obrażony na mnie?...
Chciał odpowiedzieć, że to było coś gorszego od obrazy, gdyż posądzenie o obłudę, ale milczał.
— Jestem winną wobec pana... Posądzałam pana...
— Czy nie o malwersacyą w nabyciu domu ojca pani, za pośrednictwem żydów? — spytał, uśmiechając się Wokulski.
— O nie! — odparła żywo. — Przeciwnie, posądzałam pana o czyn wysoce chrześcijański, którego jednak nie mogłabym nikomu przebaczyć. Przez chwilę myślałam, że nasz dom kupił pan... zadrogo...
— Dziś chyba uspokoiła się pani.
— Tak... Już wiem, że baronowa Krzeszowska chce za niego dać dziewięćdziesiąt tysięcy.
— Doprawdy? Jeszcze nie rozmawiała ze mną, choć przewidywałem, że to nastąpi.
— Bardzo cieszę się, że się tak stało, że pan nic nie straci, gdyż... dopiero teraz mogę panu podziękować z całego serca — mówiła panna Izabela, podając mu rękę. — Rozumiem doniosłość pańskiej usługi. Mój ojciec miał być skrzywdzony, poprostu obdarty przez baronowę, a pan uratował go od ruiny, może od śmierci... Takich rzeczy nie zapomina się...
Wokulski pocałował ją w rękę.
— Już wieczór — rzekła zmieszana — wracajmy do domu... Całe towarzystwo pewnie wyszło z parku...
„Jeżeli ona nie jest aniołem, to ja, jestem psem!..“ — pomyślał Wokulski.
Wszyscy już byli w pałacu, gdzie wkrótce podano kolacyą. Wieczór zeszedł wesoło. Około jedenastej Ochocki odprowadził Wokulskiego do jego mieszkania.
— Cóż? — rzekł Ochocki — słyszę, że rozmawialiście państwo z kuzynką Izabelą o arystokracyi?... Przekonałeś ją pan, że to hołota?...
— Nie! Panna Izabela zanadto dobrze broni swoich tez... Jak ona świetnie rozmawia!... — odparł Wokulski, usiłując ukryć pomięszanie.
— Musiała panu mówić, że arystokracya pielęgnuje nauki i sztuki, że jest mistrzynią dobrych obyczajów, a jej stanowisko celem, do którego dążą demokraci i tym sposobem uszlachetniają się... Ciągle słyszę te argumenty; uszami już mi się wylewają.
— Sam pan wierzysz jednak w dobrą krew — rzekł, przykro dotknięty Wokulski.
— Rozumie się... Ale ta dobra krew musi być ciągle odświeżana, gdyż inaczej prędko się psuje — odpowiedział Ochocki. — No, ale dobranoc panu! Zobaczę, co mówi aneroid, gdyż barona łamie po kościach i jutro możemy mieć słotę...
Ledwie wyszedł Ochocki, w pokoju Wokulskiego ukazał się baron kaszlący, rozgorączkowany ale uśmiechnięty.
— A, a... ładnie! — mówił, a powieki drgały mu nerwowo. — A ładnie... zdradził mnie pan... zostawił pan moje narzeczonę samę w parku... Żartuję... żartuję — dodał, ściskając Wokulskiego za rękę — ale... Choć naprawdę mógłbym mieć do pana pretensyą, gdyby nie to, że wróciłem dość wcześnie i... akurat zetknąłem się z panem Starskim, który z przeciwnego końca alei szedł ku naszej stronie...
Wokulski już po raz drugi tego wieczora zarumienił się jak wyrostek.
„Poco ja wpadłem w tę sieć intryg i oszustw!“ pomyślał, ciągle jeszcze rozdrażniony słowami Ochockiego.
Baron zakaszlał się i, odpocząwszy, prawił dalej zniżonym głosem:
— Niech pan jednak nie przypuszcza, że jestem zazdrosny o narzeczonę... Byłoby to bardzo niskie z mojej strony... To nie kobieta, to anioł, któremu każdej chwili powierzyłbym cały majątek, życie... Co mówię życie?... Złożyłbym w jej ręce życie wieczne, tak spokojny, tak pewny o siebie, jak to, że jutro słońce wejdzie... Słońca mogę nie zobaczyć, bo mój Boże, każdy z nas jest śmiertelny, ale... Ale o nią nie mam obawy, cienia obawy, daję panu słowo, panie Wokulski... Oczom własnym nie wierzyłbym, nietylko czyimś tam podejrzeniom, albo półsłówkom... — zakończył głośniej.
— Ale, widzi pan — zaczął po chwili — ten Starski, to obrzydliwa figura. Nikomu nie powiedziałbym tego, ale... wie pan jak on postępuje z kobietami?... Myśli pan, że wzdycha, umizga się, błaga o dobre słówko, o uścisk ręki?... Nie. On je traktuje jak samice w najbrutalniejszy sposób... Działa im na nerwy rozmową, spojrzeniami...
Baron zaciął się, oczy mu krwią nabiegły; Wokulski słuchał go i nagle rzekł cierpkim tonem:
— Kto wie, mój baronie, czy Starski nie ma racyi. Nas nauczono widzieć w kobietach anioły i tak też je traktujemy. Jeżeli one jednak są przedewszystkiem samicami, to my wydajemy się w ich oczach głupsi i niedołężniejsi niż jesteśmy, a Starski musi tryumfować. Ten jest panem kasy, kto posiada właściwy klucz do zamku, baronie! — zakończył ze śmiechem.
— Pan to mówisz, panie Wokulski?...
— Ja, panie, i nieraz pytam się, czy my nie zanadto ubóstwiamy kobiety, czy wogóle nie traktujemy ich zbyt poważnie; poważniej i uroczyściej niż siebie samych...
— Panna Ewelina należy do wyjątków... — zawołał baron.
— Istnieniu wyjątków nie przeczę, kto wie jednak, czy taki Starski nie odkrył ogólnego prawidła.
— Może być — odparł zirytowany baron — ale to prawidło nie stosuje się do panny Eweliny. I jeżeli chronię ją... a raczej nie życzę jej stosunków ze Starskim, gdyż ona sama się chroni, to tylko dlatego, ażeby podobny człowiek nie skalał jej czystej myśli, jakim wyrazem... No, ale pan jest znużony... Przepraszam za wizytę w tak niewłaściwej porze.
Baron wyszedł, cicho zamykając drzwi; Wokulski został sam pogrążony w niewesołych myślach:
„Co ten Ochocki mówił, że argumenty panny Izabeli już mu się wylewają uszami? Więc to, co słyszałem od niej, nie było wybuchem zadraśniętego uczucia, ale dawno wyuczoną lekcyą?... Więc jej dowodzenia, uniesienia, a nawet wzruszenia są tylko sposobami, za pomocą których dobrze wychowane panny czarują takich jak ja głupców?...
A może poprostu on kocha się w niej i chce ją zdyskredytować w moich oczach?... No, jeżeli kocha, pocóż ją ma dyskredytować; niech powie, a ona niech wybiera... Naturalnie, że Ochocki ma więcej szans aniżeli ja; tak jeszcze nie straciłem rozumu, ażeby tego nie oceniać... Młody, piękny, genialny... Ha!... niech wybiera: sławę czy pannę Izabelę...“
„Zresztą — ciągnął dalej w myśli — co mnie obchodzi, że panna Izabela używa zawsze tych samych argumentów w swoich dysputach. Ani ona nie jest Duchem Świętym, ażeby wymyślać coraz nowe, ani ja jestem taką osobliwością, ażeby dla mnie warto było silić się na oryginalność. Niech sobie mówi jak chce... Ważniejsze to, że chyba do niej nie stosuje się ogólne prawidło o kobietach... Pani Wąsowska, to przedewszystkiem piękna samica, ale ona nie...
...Czy nie tak samo mówił baron o swojej pannie Ewelinie!?...“
Lampa gasła, Wokulski zdmuchnął ją i rzucił się na łóżko.
Przez dwa następne dnie padał deszcz i goście zasławscy nie opuszczali pałacu. Ochocki wziął się do książek i prawie nie pokazywał się, panna Ewelina chorowała na migrenę, panny Izabela i Felicya czytały francuskie ilustracye a reszta towarzystwa, pod przewodnictwem prezesowej, zasiadła do wista.
Przy tej okazy i Wokulski spostrzegł, że pani Wąsowska zamiast kokietować go, do czego ciągle nastręczała się sposobność, zachowuje się bardzo obojętnie. Uderzyło go zaś, że gdy Starski chciał ją raz pocałować w rękę, wyrwała ją i obrażona zapowiedziała mu, ażeby nigdy nie ważył się tego robić. Gniew jej był tak szczery, że sam Starski zdziwił się i zmieszał, a baron, choć mu nie szła karta, był w doskonałym humorze.
— Czy i mnie pani nie pozwoli ucałować swej rączki?... — rzekł baron w jakiś czas po owym wypadku.
— Panu owszem — odparła — podając mu rękę.
Baron ucałował ją jak relikwią, spoglądając z tryumfem na Wokulskiego, który pomyślał, że jego utytułowany przyjaciel, może nie ma powodu do zbyt wielkiej uciechy.
Starski z takim zajęciem patrzył w karty, że zdawał się nie uważać nato co zaszło.
Na trzeci dzień wypogodziło się, a na czwarty było już tak pięknie i sucho, że panna Felicya zaproponowała spacer na rydze.
Prezesowa tego dnia kazała podać wcześniej drugie śniadanie, a później obiad. Około wpół do pierwszej przed pałac zajechał brek i pani Wąsowska dała hasło do wsiadania.
— Śpieszmy się, bo szkoda czasu... Gdzie twój szal, Ewelinko... Służące niech siądą do bryczki i zabiorą kosze. A teraz — dodała, przelotnie spojrzawszy na Wokulskiego — każdy z panów wybierze sobie damę...
Panna Felicya chciała protestować, ale w tej chwili baron podskoczył do panny Eweliny, a Starski do pani Wąsowskiej, która przygryzając usta, rzekła:
— Myślałam, że już mnie pan nigdy nie wybierze...
I posłała Wokulskiemu piorunujące wejrzenie.
— To my, kuzynko, będziemy trzymać się razem — odezwał się Ochocki do panny Izabeli. — Ale w takim razie musi pani siąść przy koźle, bo ja powożę.
— Pani Wąsowska nie pozwala, bo pan wywróci! — zawołała panna Felicya, której los przeznaczył Wokulskiego.
— Owszem, niech powozi, niech wywraca... — rzekła pani Wąsowska. — Jestem dziś w takiem usposobieniu, że zgadzam się na łamanie nam nóg... Biedny ten rydz, który dostanie się w moje ręce!...
