Lalka (Prus)/Tom I/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Lalka
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1890
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
I.
Jak wygląda firma J. Mincel i S. Wokulski przez szkło butelek?

W początkach r. 1878, kiedy świat polityczny zajmował się pokojem san-stefańskim, wyborem nowego papieża, albo szansami europejskiej wojny, warszawscy kupcy, tudzież inteligencya pewnej okolicy Krakowskiego Przedmieścia, niemniej gorąco interesowała się przyszłością galanteryjnego sklepu pod firmą J. Mincel i S. Wokulski.
W renomowanej jadłodajni, gdzie na wieczorną przekąskę zbierali się właściciele składów bielizny i składów win, fabrykanci powozów i kapeluszy, poważni ojcowie rodzin utrzymujący się z własnych funduszów i posiadacze kamienic bez zajęcia, równie dużo mówiono o uzbrojeniach Anglii, jak o firmie J. Mincel i S. Wokulski. Zatopieni w kłębach dymu cygar i pochyleni nad butelkami z ciemnego szkła, obywatele tej dzielnicy, jedni zakładali się o wygranę lub przegranę Anglii, drudzy o bankructwo Wokulskiego; jedni nazywali geniuszem Bismarka, drudzy — awanturnikiem Wokulskiego; jedni krytykowali postępowanie prezydenta Mac-Mahona, inni twierdzili, że Wokulski jest zdecydowanym waryatem, jeżeli nie czemś gorszem...
Pan Deklewski, fabrykant powozów, który majątek i stanowisko zawdzięczał wytrwałej pracy w jednym fachu, tudzież radca Węgrowicz, który od 20-tu lat był członkiem opiekunem jednego i tego samego Towarzystwa dobroczynności, znali S. Wokulskiego najdawniej i najgłośniej przepowiadali mu ruinę. — Na ruinie bowiem i niewypłacalności — mówił pan Deklewski — musi skończyć człowiek, który nie pilnuje się jednego fachu, i nie umie uszanować darów łaskawej fortuny. Zaś radca Węgrowicz, po każdej również głębokiej sentencyi swego przyjaciela, dodawał:
— Waryat! waryat!... Awanturnik!... Józiu, przynieśno jeszcze piwa. A która to butelka?
— Szósta, panie radco. Służę piorunem!... — odpowiadał Józio.
— Już szósta?... Jak ten czas leci!... Waryat! waryat! — mruczał radca Węgrowicz.
Dla osób, posilających się w tej co radca jadłodajni, dla jej właściciela, subjektów i chłopców, przyczyny klęsk mających paść na S. Wokulskiego i jego sklep galanteryjny były tak jasne, jak gazowe płomyki oświetlające zakład. Przyczyny te tkwiły w niespokojnym charakterze, w awanturniczem życiu, zresztą w najświeższym postępku człowieka, który mając w rękach pewny kawałek chleba i możność uczęszczania do tej oto tak przyzwoitej restauracyi, dobrowolnie wyrzekł się restauracyi, sklep zostawił na Opatrzności boskiej, a sam, z całą gotówką odziedziczoną po żonie, pojechał na turecką wojnę robić majątek.
— A może go i zrobi... Dostawy dla wojska to gruby interes — wtrącił pan Szprot, ajent handlowy, który bywał tu rzadkim gościem.
— Nic nie zrobi — odparł pan Deklewski — a tymczasem porządny sklep dyabli wezmą. Na dostawach bogacą się tylko żydzi i niemcy; nasi do tego nie mają głowy.
— A może Wokulski ma głowę?
— Waryat! waryat!... mruknął radca. — Podaj no Józiu piwa. Która to?...
— Siódma buteleczka, panie radco. Służę piorunem.
— Już siódma?... Jak ten czas leci, jak ten czas leci...
Ajent handlowy, który, z obowiązków stanowiska, potrzebował mieć o kupcach wiadomości wszechstronne i wyczerpujące, przeniósł swoję butelkę i szklankę do stołu radcy i topiąc słodkie spojrzenie w jego załzawionych oczach, spytał zniżonym głosem:
— Przepraszam, ale... dlaczego pan radca nazywa Wokulskiego waryatem?... Może mogę służyć cygarkiem... Ja trochę znam Wokulskiego. Zawsze wydawał mi się człowiekiem skrytym i dumnym. W kupcu skrytość jest wielką zaletą, duma wadą. Ale żeby Wokulski zdradzał skłonność do waryacyi, tegom nie spostrzegł.
Radca przyjął cygaro bez szczególnych oznak wdzięczności. Jego rumiana twarz, otoczona pękami siwych włosów nad czołem, na brodzie i na policzkach, była w tej chwili podobna do krwawnika oprawionego w srebro.
— Nazywam go — odparł, powoli ogryzając i zapalając cygaro — nazywam go waryatem, gdyż go znam lat... Zaczekaj pan... Piętnaście... siedemnaście... ośmnaście... Było to w r. 1860... Jadaliśmy wtedy u Hopfera. Znałeś pan Hopfera?...
— Phi...
— Otóż Wokulski był wtedy u Hopfera subjektem i miał już ze dwadzieścia parę lat...
— W handlu win i delikatesów?
— Tak. I jak dziś Józio, tak on wówczas podawał mi piwo, zrazy nelsońskie...
— I z tej branży przerzucił się do galanteryi? — wtrącił ajent.
— Zaczekaj pan — przerwał radca. — Przerzucił się, ale nie do galanteryi, tylko do szkoły przygotowawczej, a potem do szkoły głównej, rozumie pan?... Zachciało mu się być uczonym!...
Ajent począł chwiać głową w sposób oznaczający zdziwienie.
— Istna heca — rzekł. — I zkąd mu to przyszło?
— No, zkąd! Zwyczajnie — stosunki z akademią medyczną, ze szkołą sztuk pięknych... Wtedy wszystkim paliło się we łbach, a on nie chciał być gorszy od innych. W dzień służył gościom przy bufecie i prowadził rachunki, a w nocy uczył się...
— Licha musiała to być usługa.
— Taka jak innych — odparł radca, niechętnie machając ręką. — Tylko, że przy posłudze był bestya niemiły; na najniewinniejsze słówko marszczył się jak zbój... Rozumie się, używaliśmy na nim, co wlazło, a on najgorzej gniewał się jeżeli nazwał go kto „panem konsyliarzem“. Raz tak zwymyślał gościa, że mało obaj nie porwali się za czuby.
— Naturalnie handel cierpiał na tem...
— Wcale nie! Bo kiedy po Warszawie rozeszła się wieść, że subjekt Hopfera chce wstąpić do szkoły przygotowawczej, tłumy zaczęły tam przychodzić na śniadanie. Osobliwie roiła się studenterya.
— I poszedł też do szkoły przygotowawczej?
— Poszedł i nawet zdał egzamin do szkoły głównej. No, ale co pan powiesz — ciągnął radca uderzając ajenta w kolano — że zamiast wytrwać przy nauce do końca, niespełna w rok rzucił szkołę...
— Cóż robił?
— Otóż — co... Gotował wraz z innymi piwo, które do dziś dnia pijemy i sam w rezultacie oparł się aż gdzieś około Irkucka.
— Heca panie! — westchnął ajent handlowy.
— Nie koniec na tem... W r. 1870 wrócił do Warszawy z niewielkim fundusikiem. Przez pół roku szukał zajęcia, zdaleka omijając handle korzenne, których po dziś dzień nienawidzi, aż nareszcie przy protekcyi swego dzisiejszego dysponenta, Rzeckiego, wkręcił się do sklepu Minclowej, która akurat została wdową, i — w rok potem ożenił się z babą, grubo starszą od niego.
— To nie było głupie — wtrącił ajent.
— Zapewne. Jednym zamachem zdobył sobie byt i warsztat, na którym mógł spokojnie pracować do końca życia. Ale też miał on krzyż Pański z babą!
— One to umieją...
— Jeszcze jak! — prawił radca. — Patrz pan jednakże co to znaczy szczęście. Półtora roku temu, baba objadła się czegoś i umarła, a Wokulski po czteroletniej katordze, został wolny jak ptaszek, z zasobnym sklepem i 30 tysiącami rubli w gotowiźnie, na którą pracowały dwa pokolenia Minclów.
— Ma szczęście.