— Jestem pierwszy z nich — odezwał się Starski — jeżeli chodzi o zjedzenie...
— Owszem, jeżeli zgodzisz się pan na poprzednie ucięcie głowy — odpowiedziała pani Wąsowska.
— Już jej dawno nie mam...
— Niedawniej, aniżeli ja to spostrzegłam... ale siadajmy i jedźmy...
Ruszyli.
Baron, jak zwykle, szeptał z narzeczoną, Starski w gwałtowny sposób umizgał się do pani Wąsowskiej, która, ku zdumieniu Wokulskiego przyjmowała to dość życzliwie, a Ochocki powoził czwórką. Tym razem jednak jego furmański entuzyazm hamowało sąsiedztwo panny Izabeli, do której odwracał się cochwilę.
„Wesoły ptaszek z tego Ochockiego! — myślał Wokulski. — Do mnie mówi, że argumentacya panny Izabeli wylewa mu się uszami, a teraz z nią tylko rozmawia... Oczywiście, chciał mnie do niej zrazić...“
I wpadł w bardzo posępny humor; był już bowiem pewny, że Ochocki kocha się w pannie Izabeli i że z takim współkonkurentem prawie niema walki.
„Młody, piękny, zdolny... — mówił w sobie. — Nie miałaby chyba oczu, albo rozumu, gdyby, wybierając między nim i mną, nie oddała jemu pierwszeństwa... Lecz nawet i w tym razie musiałbym przyznać, że ma szlachetną naturę, jeżeli gustuje w Ochockim, nie w Starskim. Biedny baron, a jeszcze biedniejsza jego narzeczona, która tak widocznie durzy się w Starskim. Trzeba mieć bardzo pustą głowę i serce...“
Przyglądał się jesiennemu słońcu, szarym ścierniskom i pługom, zwolna orzącym ugory i pełen głębokiego smutku w duszy, wyobrażał sobie chwilę, w której już zupełnie straci nadzieję i ustąpi miejsca przy pannie Izabeli Ochockiemu.
„Cóż robić?... Cóż robić, jeżeli go wybrała?... Moje nieszczęście, żem ją poznał...“
Wjechali na wzgórze, gdzie roztoczył się przed nimi rozległy horyzont, obejmujący kilka wiosek, lasy, rzekę i miasteczko z kościołem.
Brek chwiał się w obie strony.
— Pyszny widok!— zawołała pani Wąsowska.
— Jak z balonu, którym kieruje pan Ochocki — dodał Starski, trzymając się poręczy.
— Pan jeździł balonem? — zapytała panna Felicya.
— Balonem pana Ochockiego?...
— Nie, prawdziwym...
— Niestety! nie jeździłem żadnym — westchnął Starski — ale w tej chwili wyobrażam sobie, że jadę bardzo lichym.
— Pan Wokulski pewnie jeździł — rzekła tonem głębokiego przekonania panna Felicya.
— Ależ Felu, o co ty niedługo zaczniesz posądzać pana Wokulskiego! — zgromiła ją pani Wąsowska.
— Istotnie jeździłem... — odparł zdziwiony Wokulski.
— Jeździł pan?... Ach jak to dobrze! — zawołała panna Felicya. — Niech nam opowie...
— Jeździł pan?... — odezwał się z kozła Ochocki. Hola!... Niech pan zaczeka z opowiadaniem, zaraz tam przyjdę...
Rzucił lejce furmanowi, choć zjeżdżali z góry, zeskoczył z kozła i pochwili siadł w breku naprzeciw Wokulskiego.
— Jeździł pan?... — powtórzył. — Gdzie?... Kiedy?...
— W Paryżu, ale tym uwięzionym balonem. Pół wiorsty wgórę prawie żadna podróż — odparł nieco zmięszany Wokulski.
— Niech pan mówi... To musi być olbrzymi widok?... Jakich uczuć doznawał pan?... — mówił Ochocki. Był dziwnie zmieniony: oczy rozszerzyły mu się, na twarz wystąpił rumieniec. Patrząc na niego, trudno było wątpić, że w tej chwili zapomniał o pannie Izabeli.
— To musi być szalona przyjemność... Mów pan... — pytał natarczywie, schwyciwszy Wokulskiego za kolano.
— Widok jest istotnie wspaniały — odpowiedział Wokulski — ponieważ horyzont ma kilkadziesiąt wiorst w promieniu, a cały Paryż i jego okolice wyglądają jak na wypukłej mapie. Ale podróż nie jest miła; może tylko pierwszy raz...
— Jakież wrażenie?...
— Dziwaczne. Człowiek myśli, że sam pojedzie w górę; nagle widzi, że nie on jedzie, ale ziemia szybko zapada mu się pod nogami. Jestto zawód tak niespodziany i przykry, że... chciałoby się wyskoczyć...
— Cóż więcej?... — nalegał Ochocki.
— Drugiem dziwowiskiem jest horyzont, który ciągle widać na wysokości wzroku. Skutkiem tego ziemia wydaje się wklęsłą, jak ogromny, głęboki talerz.
— A ludzie?... domy?...
— Domy wyglądają jak pudełka, tramwaje jak duże muchy, a ludzie jak czarne krople, które szybko biegną w różnych kierunkach, ciągnąc za sobą długie cienie. W ogóle jestto podróż przeładowana niespodziankami.
Ochocki zamyślił się i patrzył przed siebie niewiadomo naco... Parę razy zdawało się, że chce wyskoczyć z breka i że go drażni towarzystwo, w którem też zapanowała cisza.
Dojechali do lasu, za nimi dwie służące w bryczce. Panie wzięły do rąk koszyki.
— A teraz każda dama ze swoim kawalerem w inną stronę — zakomenderowała pani Wąsowska. — Panie Starski, ostrzegam, że jestem dziś w wyjątkowym humorze, a co znaczy u mnie wyjątkowy humor, wie o tem pan Wokulski — dodała, śmiejąc się nerwowo. — Panie Ochocki, Belu, proszę do lasu i nie pokazujcie się, dopóki... nie zbierzecie całego kosza rydzów... Felu!...
— Ja pójdę z Michalinką i z Joasią! — szybko odpowiedziała panna Felicya, patrząc na Wokulskiego w taki sposób, jakby to on był owym wrogiem, przeciw któremu należało uzbroić się we dwie służące.
— No, idźmyż, kuzynie — rzekła do Ochockiego panna Izabela, widząc, że towarzystwo weszło już w las... Ale weź mój koszyk i sam zbieraj rydze, bo mnie to przyznam się, nie bawi.
Ochocki wziął koszyk i rzucił go na bryczkę.
— Co mi tam wasze rydze! — odparł zachmurzony. — Straciłem dwa miesiące na rybach, grzybach, bawieniu dam i tym podobnych głupstwach... Inni przez ten czas jeździli balonem... wybierałem się do Paryża, ale prezesowa tak nalegała, żebym u niej wypoczął!... I pięknie wypocząłem... Zgłupiałem do reszty... Już nawet nie umiem myśleć porządnie... straciłem zdolności... Eh! dajcie mi święty spokój z rydzami... Jestem taki zły!...
Machnął ręką, potem obie włożył do kieszeni i poszedł w las ze spuszczoną głową, mrucząc po drodze.
— Miły towarzysz! — odezwała się z uśmiechem panna Izabela do Wokulskiego. — Już będzie z nim tak do końca wakacyj. Byłam pewna, że zepsuje mu się humor, jak tylko Starski wspomniał o balonach...
„Błogosławione te balony! — pomyślał Wokulski. — Taki współzawodnik przy pannie Izabeli nie jest niebezpieczny...“
I w tej chwili uczuł, że kocha Ochockiego.
— Jestem pewny — rzekł do panny Izabeli — że kuzyn pani zrobi wielki wynalazek. Kto wie, czy nie stanie się on epoką w dziejach ludzkości... — dodał, myśląc o projektach Geista.
— Tak pan sądzi? — odpowiedziała dosyć obojętnie panna Izabela. — Może być... Tymczasem kuzynek jest chwilami impertynent, z czem mu niekiedy bywa do twarzy, ale chwilami jest nudny, co nie przystoi nawet wynalazcom. Kiedy na niego patrzę, przychodzi mi na myśl historyjka o Newtonie. Byłto podobno bardzo wielki człowiek, czy tak panie?... Ale i cóż, kiedy jednego dnia, siedząc przy jakiejś panience, wziął ją za rękę i... czy pan uwierzy?... zaczął czyścić swoję fajkę jej małym palcem!... No, jeżeli do tego prowadzi geniusz, dziękuję za genialnego męża!... Przejdźmy się trochę po lesie, dobrze panie?
Każdy wyraz panny Izabeli padał Wokulskiemu na serce, jak kropla słodyczy.
„Więc ona lubi Ochockiego (bo któżby go nie lubił?), ale za niego nie wyjdzie!...“
Szli wąską drogą, która stanowiła granicę dwu lasów: naprawo rosły dęby i buki, nalewo sosny.
Między sosnami, od czasu do czasu, błysnął czerwony stanik pani Wąsowskiej, albo biała okrywka panny Eweliny. W jednem miejscu rozwidlała się droga i Wokulski chciał skręcić, ale panna Izabela zatrzymała go...
— Nie, nie — rzekła — tam nie idźmy, bo stracimy z oczu całe towarzystwo, a dla mnie las tylko wtedy jest piękny, kiedy w nim widzę ludzi. W tej chwili naprzykład rozumiem go... Niechno pan spojrzy... Prawda, jak ta część jest podobna do ogromnego kościoła?... Te szeregi sosen, to kolumny, tam, boczna nawa, a tu wielki ołtarz... Widzi pan, widzi pan... Teraz między konarami pokazało się słońce, jak w gotyckiem oknie... Co za nadzwyczajna rozmaitość widoków!... Tu, ma pan buduar damski, a te niskie krzaczki, to taburety. Niebrak nawet lustra, które zostało po onegdajszym deszczu... A to ulica, prawda?... Trochę krzywa, ale ulica... A tam znowu rynek, czy plac... Czy pan widzi to wszystko?...
— Widzę, o ile mi pani pokazuje — odpowiedział Wokulski z uśmiechem. — Trzeba jednak mieć bardzo poetycką fantazyą, ażeby spostrzedz te podobieństwa.
— Doprawdy?... A ja zawsze myślałam, że jestem uosobioną prozą.
— Może być, że jeszcze nie miała pani sposobności odkryć wszystkich swoich zalet — odparł Wokulski, niekontent, ze zbliża się do nich panna Felicya.