— Miał — poprawił radca — ale go nie uszanował. Inny, na jego miejscu, ożeniłby się z jaką uczciwą panienką i żyłby w dostatkach; bo co to panie dziś znaczy sklep z reputacyą i w doskonałym punkcie!... Ten jednak waryat rzucił wszystko i pojechał robić interesa na wojnie. Milionów mu się zachciało, czy kiego dyabła.
— Może je będzie miał — odezwał się ajent.
— Ehe! żachnął się radca. Dajno Józiu piwa. Myślisz pan, że w Turcyi znajdzie jeszcze bogatszą babę, aniżeli nieboszczka Minclowa?... Józiu!...
— Służę piorunem!... Jedzie ósma...
— Ósma? — powtórzył radca — to być nie może. Zaraz. Przed tem była szósta, potem siódma..., mruczał, zasłaniając twarz dłonią. — Może być, że ósma. Jak ten czas leci!...
Mimo posępne wróżby ludzi trzeźwo patrzących na rzeczy, sklep galanteryjny pod firmą J. Mincel i S. Wokulski nietylko nie upadł, ale nawet robił dobre interesa. Publiczność, zaciekawiona pogłoskami o bankructwie, coraz liczniej odwiedzała magazyn, od chwili zaś, kiedy Wokulski opuścił Warszawę, zaczęli zgłaszać się po towary kupcy rosyjscy. Zamówienia mnożyły się, kredyt za granicą istniał, weksle były płacone regularnie, a sklep roił się gośćmi, którym ledwo mogli wydołać trzej subjekci: jeden mizerny blondyn, wyglądający jakby cogodzinę umierał na suchoty, drugi szatyn z brodą filozofa a ruchami księcia i trzeci elegant, który nosił zabójcze dla płci pięknej wąsiki; pachnąc przy tem jak laboratoryum chemiczne.
Ani jednak ciekawość ogółu, ani fizyczne i duchowe zalety trzech subjektów, ani nawet ustalona reputacya sklepu, może nie uchroniłyby go od upadku, gdyby nie zawiadował nim 40-letni pracownik firmy, przyjaciel i zastępca Wokulskiego, pan Ignacy Rzecki.






II.
Rządy starego subjekta.

Pan Ignacy od 25 lat mieszkał w pokoiku przy sklepie. W ciągu tego czasu sklep zmieniał właścicieli i podłogę, szafy i szyby w oknach, zakres swojej działalności i subjektów; ale pokój pana Rzeckiego pozostał zawsze taki sam. Było w nim to same smutne okno, wychodzące na to samo podwórze, z tą samą kratą, na której szczeblach zwieszała się, być może, ćwierćwiekowa pajęczyna, a zpewnością ćwierćwiekowa firanka, niegdyś zielona, obecnie wypłowiała z tęsknoty za słońcem.
Pod oknem stał ten sam czarny stół obity suknem, także niegdyś zielonem, dziś tylko poplamionem. Na nim wielki czarny kałamarz wraz z wielką czarną piaseczniczką, przymocowaną do tej samej podstawki, — para mosiężnych lichtarzy do świec łojowych, których już nikt nie palił i stalowe szczypce, któremi już nikt nie obcinał knotów. Żelazne łóżko z bardzo cienkim materacem, nad niem nigdy nieużywana dubeltówka, pod niem pudło z gitarą, przypominające dziecinną trumienkę, wąska kanapka obita skórą, dwa krzesła również skórą obite, duża blaszana miednica i mała szafa ciemnowiśniowej barwy, stanowiły umeblowanie pokoju, który, ze względu na swoję długość i mrok w nim panujący, zdawał się być podobniejszym do grobu, aniżeli do mieszkania.
Równie jak pokój nie zmieniły się od ćwierć wieku zwyczaje pana Ignacego.
Rano budził się zawsze o szóstej; przez chwilę słuchał czy idzie leżący na krześle zegarek i spoglądał na skazówki, które tworzyły jednę linią prostą. Chciał wstać spokojnie, bez awantur; ale że chłodne nogi i nieco zesztywniałe ręce, nie okazywały się dość uległemi jego woli, więc zrywał się, nagle wyskakiwał na środek pokoju i, rzuciwszy na łóżko szlafmycę, biegł pod piec do wielkiej miednicy, w której mył się od stóp do głów, rżąc i parskając jak wiekowy rumak szlachetnej krwi, któremu przypomniał się wyścig.
Podczas obrządku wycierania się kosmatemi ręcznikami, z upodobaniem patrzał na swoje chude łydki i zarośnięte piersi, mrucząc:
— No, przecie nabieram ciała.
W tym samym czasie zeskakiwał z kanapki jego stary pudel Ir, z wybitem okiem i, mocno otrząsnąwszy się, zapewne z resztek snu, skrobał do drzwi, za któremi rozlegało się pracowite dmuchanie w samowar. Pan Rzecki, wciąż ubierając się z pośpiechem, wypuszczał psa, mówił dzień dobry służącemu, wydobywał z szafy imbryk, mylił się przy zapinaniu mankietów, biegł na podwórze zobaczyć stan pogody, parzył się gorącą herbatą, czesał się nie patrząc w lustro i o wpół do siódmej był gotów.
Obejrzawszy się czy ma krawat na szyi, a zegarek i portmonetkę w kieszeniach, pan Ignacy wydobywał ze stolika wielki klucz i, trochę zgarbiony, uroczyście otwierał tylne drzwi sklepu, obite żelazną blachą. Wchodzili tam obaj ze służącym, zapalali parę płomyków gazu i, podczas gdy służący zamiatał podłogę, pan Ignacy odczytywał przez binokle ze swego notatnika rozkład zajęć na dzień dzisiejszy.
— Oddać w banku 800 rubli, aha... Do Lublina wysłać trzy albumy, tuzin portmonetek... Właśnie!... Do Wiednia przekaz na 1.200 guldenów... Z kolei odebrać transport... Zmonitować rymarza za nieodesłanie walizek... Bagatela!... Napisać list do Stasia... Bagatela...
Skończywszy czytać, zapalał jeszcze kilka płomieni i przy ich blasku robił przegląd towarów w gablotkach i szafach.
— Spinki, szpilki, portmonety... dobrze... Rękawiczki, wachlarze, krawaty... tak jest... Laski, parasole, sakwojaże... A tu — albumy, neseserki... Szafirowy wczoraj sprzedano, naturalnie!... Lichtarze, kałamarze, przyciski... Porcelana... Ciekawym dlaczego ten wazon odwrócili?... Z pewnością... Nie, nie uszkodzony... Lalki z włosami, teatr, karuzel... Trzeba na jutro postawić w oknie karuzel, bo już fontanna spowszedniała. Bagatela!... Ósma dochodzi... Założyłbym się, że Klejn będzie pierwszy, a Mraczewski ostatni. Naturalnie... Poznał się z jakąś guwernantką i już jej kupił neseserkę na rachunek i z rabatem... Rozumie się... Byle nie zaczął kupować bez rabatu i bez rachunku...
Tak mruczał i chodził po sklepie przygarbiony, z rękoma w kieszeniach, a za nim jego pudel. Pan od czasu do czasu zatrzymywał się i oglądał jakiś przedmiot, pies przysiadał na podłodze i skrobał tylną nogą gęste kudły, a rzędem ustawione w szafie lalki małe, średnie i duże, brunetki i blondynki przypatrywały się im martwemi oczami.
Drzwi od sieni skrzypnęły i ukazał się p. Klejn, mizerny subjekt, ze smutnym uśmiechem na posiniałych ustach.
— A co, byłem pewny, że pan przyjdziesz pierwszy. Dzień dobry — rzekł p. Ignacy — Paweł! gaś światło i otwieraj sklep.
Służący wbiegł ciężkim kłusem i zakręcił gaz. Po chwili rozległo się zgrzytanie ryglów, szczękanie sztab i do sklepu wszedł dzień, jedyny gość, który nigdy nie zawodzi kupca. Rzecki usiadł przy kantorku pod oknem, Klejn stanął na zwykłem miejscu przy porcelanie.
— Pryncypał jeszcze nie wraca, nie miał pan listu? — spytał Klejn.
— Spodziewam się go w połowie marca, najdalej za miesiąc.
— Jeżeli go nie zatrzyma nowa wojna.
— Staś... Pan Wokulski — poprawił się Rzecki — pisze mi, że wojny nie będzie.
— Kursa jednak spadają a przed chwilą czytałem, że flota angielska wpłynęła na Dardanele.
— To nic, wojny nie będzie. Zresztą — westchnął p. Ignacy — co nas obchodzi wojna, w której nie przyjmie udziału Bonaparte.
— Bonapartowie skończyli już karyerę.
— Doprawdy?... — uśmiechnął się ironicznie p. Ignacy. — A na czyjąż korzyść Mac-Mahon z Ducrotem układali w styczniu zamach stanu?... Wierz mi panie Klejn, Bonapartyzm to potęga!...
— Jest większa od niej.
— Jaka? — oburzył się p. Ignacy. — Może republika z Gambetą?... Może Bismark?...
— Socyalizm... — szepnął mizerny subjekt, kryjąc się za porcelanę.
P. Ignacy mocniej zasadził binokle i podniósł się na swym fotelu, jakby pragnąc jednym zamachem obalić nową teoryę, która przeciwstawiała się jego poglądom; lecz poplątało mu szyki wejście drugiego subjekta, z brodą.
— A moje uszanowanie panu Lisieckiemu! — zwrócił się do przybyłego. — Zimny dzień mamy, prawda? Która też godzina w mieście, bo mój zegarek musi się spieszyć. Jeszcze chyba nie ma kwadransa na dziewiątą?...
— Także, koncept!... Pański zegarek zawsze spieszy się z rana, a późni wieczorem — odparł cierpko Lisiecki, ocierając szronem pokryte wąsy.
— Założę się, żeś pan był wczoraj na preferansie.
— Ma się wiedzieć. Cóż pan myślisz, że mi na całą dobę wystarczy widok waszych galanteryj i pańskiej siwizny?
— No, mój panie, wolę być trochę szpakowatym, aniżeli łysym — oburzył się pan Ignacy.
— Koncept!... — syknął pan Lisiecki. — Moja łysina, jeżeli ją kto dojrzy, jest smutnem dziedzictwem rodu, ale pańska siwizna i gderliwy charakter są owocami starości, którą... chciałbym szanować...
Do sklepu wszedł pierwszy gość: kobieta ubrana w salopę i chustkę na głowie, żądająca mosiężnej spluwaczki... Pan Ignacy bardzo nisko ukłonił się jej i ofiarował krzesło, a pan Lisiecki zniknął za szafami i wróciwszy po chwili, doręczył interesantce ruchem pełnym godności, żądany przedmiot. Potem zapisał cenę spluwaczki na kartce, podał ją przez ramię Rzeckiemu i poszedł za gablotkę z miną bankiera, który złożył na cel dobroczynny kilka tysięcy rubli.
Spór o siwiznę i łysinę był zażegnany.
Dopiero około dziewiątej wszedł a raczej wpadł do sklepu pan Mraczewski, piękny, dwudziestokilkoletni blondynek, z oczyma jak gwiazdy, z ustami jak korale, z wąsikami jak zatrute sztylety. Wbiegł, ciągnąc za sobą od progu smugę woni i zawołał:
— Słowo honoru daję, że już musi być wpół do dziesiątej. Letkiewicz jestem, gałgan jestem, no — podły jestem, ale cóż zrobię, kiedy matka mi zachorowała i musiałem szukać doktora. Byłem u sześciu...
— Czy u tych, którym dajesz pan neseserki? — spytał Lisiecki.
— Neseserki?... Nie. Nasz doktór nie przyjąłby nawet szpilki. Zacny człowiek... Prawda panie Rzecki, że już jest wpół do dziesiątej? Stanął mi zegarek.
— Dochodzi dzie wią-ta... — odparł ze szczególnym naciskiem pan Ignacy.
— Dopiero dziewiąta?... No ktoby myślał! A tak projektowałem sobie, że dziś przyjdę do sklepu pierwszy, wcześniej od pana Klejna...
— Ażeby wyjść przed ósmą — wtrącił pan Lisiecki.
Mraczewski utkwił w nim błękitne oczy, w których malowało się najwyższe zdumienie.
— Pan zkąd wie?... — odparł. — No, słowo honoru daję, że ten człowiek ma zmysł proroczy! Właśnie dziś, słowo honoru... muszę być na mieście przed siódmą, choćbym umarł, choćbym... miał podać się do dymisyi...
— Niech pan od tego zacznie — wybuchnął Rzecki, — a będzie pan wolny przed jedenastą, nawet w tej chwili, panie Mraczewski. Pan powinieneś być hrabią, nie kupcem, i dziwię się, że pan odrazu nie wstąpił do tamtego fachu, przy którym zawsze ma się czas, panie Mraczewski. Naturalnie!
— No, i pan w jego wieku latałeś za spódniczkami — odezwał się Lisiecki. — Co tu bawić się w morały.
— Nigdy nie latałem! — krzyknął Rzecki, uderzając pięścią w kantorek.
— Przynajmniej raz wygadał się, że całe życie jest niedołęgą — mruknął Lisiecki do Klejna, który uśmiechał się podnosząc jednocześnie brwi bardzo wysoko.
Do sklepu wszedł drugi gość i zażądał kaloszy. Naprzeciw niego wysunął się Mraczewski.
— Kaloszyków żąda szanowny pan? Który numerek, jeżeli wolno spytać? Ach, szanowny pan zapewne nie pamięta! Nie każdy ma czas myśleć o numerze swoich kaloszy, to należy do nas. Szanowny pan pozwoli, że przymierzymy?... Szanowny pan raczy zająć miejsce na taburecie. Paweł! przynieś ręcznik, zdejm panu kalosze i wytrzyj obuwie...
Wbiegł Paweł ze ścierką i rzucił się do nóg przybyłemu.
— Ależ panie, ależ przepraszam!... tłómaczył się odurzony gość.
— Bardzo prosimy — mówił prędko Mraczewski — to nasz obowiązek. Zdaje mi się, że te będą dobre — ciągnął, podając parę zczepionych nitką kaloszy. — Doskonałe, pysznie wyglądają; szanowny pan ma tak normalną nogę, że nie podobna mylić się co do numeru. Szanowny pan życzy sobie zapewne literki; jakie mają być literki?...
— L. P. — mruknął gość, czując, że tonie w bystrym potoku wymowy grzecznego subjekta.
— Panie Lisiecki, panie Klejn, przybijcie z łaski swojej literki. Szanowny pan każe zawinąć dawne kalosze? Paweł! wytrzyj kalosze i okręć w bibułę. A może szanowny pan nie życzy sobie dźwigać zbytecznego ciężaru? Paweł rzuć kalosze do paki... Należy się dwa ruble, kopiejek pięćdziesiąt... Kaloszy z literkami nikt szanownemu panu nie zamieni, a to przykra rzecz, znaleść w miejsce nowych artykułów, dziurawe graty... Dwa ruble pięćdziesiąt kopiejek do kasy, z tą karteczką. Panie kasyerze, pięćdziesiąt kopiejek reszty dla szanownego pana...
Nim gość oprzytomniał, ubrano go w kalosze, wydano resztę i wśród niskich ukłonów, odprowadzono do drzwi. Interesant stał przez chwilę na ulicy, bezmyślnie patrząc w szybę, zpoza której Mraczewski darzył go słodkim uśmiechem i ognistemi spojrzeniami. Wreszcie machnął ręką i poszedł dalej, może myśląc, że w innym sklepie kalosze bez literek kosztowałyby go dziesięć złotych.
Pan Ignacy zwrócił się do Lisieckiego i kiwał głową w sposób oznaczający podziw i zadowolenie. Mraczewski dostrzegł ten ruch kątem oka i podbiegłszy do Lisieckiego, rzekł półgłosem:
— Niech no pan patrzy, czy nasz stary nie jest podobny z profilu do Napoleona III-go? Nos... wąs... hiszpanka...
— Do Napoleona, kiedy chorował na kamień — odparł Lisiecki.
Na ten dowcip pan Ignacy skrzywił się z niesmakiem. Swoją drogą Mraczewski dostał urlop przed siódmą wieczorem, a w parę dni później w prywatnym katalogu Rzeckiego otrzymał notatkę:
„Był na „Hugonotach“ w ósmym rzędzie krzeseł z niejaką Matyldą...???“.