— Jakto, nie zbieracie państwo rydzów? — dziwiła się panna Felicya. — Cudowne rydze; jest ich takie mnóstwo, że nam nie wystarczy koszyków i będziemy chyba musiały sypać je do bryczki. Dać ci Belu koszyk?...
— Dziękuję ci!
— A panu?...
— Nie wiem, czy potrafiłbym odróżnić rydza od muchomora — odpowiedział Wokulski.
— Ślicznie! — zawołała panna Fela. — Nie spodziewałam się od pana takiej odpowiedzi... Powiem to babci i poproszę, ażeby żadnemu z panów nie pozwoliła jeść rydzów, a przynajmniej nie te, które ja zbieram.
Kiwnęła głową i odeszła.
— Obraził pan Felcię — rzekła panna Izabela. — To nie godzi się... ona jest panu tak życzliwa.
— Panna Felicya ma przyjemność w zbieraniu rydzów, ja wolę słuchać wykładu pani o lesie.
— Bardzo mi to pochlebia — odpowiedziała, lekko rumieniąc się panna Izabela — ale jestem pewna, że prędko znudzi pana mój wykład. Bo dla mnie niezawsze las jest piękny, czasem bywa okropny. Gdybym tu była sama, zpewnością, nie widziałabym ulic, kościołów i buduarów. Kiedy jestem sama, las mnie przeraża. Przestaje być dekoracyą, a zaczyna być czemś, czego nie rozumiem i czego się boję. Głosy ptaków są jakieś dzikie, czasem podobne do nagłego krzyku boleści, a czasem do śmiechu ze mnie, że weszłam między potwory... Wtedy każde drzewo wydaje mi się istotą żywą, która chce mnie owinąć gałęźmi i udusić; każde ziele w zdradziecki sposób oplątuje mi nogi, ażeby mnie już ztąd nie wypuścić... A wszystkiemu temu winien kuzynek Ochocki, który tłómaczył mi, że natura nie jest stworzona dla człowieka... Według jego teoryi wszystko żyje i wszystko żyje dla siebie...
— Ma racyą — szepnął Wokulski.
— Jakto, więc i pan w to wierzy? Więc według pana, ten las nie jest przeznaczony na pożytek ludziom, ale ma jakieś swoje własne interesa, niegorsze od naszych...
— Widziałem ogromne lasy, w których człowiek ukazywał się raz na kilka lat, a jednak rosły bujniej, aniżeli nasze...
— Ach, niech pan tak nie mówi!... To jest poniżanie wartości ludzkiej, nawet niezgodne z Pismem świętem. Bóg oddał przecie ludziom ziemię na mieszkanie, a rośliny i zwierzęta na pożytek...
— Krótko mówiąc, według pani, natura powinna służyć ludziom, a ludzie klasom uprzywilejowanym i utytułowanym?... Nie pani. I natura i ludzie żyją dla siebie i tylko ci mają prawo władać niemi, którzy posiadają więcej sił i więcej pracują. Siła i praca są jedynemi przywilejami na tym świecie. Niejednokrotnie też tysiącletnie, ale bezwładne drzewa upadają pod ciosami kolonistów-dorobkiewiczów, a pomimoto, w naturze nie zachodzi żaden przewrót. Siła i praca, pani, nie tytuł i nie urodzenie...
Panna Izabela była rozdrażniona.
— Tu może mi pan mówić — rzekła — co pan chce, tu uwierzę we wszystko, bo dokoła widzę tylko pańskich sprzymierzeńców.
— Czy oni nigdy nie staną się sprzymierzeńcami pani!...
— Nie wiem... może... Tak często teraz słyszę o nich, że kiedyś mogę uwierzyć w ich potęgę.
Weszli na polankę zamkniętą wzgórzami, na których rosły pochylone sosny. Panna Izabela usiadła na pniu ściętego drzewa, a Wokulski niedaleko niej na ziemi. W tej chwili na brzegu polanki ukazała się pani Wąsowska ze Starskim.
— Czy nie chcesz, Belu — wołała — wziąć sobie mego kawalera?
— Protestuję! — odezwał się Starski. — Panna Izabela jest całkiem zadowolona ze swego towarzysza, a ja z mojej towarzyszki...
— Czy tak, Belu?...
— Tak, tak! — zawołał Starski.
— Niech będzie tak... — powtórzyła panna Izabela, bawiąc się parasolką i patrząc w ziemię.
Pani Wąsowska i Starski znikli na wzgórzu, panna Izabela coraz niecierpliwiej bawiła się parasolką, Wokulskiemu pulsa biły w skroniach, jak dzwony. Ponieważ milczenie trwało zbyt długo, więc odezwała się panna Izabela:
— Prawie rok temu byliśmy w tem miejscu na wrześniowej majówce... Było ze trzydzieści osób z sąsiedztwa... O, tam palono ogień...
— Bawiła się pani lepiej niż dziś?
— Nie. Siedziałam na tym samym pniu i byłam jakaś smutna... Czegoś mi brakło... I, co mi się bardzo rzadko zdarza, myślałam: co też będzie za rok?...
— Dziwna rzecz!... — szepnął Wokulski. — Ja także, mniejwięcej rok temu, mieszkałem z obozem w lesie, ale w Bułgaryi... Myślałem: czy za rok żyć będę i...
— I o czem jeszcze?...
— O pani.
Panna Izabela niespokojnie poruszyła się i pobladła.
— O mnie?... — spytała. — Alboż pan mnie znał?...
— Tak. Znam panią już parę lat, ale niekiedy zdaje mi się, że znam panią od wieków... Czas ogromnie wydłuża się, kiedy o kimś myślimy ciągle, na jawie i we śnie...
Podniosła się z pnia, jakby chcąc uciekać. Wokulski także powstał.
— Niech pani przebaczy, jeżeli mimowolnie zrobiłem jej przykrość. Może według pani, tacy jak ja, nie mają prawa myśleć o pani?... W waszym świecie nawet ten zakaz jest możliwy. Ale ja należę do innego... W moim świecie, paproć i mech tak dobrze mają prawo patrzeć na słońce, jak sosny, albo... grzyby. Dlatego niech mi pani wręcz powie: czy wolno mi, czy niewolno myśleć o pani? Na dziś nie żądam nic innego.
— Ja pana prawie nie znam — szepnęła widocznie zakłopotana panna Izabela.
— Ja też dziś nic nie żądam. Pytam się tylko, czy nie uważa pani za obrazę dla siebie tego, że ja myślę o pani, nic — tylko myślę. Znam opinie klasy, wśród której wychowała się pani, o takich ludziach jak ja i wiem, że to, co mówię w tej chwili, nazwać można zuchwalstwem. Niech mi więc pani powie wprost; a jeżeli aż taka istnieje między nami różnica, nie będę się już dłużej starał o względy pani... Wyjadę dziś, lub jutro, bez cienia pretensyi, owszem zupełnie wyleczony.
— Każdy człowiek ma prawo myśleć... — odparła panna Izabela, coraz mocniej zmięszana.
— Dziękuję pani. Tem słówkiem dała mi pani poznać, że w jej przekonaniu nie stoję niżej od panów Starskich, marszałków i im podobnych... Rozumiem, że nawet w tych warunkach mogę jeszcze nie zyskać sympatyi pani... Do tego bardzo daleko... Ale wiem przynajmniej, że już mam ludzkie prawa i że pani będzie od tej pory sądzić moje czyny, nie tytuły, których nie posiadam.
— Jest pan przecie szlachcicem, a mówi prezesowa, że tak dobrym, jak Starscy, a nawet Zasławscy...
— Owszem, jeżeli pani życzy sobie, jestem szlachcicem, nawet lepszym od niejednego z tych, jakich spotykałem w salonach. Na moje nieszczęście, wobec pani, jestem także i kupcem.
— No, kupcem można być i można nie być, to zależy od pana... — odparła już śmielej panna Izabela.
Wokulski zamyślił się.
W tej chwili w lesie poczęto hukać i zwoływać się, a w parę minut później całe towarzystwo ze sługami, koszami i rydzami znalazło się na polance.
— Wracajmy do domu — rzekła pani Wąsowska — bo mnie te rydze znudziły i czas na obiad.
Kilka dni następnych upłynęły Wokulskiemu w sposób dziwny; gdyby go zapytano: czem były dla niego? zapewne odpowiedziałby, że snem szczęścia, jedną z tych epok w życiu, dla których, może być, natura powołała na świat człowieka.
Obojętny widz może nazwałby takie dni jednostajnemi, a nawet nudnemi. Ochocki sposępniał i od rana do wieczora albo kleił, albo puszczał oryginalnej formy latawce. Pani Wąsowska z panną Felicyą czytały, albo zajmowały się szyciem ornatu dla miejscowego proboszcza. Starski z prezesową i baronem grali w karty.
I tym sposobem Wokulski i panna Izabela, nietylko byli zupełnie osamotnieni, ale jeszcze musieli być ciągle razem.
Chodzili po parku, czasem w pole, siedzieli pod wiekową lipą na podwórzu, ale najczęściej pływali po stawie. On wiosłował, ona od czasu do czasu rzucała okruchy ciastek łabędziom, które cicho sunęły za nimi. Niejeden podróżny zatrzymywał się na gościńcu za stawem i zdziwiony przypatrywał się niezwykłej grupie, którą tworzyły: biała łódka z siedzącą w niej parą i dwa białe łabędzie ze skrzydłami podniesionemi jak żagle.
Później Wokulski nie umiał nawet przypomnieć sobie, o czem mówili w podobnych chwilach. Najczęściej milczeli. Raz zapytała go: dlaczego ślimaki pływają pod powierzchnią wody? drugi raz dlaczego obłoki mają tak rozmaitą barwę? Tłómaczył jej i wówczas zdawało mu się, że całą naturę od ziemi do nieba ogarnia w jednym uścisku i składa jej pod nogi.
Pewnego dnia przyszło mu na myśl, że gdyby kazała mu rzucić się w wodę i umrzeć, umarłby, błogosławiąc ją...
Podczas tych wodnych przejażdżek, a także podczas spacerów w parku i zawsze gdy byli razem, czuł jakiś niezmierny spokój, jakby cała dusza jego i cała ziemia od wschodnich do zachodnich kresów napełniona była ciszą, wśród której nawet turkot wozu, szczekanie psa, albo szelest gałęzi wypowiadały się w cudownie pięknych melodyach. Zdawało mu się, że już nie chodzi, lecz pływa w oceanie mistycznego odurzenia, że już nie myśli, nie czuje, nie pragnie, tylko kocha. Godziny umykały gdzieś jak błyskawice, zapalające się i gasnące na dalekim nieboskłonie. Dopiero był ranek, już południe, już wieczór i... noc pełna przebudzeń i westchnień. Niekiedy myślał, że dobę podzielono na dwa nierówne okresy czasu: dzień krótszy od mgnienia powiek i noc, długą, jak wieczność dusz potępionych.