Na pociechę mógłby sobie powiedzieć, że w tym samym katalogu równie posiadają notatki dwaj inni jego koledzy, a także inkasent, posłańcy, nawet — służący Paweł. Zkąd Rzecki znał podobne szczegóły z życia swoich współpracowników? Jest to tajemnica, z którą przed nikim się nie zwierzał.
Około pierwszej w południe, pan Ignacy, zdawszy kasę Lisieckiemu, któremu, pomimo ciągłych sporów, ufał najbardziej, wymykał się do swego pokoiku, ażeby zjeść obiad, przyniesiony z restauracyi. Współcześnie z nim wychodził Klejn i wracał do sklepu o drugiej; potem obaj z Rzeckim zostawali w sklepie, a Lisiecki i Mraczewski szli na obiad. O trzeciej znowu wszyscy byli na miejscu.
O ósmej wieczorem zamykano sklep; subjekci rozchodzili się i zostawał tylko Rzecki. Robił dzienny rachunek, sprawdzał kasę, układał plan czynności na jutro i przypominał sobie: czy zrobiono wszystko co wypadało na dziś? Każdą zaniedbaną sprawę opłacał długą bezsennością i smętnemi marzeniami na temat ruiny sklepu, stanowczego upadku Napoleonidów i tego, że wszystkie nadzieje jakie miał w życiu, były tylko głupstwem.
„Nic nie będzie! Giniemy bez ratunku!“ — wzdychał, przewracając się na twardej pościeli.
Jeżeli dzień udał się dobrze, pan Ignacy był kontent. Wówczas przed snem czytał historyą konsulatu i cesarstwa, albo wycinki z gazet opisujących wojnę włoską w r. 1859, albo też, co trafiało się rzadziej, wydobywał zpod łóżka gitarę i grał na niej marsza Rakoczego, przyśpiewując wątpliwej wartości tenorem.
Potem śniły mu się obszerne węgierskie równiny, granatowe i białe linie wojsk przysłoniętych chmurą dymu... Nazajutrz miewał posępny humor i skarżył się na ból głowy.
Do przyjemniejszych dni należała u niego niedziela; wówczas bowiem obmyślał i wykonywał plany wystaw okiennych na cały tydzień.
W jego pojęciu okna nietylko streszczały zasoby sklepu, ale jeszcze powinny były zwracać uwagę przechodniów, bądź najmodniejszym towarem, bądź pięknem ułożeniem, bądź figlem. Prawe okno, przeznaczone dla galanteryi zbytkownych, mieściło zwykle jakiś bronz, porcelanową wazę, całą zastawę buduarowego stolika, dokoła których ustawiały się albumy, lichtarze, portmonety, wachlarze, w towarzystwie lasek, parasoli i niezliczonej ilości drobnych, a eleganckich przedmiotów. W lewem znowu oknie, napełnionem okazami krawatów, rękawiczek, kaloszy i perfum, miejsce środkowe zajmowały zabawki, najczęściej poruszające się.
Niekiedy, podczas tych samotnych zajęć, w starym subjekcie budziło się dziecko. Wydobywał wtedy i ustawiał na stole wszystkie mechaniczne cacka. Był tam niedźwiedź wdrapujący się na słup, był piejący kogut, mysz, która biegała, pociąg, który toczył się po szynach, cyrkowy pajac, który cwałował na koniu, dźwigając drugiego pajaca, i kilka par, które tańczyły walca przy dźwiękach niewyraźnej muzyki. Wszystkie te figury pan Ignacy nakręcał i jednocześnie puszczał w ruch. A gdy kogut zaczął piać, łopocząc sztywnemi skrzydłami, gdy tańczyły martwe pary, cochwila potykając się i zatrzymując, gdy ołowiani pasażerowie pociągu jadącego bez celu, zaczęli przypatrywać mu się ze zdziwieniem i gdy cały ten świat lalek, przy drgającem świetle gazu, nabrał jakiegoś fantastycznego życia, stary subjekt, podparłszy się łokciami, śmiał się cicho i mruczał:
— Hi! hi! hi! dokąd wy jedziecie podróżni?... Dlaczego narażasz kark akrobato?... Co wam po uściskach tancerze?... Wykręcą się sprężyny i pójdziecie napowrót do szafy. Głupstwo, wszystko głupstwo!... a wam, gdybyście myśleli, mogłoby się zdawać, że to jest coś wielkiego!...
Po takich i tym podobnych monologach szybko składał zabawki i rozdrażniony, chodził po pustym sklepie, a za nim jego brudny pies.
„Głupstwo handel... głupstwo polityka... głupstwo podróż do Turcyi... głupstwo całe życie, którego początku nie pamiętamy, a końca nie znamy... Gdzież prawda?“...
Ponieważ tego rodzaju zdania wypowiadał niekiedy głośno i publicznie, więc uważano go za bzika, a poważne damy, mające córki na wydaniu, nieraz mówiły:
— Oto do czego prowadzi mężczyznę starokawalerstwo!
Z domu pan Ignacy wychodził rzadko i na krótko i zwykle kręcił się po ulicach, na których mieszkali jego koledzy, albo oficyaliści sklepu. Wówczas jego ciemno-zielona algierka lub tabaczkowy surdut, popielate spodnie z czarnym lampasem i wypłowiały cylinder, nadewszystko zaś jego nieśmiałe zachowanie się, zwracały powszechną uwagę. Pan Ignacy wiedział to i coraz bardziej zniechęcał się do spacerów. Wolał przy święcie kłaść się na łóżku i całemi godzinami patrzeć w swoje zakratowane okno, za którem widać było szary mur sąsiedniego domu, ozdobiony jednem jedynem, również zakratowanem oknem, gdzie czasami stał garnczek masła, albo wisiały zwłoki zająca.
Lecz im mniej wychodził, tem częściej marzył o jakiejś dalekiej podróży na wieś lub za granicę. Coraz częściej spotykał we snach zielone pola i ciemne bory, po których błąkałby się, przypominając sobie młode czasy. Powoli zbudziła się w nim głucha tęsknota do tych krajobrazów, więc postanowił, natychmiast po powrocie Wokulskiego, wyjechać gdzieś na całe lato.
— Choć raz przed śmiercią, ale na kilka miesięcy — mówił kolegom, którzy, niewiadomo dlaczego, uśmiechali się z tych projektów.
Dobrowolnie odcięty od natury i ludzi, utopiony w wartkim, ale ciasnym wirze sklepowych interesów, czuł coraz mocniej potrzebę wymiany myśli. A ponieważ jednym nie ufał, inni go nie chcieli słuchać, a Wokulskiego nie było, więc rozmawiał sam z sobą i — w największym sekrecie pisywał pamiętnik.






III.
Pamiętnik starego subjekta.

...„Ze smutkiem od kilku lat uważam, że na świecie jest coraz mniej dobrych subjektów i rozumnych polityków, bo wszyscy stosują się do mody. Skromny subjekt co kwartał ubiera się w spodnie nowego fasonu, w coraz dziwniejszy kapelusz i coraz inaczej wykładany kołnierzyk. Podobnież dzisiejsi politycy co kwartał zmieniają wiarę: onegdaj wierzyli w Bismarka, wczoraj w Gambetę, a dziś w Beaconsfielda, który niedawno był żydkiem.
Już widać zapomniano, że w sklepie nie można stroić się w modne kołnierzyki, tylko je sprzedawać, bo w przeciwnym razie gościom zabraknie towaru, a sklepowi gości. Zaś polityki nie należy opierać na szczęśliwych osobach, tylko na wielkich dynastyach. Metternich był taki sławny jak Bismark, a Palmerston sławniejszy od Beaconsfielda i — któż dziś o nich pamięta? Tymczasem ród Bonapartych trząsł Europą za Napoleona I., potem za Napoleona III., a i dzisiaj, choć niektórzy nazywają go bankrutem, wpływa na losy Francyi przez wierne swoje sługi, Mac-Mahona i Ducrota.
Zobaczycie, co jeszcze zrobi Napoleonek IV, który pocichu uczy się sztuki wojennej u Anglików! Ale o to mniejsza. W tej bowiem pisaninie, chcę mówić nie o Bonapartych, ale o sobie, ażeby wiedziano, jakim sposobem tworzyli się dobrzy subjekci i, choć nie uczeni, ale rozsądni politycy. Do takiego interesu nie trzeba akademii, lecz przykładu — w domu i w sklepie.