Pewnego dnia wezwała go do siebie prezesowa.
— Siadajże, panie Stanisławie — rzekła — cóż, dobrze się u mnie bawisz.
Drgnął jak człowiek przebudzony.
— Ja?... — spytał.
— Nudziłżebyś się?
— Za rok takich nudów oddałbym życie.
Staruszka potrząsnęła głową.
— Tak czasem się zdaje — odpowiedziała. — Nie wiem, kto tam napisał, że człowiek jest wtedy najszczęśliwszy, kiedy dokoła siebie widzi to, co nosi w sobie samym... Ale ja mówię, że mniejsza dlaczego jest szczęśliwy, byle nim był... Wybaczysz mi, jeżeli cię obudzę?...
— Słucham panią — odparł, mimowoli blednąc.
Prezesowa wciąż przypatrywała mu się i zlekka chwiała głową.
— No, przecie nie myśl, że obudzę cię złemi wiadomościami. Zbudzę cię w zwykły sposób. Myślałżeś co o tej cukrowni, którą mi tu radzą budować?...
— Jeszcze nie...
— Nic pilnego. Ale o stryju zupełnie już zapomniałeś. A on biedak leży niedaleko ztąd, o trzy mile, w Zasławiu... Możebyście tam jutro pojechali. Okolica ładna, są ruiny zamku... Moglibyście bardzo przyjemnie czas przepędzić i zrobić coś z tym kamieniem nagrobnym...
Wiesz co — dodała staruszka, wzdychając — namyśliłam się... Nietrzeba rozbijać kamienia pod zamkiem. Zostaw go tam, tylko kaź wyryć na nim te wiersze: „Na każdem miejscu i o każdej dobie“... Znasz to?...
— O tak, znam...
— Pod zamkiem więcej bywa ludzi niż na cmentarzu, prędzej przeczytają i może zamyślą się nad ostatecznym kresem wszystkiego na tym świecie. Nawet miłości...
Wokulski wyszedł od prezesowej silnie rozstrojony. „Co znaczy jej rozmowa?“... — pomyślał. — Na szczęście spotkał pannę Izabelę, idącą w stronę stawu i zapomniał o wszystkiem.
Na drugi dzień istotnie całe towarzystwo pojechało do Zasławia; mijali lasy, zielone pagórki, wąwozy z żółtemi ścianami.
Okolica była piękna, jeszcze piękniejsza pogoda, ale Wokulski nie uważał na nic, zatopiony w smutnych myślach... Już nie był sam z panną Izabelą, jak wczoraj jeszcze; nawet nie siedział w breku blisko niej, tylko naprzeciw panny Felicyi, a nade wszystko... Ale to już mu się tylko zdawało i nawet śmiał się w duszy ze swoich przywidzeń. Zdawało mu się, że Starski w jakiś dziwny sposób spojrzał na pannę Izabelę i że ją oblał rumieniec. „Ach, głupstwo — mówił do siebie — pocóż miałaby mnie oszukiwać!... Ona mnie, który przecie nie jestem nawet jej narzeczonym.“
Otrząsnął się ze swych przywidzeń. I tylko było mu trochę przykro, że Starski siedzi obok Izabeli. Ale tylko trochę...
„No, przecież nie zabronię jej — myślał — siadać przy kim zechce. I nie zniżę się do zazdrości, która bądź, jak bądź, jest podłem uczuciem, a najczęściej gruntuje się na pozorach... Zresztą, gdyby chcieli wymieniać ze Starskim tkliwe spojrzenia, nie robiliby tego tak jawnie. Szaleniec jestem“...
W parę godzin znaleźli się na miejscu.
Zasław, niegdyś miasteczko, dziś licha osada, stoi w nizinie, otoczonej mokremi łąkami. Oprócz kościoła i dawnego ratusza wszystkie budowle są parterowe, drewniane i stare. Na środku rynku, a raczej placu pełnego ostów i jam, wznosi się piętrowa kupa śmieci i studnia pod dziurawym dachem, opartym na czterech zgniłych słupach.
Z powodu szabasu rynek był pusty, a wszystkie kramiki zamknięte.
Dopiero o wiorstę za miastem, w południowej stronie, leżała grupa wzgórz. Na jednem stały ruiny zamku, składające się z dwu wież sześciokątnych, gdzie ze szczytów i okien zwieszały się bujne zielska; na drugiem rosła kępa starych dębów.
Gdy podróżni zatrzymali się w rynku, Wokulski wysiadł, ażeby zobaczyć się z proboszczem, Starski zaś objął komendę.
— Więc my — rzekł — jedziemy brekiem do tych dębów i tam zjemy co Bóg dał, a kucharze przygotowali. Następnie brek wróci się tu po pana Wokulskiego...
— Dziękuję — odparł Wokulski. — Nie wiem jak długo zabawię i wolę iść piechotą. Zresztą muszę jeszcze wstąpić do ruin...
— I ja z panem — odezwała się panna Izabela. — Chcę zobaczyć ulubiony kamień prezesowej ... — dodała półgłosem. — Proszę mi dać znać, jak pan tam będzie.
Brek odjechał, Wokulski wstąpił na plebanią i w ciągu kwadransa skończył interes. Proboszcz oświadczył mu, że nikt w mieście nie będzie miał pretensyi, jeżeli na kamieniu zamkowym znajdzie się jaki napis, byle nie nieprzyzwoity i nie bezbożny... Dowiedziawszy się zaś, że chodzi o pamiątkę po nieboszczyku kapitanie Wokulskim, którego znał osobiście, proboszcz obiecał zająć się ułatwieniem tej sprawy.
— Jest tu — rzekł — niejaki Węgiełek, sprytny hultaj, trochę kowal, trochę stolarz, więc może on potrafi wyrzeźbić na kamieniu co potrzeba. Zaraz ja po niego poszlę.
W ciągu następnego kwadransa zjawił się i Węgiełek, chłopak dwudziestokilkoletni, z fizyognomią wesołą i inteligentną. Dowiedziawszy się od księżego sługi, że można coś zarobić, ubrał się w szaraczkowy surdut z krótkim stanem i połami do ziemi i obficie wytarł sobie włosy słoniną.
Ponieważ Wokulskiemu było pilno, więc pożegnał proboszcza i poszedł z Węgiełkiem w stronę ruin.
Gdy znaleźli się za nieczynną dziś rogatką osady, Wokulski zapytał chłopaka:
— Dobrze umiesz pisać, mój bracie?
— Oj, oj!... Przecie mi nieraz ze sądu dawali do przepisywania, choć nie mam lekkiej ręki. A te wiersze co pan ekonom z Otrocza pisywał do leśniczanki, to wszystko moja robota. On tyle, że kupował papier i jeszcze mi do tej pory nie dopłacił czterdzieści groszy za pisanie. A o zakręty to tak się dopominał...
— I na kamieniu potrafisz pisać?
— Niby wklęsło, nie wypukło?... Co nie mam potrafić. Podjąłbym się pisania nawet na żelazie, a choćby i na szkle i literami jakiemi chcąc: pisanemi, drukowanemi, niemieckiemi, żydowskiemi... Przecie ja tu, nie chwaląc się, wszystkie szyldy malowałem w mieście.
— I tego krakowiaka, co wisi nad szynkiem?
— A jużci.
— A gdzieżeś ty widział takiego krakowiaka?
— U pana Zwolskiego jest furman, co się nosi zkrakowska, więcem se jego obejrzał.
— I widziałeś, że ma obie nogi na lewym boku?
— Proszę łaski pana, ludzie z prowincyi nie patrzają na nogi, ino na butelkę. Jak dojrzy butelkę i kieliszek, to już nie chybi, ale trafi prosto do Szmula.
Wokulskiemu coraz więcej podobał się rezolutny chłopak.
— Nie ożeniłeś się jeszcze? — zapytał go.
— Nie... Z taką co chodzi w chustce, to ja się nie ożenię, a kapeluszowa mnieby nie chciała...
— I cóż tu robisz, kiedy niema szyldów do malowania?
— O tak, panie: trochę to, trochę owo, a razem nic! Dawniej robiłem stolarszczyznę i nie mogłem nadążyć. Za jakie parę lat odłożyłbym z tysiąc rubli. Ale spaliłem się tamtego roku i już nie mogę przyjść do siebie. Drzewo, warsztaty, wszystko poszło na węgiel, a mówię łasce pana, był taki ogień, że najtrwalsze pilniki stopiły się jak smoła. Kiedym spojrzał na pogorzel, tom ino plunął ze złości, ale dziś nawet mi szkoda tej śliny...
— Odbudowałeś się? Masz warsztat?
— Ehe! panie... Odbudowałem w ogrodzie chałupę jak barak, żeby matka miała gdzie gotować, ale warsztaty... Tożby nato, panie, trzeba z pięćset rubli gotowego grosza, słowo honoru daję, jak mi Bóg miły... Ileżto przecie lat ojciec nieboszczyk harował, nim postawił dom i zebrał naczynie.
Zbliżali się do ruin... Wokulski rozmyślał.
— Słuchaj Węgiełek — rzekł nagle — podobasz mi się... Będę w tej okolicy — dodał cicho wzdychając — będę jeszcze z tydzień... A jeżeli wyrzeźbisz mi dobrze napis, wezmę cię do Warszawy na jakiś czas... Tam przekonam się co jesteś wart i... Może odnajdą się twoje warsztaty.
Chłopak pochylał głowę naprawo i nalewo, przypatrując się Wokulskiemu. Nagle przyszło mu na myśl, że musito być bardzo bogaty pan, a może nawet z takich panów, których niekiedy Bóg zsyła, ażeby opiekowali się ludźmi biednymi i — zdjął czapkę.
— Cóżeś stanął? Nakryj głowę... — rzekł Wokulski.
— Przepraszam pana... może ja co złego powiedziałem?... Ale u nas, panie, to tacy panowie nie bywają... Podobno bywali dawnemi czasy... Nawet ojciec nieboszczyk gadał, że sam widział takiego pana, co wziął z Zasławia sierotę i zrobił z niej wielką panią, a jegomości zostawił tyle pieniędzy, że z nich wybudowali nową dzwonnicę...
Wokulski uśmiechał się patrząc na zakłopotaną minę chłopaka, i z dziwnem uczuciem myślał, że za swój jednoroczny dochód mógłby uszczęśliwić stu kilkudziesięciu takich jak ten oto...
„Pieniądz naprawdę jest wielką potęgą, tylko trzeba go umieć użyć“...