Ojciec mój był zamłodu żołnierzem, a na starość woźnym w komisyi spraw wewnętrznych. Trzymał się prosto jak sztaba, miał nieduże faworyty i wąs do góry; szyję okręcał czarną chustką i nosił srebrny kolczyk w uchu.
Mieszkaliśmy na Starem Mieście z ciotką, która urzędnikom prała i łatała bieliznę. Mieliśmy na czwartem piętrze dwa pokoiki, gdzie niewiele było dostatków, ale dużo radości, przynajmniej dla mnie. W naszej izdebce najokazalszym sprzętem był stół, na którym ojciec, powróciwszy z biura, kleił koperty; u ciotki zaś pierwsze miejsce zajmowała balia. Pamiętam, że w pogodne dnie puszczałem na ulicy latawce, a wrazie słoty wydmuchiwałem w izbie bańki mydlane.
Na ścianach u ciotki wisieli sami święci; ale jakkolwiek było ich sporo, nie dorównali jednak liczbą Napoleonom, którymi ojciec przyozdabiał swój pokój. Był tam jeden Napoleon w Egipcie, drugi pod Wagram, trzeci pod Austerlitz, czwarty pod Moskwą, piąty w dniu koronacyi, szósty w apoteozie. Gdy zaś ciotka zgorszona tyloma świeckiemi obrazami, zawiesiła na ścianie mosiężny krucyfiks, ojciec, ażeby — jak mówił — nie obrazić Napoleona, kupił sobie jego bronzowe popiersie i także umieścił je nad łóżkiem.
— Zobaczysz niedowiarku — lamentowała nieraz ciotka — że za te sztuki będą cię pławić w smole.
— I!... Nie da mi cesarz zrobić krzywdy — odpowiadał ojciec.
Często przychodzili do nas dawni koledzy ojca: pan Domański, także woźny, ale z komisyi skarbu i pan Raczek, który na Dunaju miał stragan z zieleniną. Prości to byli ludzie (nawet pan Domański trochę lubił anyżówkę), ale roztropni politycy. Wszyscy, nie wyłączając ciotki, twierdzili jak najbardziej stanowczo, że choć Napoleon I umarł w niewoli, ród Bonapartych jeszcze wypłynie. Po pierwszym Napoleonie znajdzie się jakiś drugi, a gdyby i ten źle skończył, przyjdzie następny, dopóki jeden po drugim nie uporządkują świata.
— Trzeba być zawsze gotowym na pierwszy odgłos! — mówił mój ojciec.
— Bo nie wiecie dnia, ani godziny — dodawał pan Domański.
A pan Raczek, trzymając fajkę w ustach, na znak potwierdzenia pluł aż do pokoju ciotki.
— Napluj mi acan w balię, to ci dam!... — wołała ciotka.
— Może jejmość i dasz, ale ja nie wezmę — mruknął pan Raczek, plując w stronę komina.
— U... cóżto za chamy, te całe granadyerzyska! — gniewała się ciotka.
— Jejmości zawsze smakowali ułani. Wiem, wiem...
Później pan Raczek ożenił się z moją ciotką...“
...„Chcąc, ażebym zupełnie był gotów, gdy wybije godzina sprawiedliwości, ojciec sam pracował nad moją edukacyą.
Nauczył mię czytać, pisać, kleić koperty, ale nadewszystko — musztrować się. Do musztry zapędzał mnie w bardzo wczesnem dzieciństwie, kiedy mi jeszcze zza pleców wyglądała koszula. Dobrze to pamiętam, gdyż ojciec, komenderując: „pół obrotu na prawo!“ albo „lewe ramię naprzód — marsz!...“ — ciągnął mnie w odpowiednim kierunku za ogon tego ubrania.
Była to najdokładniej prowadzona nauka.
Nieraz w nocy budził mnie ojciec krzykiem: „do broni!...“ musztrował, pomimo wymyślań i łez ciotki i kończył zdaniem:
— Ignaś! zawsze bądź gotów, wisusie, bo nie wiemy dnia, ani godziny... Pamiętaj, że Bonapartów Bóg zesłał, ażeby zrobili porządek na świecie; a dopóty nie będzie porządku, ani sprawiedliwości, dopóki nie wypełni się testament cesarza.
Nie mogę powiedzieć, ażeby niezachwianą wiarę mego ojca w Bonapartych i sprawiedliwość, podzielali dwaj jego koledzy. Nieraz pan Raczek, kiedy mu dokuczył ból w nodze, klnąc i stękając, mówił:
— E! wiesz stary, że już zadługo czekamy na nowego Napoleona. Ja siwieć zaczynam i coraz gorzej podupadam, a jego jak nie było, tak i nie ma. Niedługo porobią się z nas dziady pod kościół, a Napoleon poto chyba przyjdzie, ażeby z nami śpiewać godzinki.
— Znajdzie młodych.
— Co za młodych! Lepsi z nich przed nami poszli w ziemię a najmłodsi — djabła warci. Już są między nimi i tacy, co o Napoleonie nie słyszeli.
— Mój słyszał i zapamięta — odparł ojciec, mrugając okiem w moję stronę,
Pan Domański jeszcze bardziej upadał na duchu.
— Świat idzie do gorszego — mówił, trzęsąc głową. — Wikt coraz droższy, za kwaterę zabraliby ci całą pensyą, a nawet co się tyczy anyżówki i w tem jest szachrajstwo. Dawniej rozweseliłeś się kieliszkiem, dziś po szklance jesteś taki czczy, jakbyś się napił wody. Sam Napoleon nie doczekałby się sprawiedliwości!
A na to odpowiedział ojciec:
— Będzie sprawiedliwość choćby i Napoleona nie stało. Ale i Napoleon się znajdzie.
— Nie wierzę — mruknął pan Raczek.
— A jak się znajdzie, to co?... — spytał ojciec.
— Nie doczekamy tego.
— Ja doczekam — odparł ojciec — a Ignaś doczeka jeszcze lepiej.
Już wówczas zdania mego ojca głęboko wyrzynały mi się w pamięci, ale dopiero późniejsze wypadki nadały im cudowny, nieomal proroczy charakter.
Około roku 1840 ojciec zaczął niedomagać. Czasami po parę dni nie wychodził do biura, a wreszcie nadobre legł w łóżku.
Pan Raczek odwiedzał go codzień, a raz, patrząc na jego chude ręce i wyżółkłe policzki, szepnął:
— Hej! stary, już my chyba nie doczekamy się Napoleona.
Naco ojciec spokojnie odparł:
— Ja tam nie umrę, dopóki o nim nie usłyszę.
Pan Raczek pokiwał głową, a ciotka łzy otarła, myśląc, że ojciec bredzi. Jak tu myśleć inaczej, jeżeli śmierć już kołatała do drzwi, a ojciec jeszcze wyglądał Napoleona...
Było już z nim bardzo źle, nawet przyjął ostatnie sakramenta, kiedy, w parę dni później, wbiegł do nas pan Raczek dziwnie wzburzony, i stojąc na środku izby, zawołał:
— A wiesz stary, że znalazł się Napoleon?...
— Gdzie? — krzyknęła ciotka.
— Jużci we Francyi.
Ojciec zerwał się, lecz znowu upadł na poduszki. Tylko wyciągnął do mnie rękę i patrząc wzrokiem, którego nie zapomnę, wyszeptał:
— Pamiętaj!... Wszystko pamiętaj...
Z tem umarł.
W późniejszem życiu przekonałem się, jak proroczemi były poglądy ojca. Wszyscy widzieliśmy drugą gwiazdę napoleońską, która obudziła Włochy i Węgry; a chociaż spadła pod Sedanem, nie wierzę w jej ostateczne zagaśnięcie. Co mi tam Bismark, Gambeta, albo Beaconsfield! Niesprawiedliwość dopóty będzie władać światem, dopóki nowy Napoleon nie urośnie.
W parę miesięcy po śmierci ojca, p. Raczek i p. Domański wraz z ciotką Zuzanną zebrali się na radę: co ze mną począć? P. Domański chciał mnie zabrać do swoich biur i powoli wypromować na urzędnika; ciotka zalecała rzemiosło, a p. Raczek zieleniarstwo. Lecz gdy zapytano mnie: do czego mam ochotę? odpowiedziałem, że do sklepu.
— Kto wie, czy to nie będzie najlepsze — zauważył p. Raczek. — A do jakiegożbyś chciał kupca?
— Do tego na Podwalu, co ma we drzwiach pałasz, a w oknie kozaka.
— Wiem — wtrąciła ciotka. — On chce do Mincla.
— Można spróbować? — rzekł p. Domański. — Wszyscy przecież znamy Mincla.
P. Raczek na znak zgody, plunął aż w komin.
— Boże miłosierny — jęknęła ciotka — ten drab już chyba na mnie pluć zacznie, kiedy brata nie stało... O! nieszczęśliwa ja sierota!...
— Wielka rzecz! — odezwał się p. Raczek — Wyjdź jejmość zamąż, to nie będziesz sierotą.
— A gdzież ja znajdę takiego głupiego, coby mnie wziął?
— Phi! może i jabym się ożenił z jejmością, bo niema mnie kto smarować — mruknął p. Raczek, ciężko schylając się do ziemi, ażeby wypukać popiół z fajki.
Ciotka rozpłakała się, a wtedy odezwał się p. Domański:
— Poco robić duże ceregiele. Jejmość nie masz opieki, on nie ma gospodyni; pobierzcie się i przygarnijcie Ignasia, a będziecie nawet mieli dziecko. I jeszcze tanie dziecko, bo Mincel da mu wikt i kwaterę, a wy tylko odzież.
— Hę?... — spytał p. Raczek, patrząc na ciotkę.
— No, oddajcie pierwej chłopca do terminu, a potem... może się odważę — odparła ciotka. — Zawsze miałam przeczucie, że marnie skończę...
— To i jazda do Mincla! — rzekł p. Raczek, podnosząc się z krzesełka. — Tylko jejmość nie zrób mi zawodu! — dodał, grożąc ciotce pięścią.
Wyszli z p. Domańskim i może w półtory godziny wrócili, obaj mocno zarumienieni. P. Raczek ledwie oddychał, a p. Domański z trudnością trzymał się na nogach, podobno z tego, że nasze schody były bardzo niewygodne.
— Cóż?... — spytała ciotka.
— Nowego Napoleona wsadzili do prochowni! — odpowiedział p. Domański.
— Nie do prochowni, tylko do fortecy A-u... A-u... — dodał p. Raczek i rzucił czapkę na stół.
— Ale z chłopcem co?
— Jutro ma przyjść do Mincla z odzieniem i bielizną — odrzekł p. Domański. — Nie do fortecy A-u... A-u... tylko do Ham-ham, czy Cham... bo nawet nie wiem...
— Zwaryjowaliście pijaki! — krzyknęła ciotka, chwytając pana Raczka za ramię.
— Tylko bez poufałości! — oburzył się p. Raczek. — Po ślubie będzie poufałość, teraz... Ma przyjść do Mincla jutro z bielizną i odzieniem... Nieszczęsny Napoleonie!...
Ciotka wypchnęła za drzwi p. Raczka, potem p. Domańskiego i wyrzuciła za nimi czapkę.
— Precz mi ztąd pijaki!
— Wiwat Napoleon! — zawołał p. Raczek, a p. Domański zaczął śpiewać:

Przechodniu, gdy w tę stronę zwrócisz swoje oko,
Przybliż się i rozważaj ten napis głęboko...
Przybliż się i rozważaj ten napis głęboko.

Głos jego stopniowo cichnął, jakby zagłębiając się w studni, potem umilkł na schodach, lecz znowu doleciał nas z ulicy. Po chwili zrobił się tam jakiś hałas, a gdy wyjrzałem oknem, zobaczyłem, że p. Raczka policyant prowadził do ratusza.
Takie to wypadki poprzedziły moje wejście do zawodu kupieckiego.
Sklep Mincla znałem oddawna, ponieważ ojciec wysyłał mnie do niego po papier, a ciotka po mydło. Zawsze biegłem tam z radosną ciekawością, ażeby napatrzeć się wiszącym za szybami zabawkom. O ile pamiętam, był tam w oknie duży kozak, który sam przez się skakał i machał rękoma, a we drzwiach — bęben, pałasz i skórzany koń z prawdziwym ogonem.
Wnętrze sklepu wyglądało jak duża piwnica, której końca nigdy nie mogłem dojrzeć z powodu ciemności. Wiem tylko, że po pieprz, kawę i liście bobkowe, szło się na lewo, do stołu, za którym stały ogromne szafy, od sklepienia do podłogi napełnione szufladami. Papier zaś, atrament, talerze i szklanki, sprzedawano przy stole na prawo, gdzie były szafy z szybami, a po mydło i krochmal szło się w głąb sklepu, gdzie było widać beczki i stosy pak drewnianych.
Nawet sklepienie było zajęte. Wisiały tam długie szeregi pęcherzy naładowanych gorczycą i farbami, — ogromna lampa z daszkiem, która w zimie paliła się cały dzień, — sieć pełna korków do butelek, wreszcie — wypchany krokodylek, długi może na półtora łokcia.
Właścicielem sklepu był Jan Mincel, starzec z rumianą twarzą i kosmykiem siwych włosów pod brodą. W każdej porze dnia siedział on pod oknem, na fotelu obitym skórą, ubrany w niebieski barchanowy kaftan, biały fartuch i takąż szlafmycę. Przed nim na stole leżała wielka księga, w której notował dochód, a tuż nad jego głową wisiał pęk dyscyplin, przeznaczonych głównie na sprzedaż. Starzec odbierał pieniądze, zdawał gościom resztę, pisał w księdze, niekiedy drzemał, lecz, pomimo tylu zajęć, z niepojętą uwagą czuwał nad biegiem handlu w całym sklepie. On także, dla uciechy przechodniów ulicznych, od czasu do czasu, pociągał za sznurek skaczącego w oknie kozaka i on wreszcie, co mi się najmniej podobało, za rozmaite przestępstwa karcił nas jedną z pęka dyscyplin.
Mówię: nas, bo było nas trzech kandydatów do kary cielesnej: ja, tudzież dwaj synowcy starego — Franc i Jan Minclowie.
Czujności pryncypała i jego biegłości w używaniu sarniej nogi, doświadczyłem zaraz na trzeci dzień po wejściu do sklepu.
Franc odmierzył jakiejś kobiecie za 10 groszy rodzynków. Widząc, że jedno ziarno upadło na kontuar (stary miał w tej chwili oczy zamknięte), podniosłem je nieznacznie i zjadłem. Chciałem właśnie wyjąc pestkę, która wcisnęła się mi między zęby, gdy uczułem na plecach coś, jakby mocne dotknięcie rozpalonego żelaza.
— A szelma! — wrzasnął stary Mincel i nim zdałem sobie sprawę z sytuacyi, przeciągnął po mnie jeszcze parę razy dyscyplinę, od wierzchu głowy do podłogi.
Zwinąłem się w kłębek z bolu, lecz od tej pory, nie śmiałem wziąć do ust niczego w sklepie. Migdały, rodzynki, nawet rożki, miały dla mnie smak pieprzu.
Urządziwszy się ze mną w taki sposób, stary zawiesił dyscyplinę na pęku, wpisał rodzynki i z najdobroduszniejszą miną, począł ciągnąć za sznurek kozaka. Patrząc na jego półuśmiechniętą twarz i przymrużone oczy, prawie nie mogłem wierzyć że ten jowialny staruszek, posiada taki zamach w ręku. I dopiero teraz spostrzegłem, że ów kozak, widziany z wnętrza sklepu, wydaje się mniej zabawnym, niż od ulicy.
Sklep nasz był kolonialno-galanteryjno-mydlarski. Towary kolonialne wydawał gościom Franz Mincel, młodzieniec trzydziestokilkoletni, z rudą głową i zaspaną fizyognomią. Ten najczęściej dostawał dyscypliną od stryja, gdyż palił fajkę; późno wchodził za kontuar, wymykał się z domu po nocach, a nadewszystko niedbale ważył towar. Młodszy zaś, Jan Mincel, który zawiadywał galanteryą i obok niezgrabnych ruchów, odznaczał się łagodnością, był znowu bity za wykradanie kolorowego papieru i pisywanie na nim listów do panien.