Byli już pod górą zamkową, kiedy z sąsiedniej odezwał się głos panny Felicyi:
— Panie Wokulski, my tu jesteśmy!...
Wokulski podniósł oczy i zobaczył między dębami wesoły ogień, dokoła którego siedziało zasławskie towarzystwo. O kilkanaście kroków zboku chłopak kredensowy i pokojówka nastawiali samowar.
— Niech pan zaczeka, idę do pana!... — zawołała panna Izabela, podnosząc się z dywanu.
Starski podskoczył do niej...
— Sprowadzę kuzynkę — rzekł.
— O dziękuję, sama zejdę — odpowiedziała panna Izabela, cofając się. Potem zaczęła iść ze stromej ściany z taką swobodą i wdziękiem, jakby to była ulica w parku.
— Podły jestem z mojemi posądzeniami! — szepnął Wokulski.
W tej chwili przywidziało mu się, że jakiś tajemniczy głos każe mu robić wybór pomiędzy tysiącami takich jak Węgielek, którzy potrzebują pomocy, i jedną kobietą, która schodziła tam z góry.
„Już zrobiłem wybór!“... — pomyślał Wokulski.
— Ale do zamku nie wejdę sama, musi mi pan podać rękę — rzekła panna Izabela stanąwszy przy Wokulskim.
— Może państwo pozwolą lżejszą drogą — odezwał się Węgiełek.
— Prowadź!
Okrążyli górę i poczęli wspinać się na jej szczyt łożyskiem wyschłego potoku.
— Jaki dziwny kolor tych kamieni — odezwała się panna Izabela, patrząc na kawały wapienia poplamionego brunatnemi piętnami.
— Ruda żelazna — odparł Wokulski.
— O nie — wtrącił Węgiełek — to nie ruda, to krew...
Panna Izabela cofnęła się...
— Krew?... — powtórzyła.
Stanęli na szczycie wzgórza zasłonięci od reszty towarzystwa walącym się murem. Z tego miejsca widać było dziedziniec zamkowy, zarośnięty cierniem i berberysem. Pod jedną z wież stał oparty o jej ścianę, olbrzymi granit.
— Oto jest kamień — rzekł Wokulski.
— Ach, ten... Ciekawam jak go tu wnieśli? Mój człowieku, co mówiliście o krwi? — spytała panna Izabela Węgiełka.
— To dawna historya — odparł Węgiełek — jeszcze mi ją dziaduś opowiadał... Wreszcie tu wszyscy o niej wiedzą.
— Opowiedzcie ją — nalegała panna Izabela. — Między ruinami bardzo lubię słuchać legend. Nad Renem pełno tego...
Weszła na dziedziniec, ostrożnie wymijając cierniste krzaki, i usiadła na kamieniu.
— Opowiedzcie historyą o tej krwi...
Węgiełek wcale nie zmięszał się tą propozycją; owszem uśmiechnął się i zaczął:
— W dawnych czasach, kiedy jeszcze mój dziaduś łapał ptaki między dębami, po tych kamieniach cośmy niemi szli, płynęła woda. Teraz ona pokazuje się tylko na wiosnę, albo po wielkim deszczu, ale za małości dziadusia szła przez cały rok... I był strumień w tem miejscu.
Na dnie potoku, jeszcze za małości dziadusia, leżał jeden spory kamień, jakby nim kto dziurę zatykał. W rzeczy samej była tam dziura, właśnie nawet okno do podziemiów, gdzie są zachowane wielkie skarby, jakichby na całym świecie nie znalazł. A między temi majątkami, na szczerozłotem łóżku, śpi panna, może nawet jaka hrabini, bardzo śliczności i bogato odziana. Mówią, że zato samo, co ona ma we włosach, kupiłby wszystkie dobra od Zasławia do Otrocza.
Ta zaś panna śpi przez taki interes: że jej ktoś wbił złotą szpilkę w głowę, może ze zbytków, a może i z nienawiści; Bóg ich tam wie! Tak śpi i nie ocknie się, dopóki jej kto szpilki z głowy nie wyciągnie i potem się z nią nie ożeni. Ale to rzecz ciężka i nawet niebezpieczna, bo tam w podziemiach pilnują skarbów i samej panny różne straszydła. A jakie one są, to wiem dobrze, bo, póki mi się dom nie spalił, chowałem taki jeden ząb jak pięść, który ząb dziaduś znalazł w tem miejscu, (sprawiedliwie mówię i nic nie kłamę). A jeżeli jeden ząb był jak pięść, (widziałem go przecie i miałem w ręku przez długie czasy), to już łeb musiał być jak piec, a cała osoba chyba jak stodoła... Więc borykać się z takim było trudno i jeszcze nie z jednym, ale z wieloma.
Dlatego, najśmielszy człowiek, choćby mu się i jak spodobała panna, a jeszcze lepiej jej majętności, wejść do podziemiów nie miał odwagi, ażeby go co nie ujadło....
O tej pannie i o tych majątkach — prawił dalej Węgiełek — wiedzieli ludzie oddawna; takim sposobem, że dwa razy do roku na Wielkanoc i na święty Jan, usuwał się kamień, co leżał na dnie potoku i, jeżeli kto stał wtedy nad wodą, mógł zajrzeć do otchłani i widzieć tamtejsze dziwy.
Jednej Wielkanocy (dziadusia jeszcze wtedy nie było na świecie), przyszedł tu do zamku młody kowal z Zasławia. Stanął nad potokiem i myśli: „Nie mogłyby się to mnie pokazać skarby?... Zarazbym wlazł do nich, choćby przez najciaśniejszą dziurę, naładowałbym kieszenie i już nie potrzebowałbym dymać miechem“. Ledwie tak pomyślał, aż naraz — usuwa się kamień, a mój ci kowal widzi wory pieniędzy, misy ze szczerego złota i tyle drogiej odzieży, jak na jarmarku...
Ale najpierwej wpadła mu przed oczy śpiąca panna, taka, mówił dziaduś śliczna, że kowal stanął słupem. Spała se i tylko jej łzy płynęły, a co która upadła, czy na jej koszulę, czy na łóżko, czy na podłogę, zaraz zamieniała się w klejnot. Spała i wzdychała z bólu od szpilki; a co westchnęła, to na drzewach nad potokiem zaszelepały liście z żalu nad jej strapieniem.
Już kowal chciał wejść do podziemiów; ale że czas przeszedł, więc znowu kamień zamknął się, aż zabulgotało w potoku.
Od tego dnia mój kowal nie mógł sobie miejsca znaleść na świecie. Robota leciała mu z ręki. Gdzie nie spojrzał, widział ino potok jak szybę, a za nią pannę, której łzy płynęły. Aż pomizerniał, bo go coś ciągle trzymało za serce rozpalonemi obcęgami. Zwyczajnie zamroczyło go...
Kiedy już całkiem nie mógł wytrzymać z tęskności, poszedł do jednej baby, co znała się na ziołach, dał jej srebrnego rubla i spytał o radę.
— A no — mówi baba — niema tu inszej rady, tylo musisz doczekać świętego Jana i, kiedy się kamień odłoży, musisz leźć w otchłań. Byleś pannie wyjął szpilkę z głowy, obudzi się, ożenisz się z nią i będziesz wielki pan, jakiego świat nie widział. Tylko wtedy o mnie nie zapomnij, że ci dobrze poradziłam. I to se spamiętaj: kiedy cię strachy otoczą, a zaczniesz się bać, zaraz przeżegnaj się i umykaj w imię boskie... Cała sztuka w tem, żebyś się nie zląkł; złe nie ima się niebojącego człowieka.
— A powiedźcież mi — mówi kowal — jak poznać, że człowieka strach zdejmuje?...
— Takiś ty?... — mówi baba. — No to już idź do otchłani, a jak wrócisz, o mnie pamiętaj.
Dwa miesiące chodził kowal do potoku, a na tydzień przed świętym Janem wcale się ztąd nie ruszył, tylko czekał. I doczekał. W samo południe kamień odsunął się, a mój kowal z siekierą w garści skoczył w jamę.
Co się tam — mówił dziaduś — koło niego nie działo, włosy na głowie stają. Otoczyły go przecie takie poczwary, że inny umarłby od samego ich wejrzenia. Były — mówił dziaduś — niedopyrze wielkie, jak psy, ale ino wachlowały nad nim skrzydliskami. To zastąpiła mu drogę ropucha, duża jak ot ten kamień, to wąż zaplątał mu się między nogi, a kiedy kowal ciapnął go, wąż zaczął płakać ludzkim głosem. Były wilki takie na niego zajadłe, że co im piana padła z pyska, to buchnęła płomieniem, a w opoce wypalała dziury.
Wszystkie te potwory siadały mu na plecach, chwytały go za surdut, za rękawy, ale żaden nie śmiał go skrzywdzić. Bo widzieli, że się kowal nie boi, zaś przed niebojącym się, złe umyka, jak cień przed człowiekiem. „Zginiesz tu kowalu!...“ wołały strachy, ale on tylko ściskał siekierę w garści i przepraszam... tak im odpowiadał, że wstyd państwu powtórzyć...
Dobrał się nareszcie mój kowal do złotego łóżka, gdzie już nawet poczwary nie miały dostępu, ino stanęły wkoło, kłapiący zębami. On zaraz zobaczył w głowie panny złotą szpilkę, szarpnął i wyciągnął ją do połowy...
Aż krew trysnęła... Wtem panna łapie go rękami za surdut i woła z wielkim płaczem:
— Czego mi ból robisz człowieku!...
Wtedy dopiero kowal się zląkł... Zatrząsł się i ręce mu opadły. Strachom tego tylko było trzeba. Który miał największy pysk, skoczył na kowala i tak go kłapnął, że krew trysnęła przez okno i poplamiła kamienie, co państwo na własne oczy widzieli. Ale przytem bestya wyłamał sobie ząb duży jak pięść, co go później mój dziaduś znalazł w potoku.
Od tej pory kamień zatkał okno do podziemiów, że go już nikt znaleść nie może. Potok wysechł, a panna została w otchłani napół rozbudzona. Płacze teraz już tak głośno, że ją czasem i pastuchy słyszą na łąkach i będzie płakać wiek wieków.
Węgiełek skończył. Panna Izabela spuściła głowę i końcem parasolki rysowała jakieś znaki na gruzach. Wokulski nie śmiał spojrzeć na nią...
Po długiem milczeniu odezwał się do Węgiełka:
— Ciekawa jest twoja historya... ale, powiedzno mi: w jaki sposób zabierzesz się do wycięcia napisu?...
— Kiedy nie wiem, co mam wyciąć.
— Prawda.
Wokulski wydobył noteskę, ołówek i, napisawszy, podał chłopcu.