Tylko August Katz, pracujący przy mydle, nie ulegał żadnym surowcowym upomnieniom. Mizerny ten człeczyna odznaczał się niezwykłą punktualnością. Najraniej przychodził do roboty, krajał mydło i ważył krochmal jak automat; jadł co mu podano, w najciemniejszym kącie sklepu, prawie wstydząc się tego, że doświadcza ludzkich potrzeb. O dziesiątej wieczorem gdzieś znikał.
W tem otoczeniu upłynęło mi ośm lat, z których każdy dzień był podobny do wszystkich innych dni, jak kropla jesiennego deszczu, do innych kropli jesiennego deszczu. Wstawałem rano o piątej, myłem się i zamiatałem sklep. O szóstej otwierałem główne drzwi, tudzież okienicę. W tej chwili, gdzieś z ulicy, zjawiał się August Katz, zdejmował surdut, kładł fartuch i milcząc stawał między beczką mydła szarego, a kolumną, ułożoną z cegiełek mydła żółtego. Potem drzwiami od podwórka wbiegał stary Mincel, mrucząc: morgen! poprawiał szlafmycę, dobywał z szuflady księgę, wciskał się w fotel i parę razy ciągnął za sznurek kozaka. Dopiero po nim ukazywał się Jan Mincel i ucałowawszy stryja w rękę, stawał za swoim kontuarem, na którym podczas lata łapał muchy, a w zimie kreślił palcem albo pięścią jakieś figury.
Franca zwykle sprowadzano do sklepu. Wchodził z oczyma zaspanemi, ziewający, obojętnie całował stryja w ramię i przez cały dzień skrobał się w głowę, w sposób, który mógł oznaczać wielką senność, lub wielkie zmartwienie. Prawie nie było ranka, ażeby stryj, patrząc na jego manewry, nie wykrzywiał mu się i nie pytał:
— No... a gdzie ty szelma latala?
Tymczasem na ulicy budził się szmer i za szybami sklepu coraz częściej przesuwali się przechodnie. To służąca, to drwal, jejmość w kapturze, to chłopak od szewca, to jegomość w rogatywce, szli w jednę i drugą stronę, jak figury w ruchomej panoramie. Środkiem ulicy toczyły się wozy, beczki, bryczki — tam i napowrót... Coraz więcej ludzi, coraz więcej wozów, aż nareszcie utworzył się jeden wielki potok uliczny, z którego cochwila ktoś wpadał do nas za sprawunkiem.
— Pieprzu za trojaka...
— Proszę funt kawy...
— Niech pan da ryżu...
— Pół funta mydła...
— Za grosz liści bobkowych...
Stopniowo sklep zapełniał się, po największej części służącemi i ubogo odzianemi jejmościami. Wtedy Franc Mincel krzywił się najwięcej: otwierał i zamykał szuflady, obwijał towar w tutki z szarej bibuły, wbiegał na drabinkę, znowu zwijał, robiąc to wszystko z żałosną miną człowieka, któremu nie pozwalają ziewnąć. Wkońcu zbierało się takie mnóstwo interesantów, że i Jan Mincel i ja musieliśmy pomagać Francowi w sprzedaży.
Stary wciąż pisał i zdawał resztę, od czasu do czasu dotykając palcami swojej białej szlafmycy, której niebieski kutasik zwieszał mu się nad okiem. Czasem szarpnął kozaka, a niekiedy szybkością błyskawicy zdejmował dyscyplinę i ćwiknął nią którego ze swych synowców. Nader rzadko mogłem zrozumieć: o co mu chodzi? synowcy bowiem niechętnie objaśniali mi przyczyny jego popędliwości.
Około ósmej napływ interesantów zmniejszał się. Wtedy w głębi sklepu ukazywała się gruba służąca z koszem bułek i kubkami (Franc odwracał się do niej tyłem), a za nią — matka naszego pryncypała, chuda staruszka w żółtej sukni, w ogromnym czepcu na głowie, z dzbankiem kawy w rękach. Ustawiwszy na stole swoje naczynie, staruszka odzywała się schrypniętym głosem:
— Gut Morgen meine Kinder! Der Kaffee ist schon fertig...
I zaczynała rozlewać kawę, w białe, fajansowe kubki.
Wówczas zbliżał się do niej stary Mincel i całował ją w rękę, mówiąc:
— Gut Morgen, meine Mutter!
Zaco dostawał kubek kawy z trzema bułkami.
Potem przychodził Franc Mincel, Jan Mincel, August Katz, a na końcu ja. Każdy całował staruszkę w suchą rękę, porysowaną niebieskiemi żyłami, każdy mówił:
— Gut Morgen, Grossmutter!
I otrzymywał należny mu kubek, tudzież trzy bułki.
A gdyśmy z pośpiechem wypili naszę kawę, służąca zabierała pusty kosz i zamazane kubki, staruszka swój dzbanek i obie znikały.
Za oknem wciąż toczyły się wozy i płynął w obie strony potok ludzki, z którego cochwila odrywał się ktoś i wchodził do sklepu.
— Proszę krochmalu.
— Dać migdałów za dziesiątkę.
— Lukrecyi za grosz.
— Szarego mydła...
Około południa zmniejszał się ruch za kontuarem towarów kolonialnych, a za to coraz częściej zjawiali się interesanci po stronie prawej sklepu, u Jana. Tu kupowano talerze, szklanki, żelazka, młynki, lalki, a niekiedy duże parasole szafirowe lub pąsowe. Nabywcy, kobiety i mężczyźni, byli dobrze ubrani, rozsiadali się na krzesłach i kazali sobie pokazywać mnóstwo przedmiotów, targując się i żądając coraz to nowych.
Pamiętam, że kiedy po lewej stronie sklepu męczyłem się bieganiną i zawijaniem towarów, po prawej — największe strapienie robiła mi myśl: czego ten a ten gość chce naprawdę, i — czy co kupi? W rezultacie jednak i tutaj dużo się sprzedawało; nawet dzienny dochód z galanteryi był kilka razy większy, aniżeli z towarów kolonialnych i mydła.
Stary Mincel i w niedzielę bywał w sklepie. Rano modlił się, a około południa kazał mi przychodzić do siebie, na pewien rodzaj lekcyi.
Sag mir — powiedz mi: was ist das? co jest to? Das ist Schublade — to jest szublada. Zobacz co jest w te szublade. Es ist Zimmt — to jest cynamon. Do czego potrzebuje się cynamon. Do zupe, do legumine, potrzebuje się cynamon. Coto jest cynamon? Jest taki kora z jedne drzewo. Gdzie mieszka taki drzewo cynamon? W Indyi mieszka taki drzewo. Patrz na globus — tu leży Indyi. Daj mnie za dziesiątkę cynamon... O du Spitzbub!... jak tobie dam dziesięć raz dyscyplin, ty będziesz wiedział, ile sprzedać za dziesięć groszy cynamon...
W ten sposób przechodziliśmy każdą szufladę w sklepie i historyą każdego towaru. Gdy zaś Mincel nie był zmęczony, dyktował mi jeszcze zadania rachunkowe, kazał sumować księgi, albo pisywać listy w interesach naszego sklepu.
Mincel był bardzo porządny, nie cierpiał kurzu, ścierał go z najdrobniejszych przedmiotów. Jednych tylko dyscyplin nigdy nie potrzebował okurzać, dzięki swoim niedzielnym wykładom buchalteryi, jeografii i towaroznawstwa.
Powoli, w ciągu paru lat, tak przywykliśmy do siebie, że stary Mincel nie mógł obejść się bezemnie, a ja nawet jego dyscypliny począłem uważać za coś, co należało do familijnych stosunków. Pamiętam, że nie mogłem utulić się z żalu, gdy raz zepsułem kosztowny samowar, a stary Mincel, zamiast chwytać za dyscyplinę — odezwał się:
— Co ty zrobila Ignac?... Co ty zrobila!...
Wolałbym dostać cięgi wszystkiemi dyscyplinami, aniżeli znowu kiedy usłyszeć ten drżący głos i zobaczyć wylęknione spojrzenie pryncypała.