— Tylko cztery wiersze!... — rzekł Węgiełek. — Za trzy dni, panie, będzie gotowe... Na tym kamieniu można wyciąć bodaj calowe litery... Oj, zapomniałem sznurka, żeby wymierzyć. Zejdę, panie, do furmanów, to może oni mi dadzą... Zaraz wrócę.
Węgiełek zbiegł ze wzgórza. Panna Izabela spojrzała na Wokulskiego. Była blada i wzruszona.
— Coto za wiersze?... — spytała, wyciągając rękę.
Wokulski podał jej kartkę; zaczęła czytać półgłosem:
„Na każdem miejscu i o każdej dobie, gdziem z tobą płakał, gdziem z tobą się bawił, zawsze i wszędzie będę — ja przy tobie, bom wszędzie cząstkę mej duszy zostawił...“
Dokończyła szeptem. Usta jej drżały, oczy zaszły łzami. Przez chwilę mięła kartkę w palcach, potem zwolna odwróciła głowę i kartka upadła na ziemię...
Wokulski przykląkł, ażeby podnieść papier. Wtem dotknął sukni panny Izabeli i, już niewiedząc co robi, schwycił ją za rękę.
— Obudzisz się, ty moja królewno... — rzekł.
— Nie wiem... może... — odpowiedziała.
— Hop!... hop!... — zawołał z dołu Starski. — A chodźcie już państwo, bo obiad wystygnie...
Panna Izabela obtarła oczy i prędko opuściła ruinę. Za nią wyszedł Wokulski.
— Cóżeście państwo tak długo robili? — pytał ze śmiechem Starski, podając rękę pannie Izabeli, która przyjęła ją pośpiesznie.
— Słyszeliśmy nadzwyczajną historyą!... — odpowiedziała panna Izabela. — Doprawdy, nigdy nie myślałam, że w tym kraju mogą istnieć podobne legendy i że mogą je w tak zajmujący sposób opowiadać ludzie prości... Cóż nam dasz na obiad, kuzynie?... Ach, ten chłopak jest niezrównany!... Poproście go, ażeby ją wam powtórzył...
Wokulskiego nie raziło już to, że panna Izabela idzie ze Starskim pod rękę, że opiera się na nim, a nawet, że go kokietuje. Wzruszenie, którego był świadkiem i jedno nic nieznaczące jej słówko, rozproszyło wszystkie jego obawy. Ogarnęło go spokojne zamyślenie, w którem nietylko Starski, ale całe towarzystwo zniknęło mu zprzed oczu.
Pamiętał, że wszedł na górę pod dęby, że coś jadł z wielkim apetytem, że był wesoły, rozmowny i nawet umizgał się do panny Felicyi. Ale o czem mówili?... co on im sam odpowiadał, nie wiedział.
Zachodziło słońce, a na niebie pokazały się chmury, kiedy Starski kazał służbie sprzątnąć naczynia, kosze i dywan, a paniom zaproponował powrót.
Siedli do breku w tym samym porządku co pierwiej. Otuliwszy Ewelinę szalami, baron pochylił się do Wokulskiego i szepnął z uśmiechem:
— Jeżeli jeszcze jeden dzień będziesz pan w takim humorze jak dzisiaj, pozawracasz głowy wszystkim paniom.
— Ach, tak!... — odparł Wokulski, wzruszając ramionami.
Usiadł na końcu breka, naprzeciw panny Felicyi, Ochocki umieścił się przy furmanie i ruszyli.
Niebo chmurzyło się, ciemność zapadała coraz szybciej. Na breku pomimo to było bardzo wesoło, dzięki kłótni pani Wąsowskiej z Ochockim, który zapomniał o swoich latawcach i, przełożywszy nogi przez poręcz kozła, odwrócił się do towarzystwa. Nagle, chcąc zapalić papierosa, potarł zapałkę i oświetlił cały brek, najlepiej zaś Starskiego.
W tej chwili Wokulski gwałtownie cofnął się; coś mignęło mu przed oczyma.
— Głupstwo!... — pomyślał — piłem zawiele...
Pani Wąsowska parsknęła króciutkim śmiechem, lecz wnet opanowała się i zaczęła mówić:
— Cóżto za oryginalny sposób siedzenia, panie Ochocki!... Fe, jutro musi pan klęczyć... Ach, niegodziwiec, ależ on niedługo postawi komu nogi na kolanach... Odwróćże się pan natychmiast, bo każę furmanowi, ażeby pana zostawił na drodze...
Wokulskiemu zimny pot wystąpił na czoło; ale wzruszył ramionami i myślał: „Przywidzenia... przywidzenia!... Co za głupstwo...“
I nadludzkim wysiłkiem woli, odegnał wkońcu przywidzenia. Znowu odzyskał humor i bardzo wesoło począł rozmawiać z panią Wąsowską.
Gdy zaś wrócili do Zasławka, późno w nocy, spał jak zabity i nawet śniło mu się coś zabawnego...
Nazajutrz, gdy przed śniadaniem wyszedł Wokulski na spacer, pierwszą osobą, którą spotkał na dziedzińcu, była pokojówka panny Izabeli; niosła kilka sukien, a za nią chłopak dźwigał kufer.
„Cóżto jest?... — pomyślał. — Dziś niedziela, więc chyba nie wyjedzie... Nie może wyjechać w niedzielę... Zresztą wspomniałaby mi coś o tem, ona lub prezesowa...“
Poszedł nad staw, obleciał park wokoło, jakby chcąc zgubić w drodze złe przeczucia. Napróżno. Uczepiła go się myśl, że panna Izabela może wyjechać. Tłumił ją i przytłumił o tyle, że już nie rysowała mu się jasno, tylko gdzieś na dnie serca drażniła go nieznacznie.
Przy śniadaniu zdawało mu się, że prezesowa przywitała go czulej niż zwykle, że wszyscy zachowują się uroczyściej, że panna Felicya wpatruje się w niego uporczywie i jakby z wyrzutem. Po śniadaniu znowu przywidziało mu się, że prezesowa dała jakiś znak pani Wąsowskiej...
„Oczywiście jestem chory“ — myślał.
Wnet jednak ozdrowiał, gdy panna Izabela oświadczyła, że chce przejść się po parku.
— Ma kto z państwa ochotę iść ze mną? — spytała.
Wokulski zerwał się z krzesła, inni siedzieli. Więc znalazł się sam z panną Izabelą w ogrodzie i znowu powrócił mu ten spokój, jaki miał zawsze w jej obecności.
W połowie alei odezwała się panna Izabela:
— Bardzo mi żal będzie Zasławka...
„Żal?“... — pomyślał Wokulski, a ona prędko mówiła dalej:
— Muszę już jechać. Ciocia pisała jeszcze we środę, ażeby wracać, ale prezesowa nie pokazała mi listu, zatrzymała mnie... Dopiero kiedy wczoraj przybył umyślny posłaniec...
— Jedzie pani jutro? — spytał Wokulski.
— Dziś, po drugiem śniadaniu... — odpowiedziała spuszczając głowę.
— Dziś!... — powtórzył.
Właśnie przechodzili mimo sztachet, za któremi na dziedzińcu folwarcznym, stał powóz ten sam, którym przyjechała panna Izabela. Nawet około dyszla furman układał zaprzęgi. Ale na Wokulskim, ani wiadomość, ani przygotowania do wyjazdu nie zrobiły tym razem wrażenia.
„No, cóż — myślał — kto przyjechał, musi odjechać... Rzecz całkiem naturalna...“
Nawet dziwił go ten spokój.
Przeszli jeszcze kilkanaście kroków pod zwieszającemi się gałęźmi i nagle — opanowała go straszna rozpacz. Zdawało mu się, że gdyby w tej chwili zajechał powóz po pannę Izabelę, on rzuciłby się pod koła i nie pozwoliłby jej jechać. Niechby go roztratowali i niechby już raz przestał cierpieć.
Wnet jednak przyszła nowa fala spokoju i Wokulski znowu dziwił się, zkąd mu się biorą takie żakowskie myśli. Przecież panna Izabela ma prawo jechać kiedy chce, gdzie chce i z kim jej się podoba...
— Długo pani jeszcze zabawi na wsi? — spytał.
— Najwyżej miesiąc.
— Miesiąc!... — powtórzył. — Czy przynajmniej wolno mi będzie po tym miesiącu odwiedzać państwa?...
— O tak, bardzo prosimy... — odparła. — Mój ojciec jest wielkim przyjacielem pana.
— A pani?
Zarumieniła się i milczała.
— Nie odpowiada pani... — rzekł Wokulski. — Nie domyśla się pani nawet, jak jest mi drogie każde jej słowo, których tak mało słyszałem... I oto dziś odjeżdża pani, nie zostawiając mi nawet cienia nadziei...
— Może czas to zrobi — szepnęła.
— Bodajby zrobił! W każdym razie coś pani powiem. Widzi pani, w życiu można spotkać ludzi weselszych odemnie, eleganckich, z tytułami, nawet z majątkiem większym niż mój... Ale przywiązania jak moje, chyba pani nie znajdzie. Bo jeżeli miłość mierzy się wielkością cierpień, takiej jak moja może jeszcze nie było na świecie.
I nie mam nawet prawa skarżyć się o to na kogokolwiek. Los to robi. Jakiemiż bo on dziwnemi drogami prowadził mnie do pani! Ile klęsk musiało spaść na ogół, zanim ja, ubogi chłopak, mogłem zdobyć ukształcenie, które mi dziś pozwala mówić z panią. Jaki traf popchnął mnie do teatru, gdzie pierwszy raz zobaczyłem panią. A na majątek, który posiadam, czy może nie złożył się szereg cudów?...
Kiedy dziś myślę o tych rzeczach, zdaje mi się, że jeszcze przed urodzeniem, naznaczone mi było zejść się z panią. Gdyby mój biedny stryj nie kochał się zamłodu i nie umarł osamotniony, ja dziś nie znajdowałbym się w tem miejscu. I nie jestże to dziwne, że ja sam, zamiast bawić się kobietami, jak robią inni, unikałem ich dotychczas i prawie świadomie czekałem na jednę, na panią...
Panna Izabela nieznacznie otarła łzę... Wokulski, nie patrząc na nią, mówił:
— Niedalej jak teraz, kiedy byłem w Paryżu, miałem przed sobą dwie drogi. Jedna prowadzi do wielkiego wynalazku, który może zmieni dzieje świata, druga do pani. Wyrzekłem się tamtej, bo mnie tu przykuwa niewidzialny łańcuch: nadzieja, że mnie pani pokocha. Jeżeli to jest możliwem, wolę szczęście z panią, od największej sławy bez pani; bo sława to liczman, za który własne szczęście poświęcamy dla innych. Ale jeżeli się łudzę, tylko pani może zdjąć ze mnie to zaklęcie. Powiedz, że nie masz i nie będziesz miała nic dla mnie i... Wrócę tam, gdzie może odrazu powinienem był zostać.
Czy tak?... — dodał biorąc ją za rękę.
Nie odpowiedziała nic...
— Więc zostaję... — rzekł po chwili. — Będę cierpliwym, a pani sama da mi znak, że spełniły się moje nadzieje.
Wrócili do pałacu. Panna Izabela była trochę zmieniona, ale rozmawiała ze wszystkimi wesoło. Wokulskiemu znowu powrócił spokój. Nie rozpaczał że panna Izabela odjeżdża; powiedział sobie, że zobaczy ją za miesiąc i to mu obecnie wystarczało.
Po śniadaniu zajechał powóz; zaczęto się żegnać. Na ganku panna Izabela szepnęła do pani Wąsowskiej:
— Mogłabyś też, Kaziu, już nie dręczyć tego biedaka...
— Kogóż to?
— Twego imiennika.
— Ach, Starskiego... Zobaczymy.
Panna Izabela podała rękę Wokulskiemu.
— Do widzenia — szepnęła z akcentem w głosie.
Odjechała. Całe towarzystwo stało w ganku, patrząc na powóz, który zpoczątku oddalał się, potem skręcił za stawem, znikł za pagórkiem, znowu ukazał się i nareszcie został po nim tylko tuman żółtego kurzu.
— Bardzo piękny dzień — rzekł Wokulski.
— O bardzo ładny — odparł Starski.
Pani Wąsowska zpod spuszczonych brwi przypatrywała się Wokulskiemu.
Powoli rozeszli się wszyscy. Wokulski został sam. Wstąpił do swego pokoju, lecz wydał mu się bardzo pusty; potem chciał iść do parku, ale coś go ztamtąd odepchnęło... Potem przywidziało mu się, że panna Izabela jeszcze musi być w pałacu i w żaden sposób nie mógł zrozumieć, że wyjechała, że jest już o milę od Zasławka i że każda sekunda oddala ją od niego.
— A jednak wyjechała! — szepnął. — Wyjechała, więc i cóż?...
Poszedł nad staw i przypatrywał się białej łódce, dokoła której błyszczała woda, aż oczy bolały. Nagle, jeden z łabędzi, pływających przy tamtym brzegu, spostrzegł go i rozpuściwszy skrzydła z szelestem przyleciał do czółna.
I dopiero w tej chwili schwycił Wokulskiego taki niezmierny, niezgruntowany smutek, jak gdyby już miał rozstać się z życiem...
Zatopiony we własnej goryczy, Wokulski niebardzo uważał, co się dokoła niego dzieje; mimo to nad wieczorem spostrzegł, że towarzystwo zasławskie po powrocie z parku jest skwaszone.
Panna Felicya zamknęła się z panną Eweliną w jej pokoju, baron był rozdrażniony, a Starski ironiczny i zuchwały.
Po obiedzie wezwała Wokulskiego do siebie prezesowa. Na staruszce również było znać ślady irytacyi, którą starała się opanować.
— Myślałżeś co, panie Stanisławie, o tej cukrowni? — rzekła, wąchając swój flakonik, co było znakiem wzruszenia. — Pomyśl o tem, proszę cię i pogadaj ze mną, bo już mi zbrzydły te komeraże...
— Ma pani jakie zmartwienie? — spytał Wokulski.
Machnęła ręką.
— Eh! zmartwienie... Chciałabym tylko, ażeby, albo skojarzył się ten maryaż Eweliny z baronem, albo, żeby się zerwał... Albo niechaj sobie jadą odemnie, oni oboje, czy Starski... Wszystko jedno...
Wokulski spuścił głowę i milczał, zgadując, że umizgi Starskiego do narzeczonej barona, musiały już przybrać bardziej widoczne formy. Lecz, cóż jego to obchodziło?
— Głupiutkie są te panny — zaczęła pochwili prezesowa. — Im się zdaje, że jak złapie która bogatego męża, a poza nim przystojnego kochanka, to już wypełni sobie życie... Głupiutkie... Ani wiedzą, że wnet sprzykrzy się stary mąż i pusty kochanek i że, prędzej czy później, każda zechce poznać prawdziwego człowieka. A jeżeli się taki trafi, na jej nieszczęście, co ona mu da?... Czy wdzięki, które sprzedała, czy serce zaszargane z takimi oto Starskimi?...
I pomyśleć, że prawie każda z nich musi przejść podobną szkołę, zanim pozna ludzi. Przedtem, choćby się jej trafiał najszlachetniejszy, nie oceni go. Wybierze starego bogacza, albo śmiałego hultaja, w ich towarzystwie zmarnuje życie, a dopiero kiedyś chce się odrodzić... Zwykle zapóźno i napróżno!...
— Co mnie jednak dziwi najmocniej, — prawiła — to okoliczność, że na podobnych lalkach nie poznają się mężczyźni. Dla żadnej kobiety, począwszy od Wąsowskiej, kończąc na mojej pokojówce, nie jest to sekret, że w Ewelinie nie zbudził się jeszcze ani rozum, ani serce; wszystko w niej śpi... A tymczasem baron widzi w niej bóstwo i durzy się biedak, że ona go kocha!
— Dlaczegóż go pani nie ostrzeże? — odezwał się Wokulski stłumionym głosem.
— Dajże spokój, to się nanic nie zda... Czy ja mu raz dawałam do zrozumienia, że Ewelina dziś, jest tylko zepsute dziecko i lalka? Może kiedyś coś z niej wyrośnie, ale w tej chwili!... akurat Starski dla niej dobry.
— Cóż — dodała po przerwie — pomyślisz o tej cukrowni?... Każ sobie jutro osiodłać konia, przejedź się po polach sam, a jeszcze lepiej z Wąsowską... To kobieta dużo warta, mówię ci...
Wokulski opuścił prezesowę przerażony.
„Co ona mówi — myślał — o baronie i Ewelinie?... Czy poprostu nie ostrzega mnie?... Starski bodaj, że umizga się nietylko do panny Eweliny. Co to było tam w breku?... Ach, wolałbym w łeb sobie palnąć...“
Wnet jednak opamiętał się...
„W breku — myślał — było albo przywidzenie albo fakt... Jeżeli przywidzenie, w takim razie krzywdziłbym niewinną, a jeżeli fakt... No, to przecież nie będę rywalem tego uwodziciela z operetek i nie poświęcę życia dla kobiety przewrotnej. Wolno jej romansować z kim chce, ale niewolno oszukiwać człowieka, którego jedynym występkiem jest, że ją kocha... Trzeba wyjeżdżać z tej Kapui i wziąć się do roboty. W laboratoryum Geista lepiej zapełnię życie, aniżeli w salonach...“
Około dziesiątej wieczorem wszedł do jego pokoju baron strasznie zmieniony. Zpoczątku śmiał się i dowcipkował, następnie, zadyszany, upadł na krzesło, a pochwili rzekł:
— Uważa pan, szanowny panie Wokulski, ja czasami myślę, nie z własnego doświadczenia, bo moja narzeczona jest najszlachetniejszą kobietą ale czasami myślę, że kobiety to nas niekiedy zwodzą...
— Tak, niekiedy.
— Może nie jestto ich wina — mówił baron — potrzeba jednak przyznać, że niekiedy pozwalają bałamucić się zręcznym intrygantom...
— O pozwalają.
Baron drżał tak, że chwilami zęby mu szczękały.
— Nie sądzisz pan — zapytał po namyśle — że jednak należałoby temu zapobiedz?...
— W jaki sposób?...
— Choćby usuwając kobietę od stosunków z intrygantami.
Wokulski głośno roześmiał się...
— Można kobietę uwolnić od intrygantów, ale czy podobna uwolnić ją od jej własnych instynktów?... Co pan poradzisz, jeżeli ten, który w pańskich oczach jest tylko bałamutem, czy intrygantem, dla niej jest — samcem tego, co ona gatunku?...
Stopniowo opanowywał go wściekły gniew... Chodził po pokoju i mówił:
— Jaka walka jest możliwą z prawem natury, według którego suka, choćby najlepszej rasy, nie pójdzie za lwem, ale za psem? Postaw jej pan całą menażeryą najszlachetniejszych zwierząt, a ona wyrzeknie się jej dla kilku psów... I trudno się temu dziwić, gdyż one stanowią jej gatunek.
— Więc według pana niema rady? — spytał baron.
— Dziś żadnej, a kiedyś będzie jedna: szczerość w ludzkich stosunkach i wolny wybór. Gdy kobieta nie będzie potrzebowała udawać miłości, ani kokietować wszystkich, wówczas odrazu odsunie tych, którzy jej nie są mili i pójdzie za tym, który jej przypada do gustu. Wówczas nie będzie oszukiwanych ani oszukujących, stosunki uporządkują się w sposób naturalny.
Po odejściu barona Wokulski położył się... Nie spał całą noc, ale wrócił do równowagi.
„Co ja mam za pretensye do panny Izabeli? — myślał. — Przecież nie mówiła, że mnie kocha; dała mi ledwie cień nadziei, że to może kiedyś nastąpi. Jest w porządku, gdyż prawie mnie nie zna... I co za przywidzenia snują mi się po głowie!... Starski?... Ależ ona chce wyswatać go z panią Wąsowską, więc chyba romansować z nim nie myśli. Prezesowa?... Prezesowa lubi pannę Izabelę, sama mi o tem mówiła, wreszcie kazała mi tu przyjechać... Mam czas... poznam się z nią bliżej, a jeżeli mnie pokocha, będę szczęśliwy i mogę być spokojny... Jeżeli nie, wrócę do Geista... Na wszelki wypadek sprzedam kamienicę i sklep, a zostanę przy współce do handlu z Rosyą. To mi da za parę lat ze sto tysięcy rubli rocznie, a jej nie narazi na tytuł kupcowej galanteryj“.
Nazajutrz po pierwszem śniadaniu kazał osiodłać konia i wyjechał pod pozorem obejrzenia okolicy. Nie myśląc, skręcił na drogę, gdzie wczoraj toczył się powóz panny Izabeli i gdzie zdawało mu się, że jeszcze widać ślady kół... Potem również machinalnie, zawrócił w stronę lasu, dokąd tak niedawno jeździli na rydze. W tem miejscu śmiała się, tu rozmawiała z nim, tu spoglądała na okolicę...
Podejrzenia, gniewy, wszystko w nim wygasło.
Zamiast nich, począł wpływać mu do serca żal strugą tak cienką jak łzy, a palącą jak ogień wieczny...
Wjechawszy do lasu, zsiadł z konia i prowadził go za cugle.
Oto ścieżka, którą wówczas szli oboje, ale wydaje się jakaś inna. Ta część lasu miała być podobna do kościoła, dziś ani śladu podobieństwa. Dokoła szaro i cicho. Słychać tylko krakanie wron, które w tej chwili przelatują nad lasem, i krzyk spłoszonej wiewiórki, co wdrapując się na drzewo, szczeka jak mały piesek.
Wokulski doszedł do polanki, gdzie wówczas rozmawiali z panną Izabelą; znalazł nawet pień, na którym siedziała. Wszystko jest, jak było; tylko jej niema... Na krzakach leszczyny już żółkną liście, z sosen zwiesza się smutek, jak sieci pajęcze. Taki nieujęty, a tak go omotał!
„Co za głupstwo — myślał — robić się zależnym od jednej ludzkiej istoty! Wszakże ja dla niej tylko pracowałem, o niej myślę, nią żyję. Co gorsze, dla niej porzuciłem Geista... No, ale cóż lepszego miałbym u Geista? Byłbym tak samo zależny jak dziś, tylko zamiast pięknej kobiety, panem moim byłby stary Niemiec. I tak samo pracowałbym, nawet ciężej; z tą różnicą, że dziś pracuję dla mego szczęścia, a wówczas dla szczęścia innych, którzy tymczasem bawiliby się i kochaliby się na mój rachunek“.
„Zresztą, czy ja mam prawo narzekać? Rok temu ledwie śmiałem marzyć o pannie Izabeli, a dziś już ją znam, staram się nawet o jej wzajemność... Czy ja ją aby znam?... Jest zakamieniałą arystokratką, no, ale nie rozejrzała się jeszcze w świecie... Ma duszę poetyczną, czy może tak się tylko przedstawia... Kokietka ona jest, ale i to się zmieni, jeżeli mnie pokocha... Słowem, nie jest źle, a za rok...“
W tej chwili koń jego wyrzucił głową i zarżał; odpowiedziało mu w głębi lasu inne rżenie i tentent. Niebawem na końcu ścieżki pokazała się amazonka, w której Wokulski poznał panią Wąsowską.
— Hop! hop!... — zawołała, śmiejąc się... Zeskoczyła z konia i oddała cugle Wokulskiemu.
— Przywiąż go pan — rzekła. — Ach, jak ja pana już znam!... Pytam się przed godziną prezesowej: gdzie Wokulski? — Pojechał w pole oglądać miejsce na cukrownią. Akurat! — myślę. — On pojechał do lasu, marzyć. Kazałam sobie podać konia i otóż znajduję pana, siedzącego na pniu, rozgorączkowanego... Cha!... cha!... cha!...
— Czy tak śmiesznie wyglądam?
— Nie! Dla mnie nie wygląda pan śmiesznie, ale, jakby tu powiedzieć?... niespodziewanie. Wyobrażałam sobie pana całkiem inaczej. Kiedy mi powiedziano, że pan jest kupcem, który w dodatku szybko zrobił majątek, pomyślałam:
„Kupiec?... Zatem przyjechał na wieś, albo starać się o posażną pannę, albo wydobyć od prezesowej pieniądze na jakieś przedsiębierstwa“.
— W każdym razie sądziłam, że pan jest człowiek zimny, rachunkowy, który, chodząc po lesie, taksuje drzewo, a na niebo nie patrzy, bo to nie daje procentu. Tymczasem cóż widzę?... Marzyciela, średniowiecznego trubadura, który wymyka się do lasu, ażeby wzdychać i wypatrywać zeszłotygodniowe ślady jej stóp! Wiernego rycerza, który kocha na życie i śmierć jednę kobietę, a innym robi impertynencye. Ach, panie Wokulski, jakie to zabawne... jakie to niedzisiejsze!...
— Już pani skończyła? — spytał zimno Wokulski.
— Już... Teraz pan zabierze głos?...
— Nie, pani. Zaproponuję, ażebyśmy wracali do domu.
Panią Wąsowską oblał mocny rumieniec.
— Zapozwoleniem — rzekła, biorąc konia za uzdę. — Czy nie myślisz pan, że mówię w ten sposób o pańskiej miłości, ażeby sama wydać się za pana?... Milczysz pan... Otóż mówmy seryo. Była chwila, żeś mi się pan podobał; była i już przeszła. Ale choćby nie przeszła, choćbym miała umrzeć z miłości dla pana, co zapewne nie nastąpi, bo nie straciłam jeszcze ani snu, ani apetytu, nie oddałabym się panu, słyszy pan... choćbyś mi się u nóg włóczył. Nie mogłabym żyć z człowiekiem, który tak kochał inną kobietę, jak pan to robisz. Jestem zadumna. Wierzy mi pan?
— Tak!
— Przypuszczam. Jeżeli więc dziś drasnęłam pana mojemi żartami, to tylko przez życzliwość dla pana. Imponuje mi pańskie szaleństwo, chciałabym, ażebyś był szczęśliwy i dlatego mówię: wyrzuć pan z siebie średniowiecznego trubadura, bo już mamy wiek dziewiętnasty, w którym kobiety są inne niż pan je sobie wyobraża, o czem wiedzą nawet dwudziestoletni chłopcy.
— Jakież są?...
— Ładne, miłe, lubią was wszystkich prowadzić za nos, a kochają się tylko o tyle, o ile robi im to przyjemność. Na miłość dramatyczną nie zgodzi się żadna, a przynajmniej niekażda... Musiałaby pierwej znudzić się miłostkami, a następnie znaleźć dramatycznego kochanka.
— Krótko mówiąc, insynuuje pani, że panna Izabela...
— O ja nic nie insynuuję o pannie Izabeli — żywo zaprotestowała pani Wąsowska. — Jest w niej materyał na dzielną kobietę i ten, kogo ona pokocha, będzie szczęśliwy. Zanim jednak pokocha!... Pomóż mi pan wsiąść...
Wokulski podsadził ją i sam wsiadł na swego konia. Pani Wąsowska była rozdrażniona. Jakiś czas jechała naprzód milcząc; nagle odwróciła się i rzekła:
— Ostatnie słowo. Znam ludzi, lepiej niż pan sądzisz i... lękam się pańskiego rozczarowania. Otóż, gdyby ono kiedy nadeszło, przypomnij sobie moję radę: nie działaj pod wpływem uniesienia, tylko czekaj. Wiele rzeczy napozór wygląda gorzej, aniżeli w rzeczywistości.
— Szatan! — mruknął Wokulski. Cały świat zaczął przed nim krążyć i nabiegać krwią...
Jechali nic już nie mówiąc do siebie. Wróciwszy do Zasławka, Wokulski poszedł do prezesowej.
— Jutro jadę — rzekł. — A cukrowni niech pani nie stawia.
— Jutro?... — powtórzyła staruszka. — A cóż będzie z kamieniem?
— Właśnie, jeżeli pani pozwoli, pojadę na Zasław. Obejrzę kamień, zresztą mam tam jeszcze interes.
— Ha! jedź z Bogiem... nie masz tu co robić. A w Warszawie zachodź-że do mnie. Wrócę jednocześnie z hrabiną i z Łęckimi...
Wieczorem wpadł do niego Ochocki.
— Do licha! — krzyknął — tyle miałem z panem do pogadania... Ale cóż, pan ciągle okładałeś się babami, a teraz wyjeżdżasz...
— Nie lubisz pan kobiet? — rzekł z uśmiechem Wokulski. — Może masz racyą!...
— Nie to, żebym nie lubił. Ale od czasu jak przekonałem się, że wielkie damy nie różnią się od pokojówek, wolę pokojówki. Te baby — prawił — to wszystko gęsi, nie wyłączając najmądrzejszych. Wczoraj naprzykład pół godziny tłómaczyłem Wąsowskiej: naco przyda się kierowanie balonami? Mówiłem o zniknięciu granic, o braterstwie ludów, o olbrzymich postępach cywilizacyi... Ona patrzyła mi w oczy tak, iż głowę oddałbym, że mnie rozumie. A kiedy skończyłem, zapytała:
— Panie Ochocki, czemu się pan nie żeni? — Słyszałeś pan!...
Naturalnie, przez długie pół godziny wykładałem jej, że ani myślę się żenić, że nie ożeniłbym się ani z panną Felicyą, ani z panną Izabelą, ani nawet z nią... Dyabli mi po żonie, któraby się szastała po moich laboratoryach w sukni z długim ogonem, wyciągałaby mnie na spacery, wizyty, teatry... Dalibóg, nie znam ani jednej kobiety, w której ciągłem towarzystwie nie zgłupiałbym w pół roku.
Umilkł i chciał odchodzić.
— Słówko — rzekł Wokulski. — Kiedy pan wróci do Warszawy, niech pan do mnie wstąpi. Może zakomunikuję panu wiadomość o wynalazku, który wprawdzie zabierze połowę życia, ale... przypadnie panu do gustu.
— Balony?... — spytał Ochocki z pałającym wzrokiem.
— Coś lepszego. Dobranoc.
Na drugi dzień około południa, Wokulski pożegnał dom prezesowej. W parę godzin później był w Zasławiu. Odwiedził proboszcza i kazał Węgiełkowi zabierać się w drogę do Warszawy. Załatwiwszy to, poszedł do ruin zamkowych.
Na kamieniu już był wyryty czterowiersz. Wokulski przeczytał go kilka razy i zatrzymał wzrok na słowach:
„Zawsze i wszędzie będę ja przy tobie...“
— A jeżeli nie?... — szepnął.
Na myśl o tem opanowała go rozpacz. W tej chwili miał jedno tylko pragnienie: ażeby ziemia rozstąpiła się pod nim i pochłonęła go razem z temi ruinami, z tym kamieniem, z tym napisem...
Gdy wrócił do miasteczka, konie już były nakarmione; przy powozie stał Węgiełek z zieloną skrzynką.
— A czy wiesz, kiedy tu wrócisz? — zapytał go Wokulski.
— Kiedy Bóg da, panie — odparł Węgiełek.
— Siadaj.
Sam rzucił się na poduszki powozu i ruszyli. Zdaleka stara kobieta pożegnała ich na drogę. Węgiełek spostrzegł ją i zdjął czapkę.
— Niech mama będzie zdrowa!... — zawołał z kozła.
- ↑ „Na wiosnę liście wytryskują z drzewa i kwiaty upiększają łąkę; więc pieszczotko moja biegnijmy na trawę i naśladujmy barwne motyle. Widzisz, jak tulą się do róż? Jak one, ja przytulę moje usta do twoich i wykradnę najsłodszy pocałunek.“