Obiady w dzień powszedni jadaliśmy w sklepie, naprzód dwaj młodzi Minclowie i August Katz, a następnie ja z pryncypałem. W czasie święta wszyscy zbieraliśmy się na górę i zasiadaliśmy do jednego stołu. Na każdą wigilią Bożego Narodzenia, Mincel dawał nam podarunki, a jego matka w największym sekrecie urządzała nam (i swemu synowi) choinkę. Wreszcie w pierwszym dniu miesiąca wszyscy dostawaliśmy pensyą (ja brałem 10 złotych). Przy tej okazyi każdy musiał wylegitymować się z porobionych oszczędności: ja, Katz, dwaj synowcy i służba. Nie robienie oszczędności, a raczej nie odkładanie codzień choćby kilku groszy, było w oczach Mincla, takim występkiem, jak kradzież. Za mojej pamięci przewinęło się przez nasz sklep paru subjektów i kilku uczniów, których pryncypał dlatego tylko usunął, że nic sobie nie oszczędzili. Dzień, w którym się to wydało, był ostatnim ich pobytu. Nie pomogły obietnice, zaklęcia, całowania po rękach, nawet upadanie do nóg. Stary nie ruszył się z fotelu, nie patrzył na petentów, tylko wskazując palcem drzwi, wymawiał jeden wyraz: fort! fort!... Zasada robienia oszczędności stała się już u niego chorobliwem dziwactwem.
Dobry ten człowiek miał jednę wadę, oto — nienawidził Napoleona. Sam nigdy o nim nie wspominał, lecz, na dźwięk nazwiska Bonapartego, dostawał jakby ataku wścieklizny; siniał na twarzy, pluł i wrzeszczał: szelma! szpitzbub! rozbójnik!...
Usłyszawszy pierwszy raz tak szkaradne wymysły, nieomal straciłem przytomność. Chciałem coś hardego powiedzieć staremu i uciec do pana Raczka, który już ożenił się z moją ciotką. Nagle dostrzegłem, że Jan Mincel, zasłoniwszy usta dłonią, coś mruczy i robi miny do Katza. Wytężam słuch i — oto co mówi Jan:
— Baje stryj, baje! Napoleon był chwat, choćby za to samo, że wygnał hyclów szwabów. Nieprawda Katz?
A August Katz zmrużył oczy i dalej krajał mydło.
Osłupiałem ze zdziwienia, lecz w tej chwili bardzo polubiłem Jana Mincla i Augusta Katza. Zczasem przekonałem się, że w naszym małym sklepie istnieją aż dwa wielkie stronnictwa, z których jedno składające się ze starego Mincla i jego matki, bardzo lubiło Niemców, a drugie, złożone z młodych Minclów i Katza, nienawidziło ich. O ile pamiętam, ja tylko byłem neutralny.
W roku 1846 doszły nas wieści o ucieczce Ludwika Napoleona z więzienia. Rok ten był dla mnie ważny, gdyż zostałem subjektem, a nasz pryncypał, stary Jan Mincel, zakończył życie, z powodów dosyć dziwnych.
W roku tym handel w naszym sklepie nieco osłabnął, jużto z racyi ogólnych, już z tej, że pryncypał zaczęsto i zagłośno wymyślał na Ludwika Napoleona. Ludzie poczęli zniechęcać się do nas, a nawet ktoś (może Katz?...) wybił nam jednego dnia szybę w oknie.
Otóż wypadek ten, zamiast całkiem odstręczyć publiczność, zwabił ją do sklepu i przez tydzień mieliśmy tak duże obroty, jak nigdy; aż zazdrościli nam sąsiedzi. Po tygodniu jednakże sztuczny ruch nanowo osłabnął i znowu były w sklepie pustki.
Pewnego wieczora, w czasie nieobecności pryncypała, co już stanowiło fakt niezwykły, wpadł nam drugi kamień do sklepu. Przestraszeni Minclowie pobiegli na górę i szukali stryja, Katz poleciał na ulicę szukać sprawcy zniszczenia, a wtem ukazało się dwu policyantów, ciągnących... Proszę zgadnąć kogo?... Ani mniej, ani więcej, tylko — naszego pryncypała, oskarżając go, że to on wybił szybę teraz, a zapewne i poprzednio...
Napróżno staruszek wypierał się: nietylko bowiem widziano jego zamach, ale jeszcze znaleziono przy nim kamień... Poszedł też nieborak do ratusza.
Sprawa, po wielu tłómaczeniach i wyjaśnieniach, naturalnie zatarła się; ale stary od tej chwili zupełnie stracił humor i począł chudnąć. Pewnego zaś dnia, usiadłszy na swym fotelu pod oknem, już nie podniósł się z niego. Umarł, oparty brodą na księdze handlowej, trzymając w ręku sznurek, którym poruszał kozaka.
Przez kilka lat po śmierci stryja, synowcy prowadzili wspólnie sklep na Podwalu i dopiero około 1850 roku podzielili się w ten sposób, że Franc został na miejscu z towarami kolonialnemi, a Jan z galanteryą i mydłem przeniósł się na Krakowskie, do lokalu, który zajmujemy obecnie. W kilka lat później Jan ożenił się z piękną Małgorzatą Pfeifer, ona zaś (niech spoczywa w spokoju) zostawszy wdową, oddała rękę swoję Stasiowi Wokulskiemu, który tym sposobem odziedziczył interes, prowadzony przez dwa pokolenia Minclów.
Matka naszego pryncypała żyła jeszcze długi czas; kiedy w r. 1853 wróciłem z zagranicy, zastałem ją w najlepszem zdrowiu. Zawsze schodziła rano do sklepu i zawsze mówiła:
— Gut Morgen meine Kinder! Kaffee ist schon fertig...
Tylko głos jej z roku na rok przyciszał się, dopóki wreszcie nie umilknął na wieki.
Za moich czasów pryncypał był ojcem i nauczycielem swoich praktykantów i najczujniejszym sługą sklepu; jego matka lub żona były gospodyniami, a wszyscy członkowie rodziny pracownikami. Dziś pryncypał bierze tylko dochody z handlu, najczęściej nie zna go i najwięcej troszczy się o to, ażeby jego dzieci nie zostały kupcami. Nie mówię tu o Stasiu Wokulskim, który ma szersze zamiary, tylko myślę w ogólności, że kupiec powinien siedzieć w sklepie i wyrabiać sobie ludzi, jeżeli chce mieć porządnych.
Słychać, że Andrassy zażądał 60 milionów guldenów na nieprzewidziane wydatki. Więc i Austrya zbroi się, a Staś tymczasem pisze mi, że — nie będzie wojny. Ponieważ nie był nigdy fanfaronem, więc chyba musi być bardzo wtajemniczony w politykę; a w takim razie siedzi w Bułgaryi nie przez miłość dla handlu...
Ciekawym, co on zrobi. Ciekawym!..“






IV.
Powrót.

Jest niedziela, szkaradny dzień marcowy; zbliża się południe, lecz ulice Warszawy są prawie puste. Ludzie nie wychodzą z domów, albo kryją się w bramach, albo, skuleni, uciekają przed siekącym ich deszczem i śniegiem. Prawie nie słychać turkotu dorożek, gdyż dorożki stoją. Dorożkarze, opuściwszy kozioł, wchodzą pod budy swoich powozów, a zmoczone deszczem i zasypane śniegiem konie, wyglądają tak, jakby pragnęły schować się pod dyszel i nakryć własnemi uszami.
Pomimo, a może z powodu tak brzydkiego czasu, pan Ignacy, siedząc w swoim zakratowanym pokoju, jest bardzo wesół. Interesa sklepowe idą wybornie, wystawa w oknach na przyszły tydzień już ułożona, a nadewszystko — lada dzień ma powrócić Wokulski. Nareszcie pan Ignacy zda komuś rachunki i ciężar kierowania sklepem, najdalej zaś za dwa miesiące wyjedzie sobie na wakacye. Po 25 latach pracy i jeszcze jakiej! należy mu się ten wypoczynek. Będzie rozmyślał tylko o polityce, będzie chodził, będzie biegał i skakał po polach i lasach, będzie świstał a nawet śpiewał, jak zamłodu. Gdyby nie te bóle reumatyczne, które zresztą na wsi ustąpią...
Więc choć deszcz ze śniegiem bije w zakratowane okna, choć pada tak gęsto, że w pokoju jest mrok, pan Ignacy ma wiosenny humor. Wydobywa zpod łóżka gitarę, dostraja ją i, wziąwszy kilka akordów, zaczyna śpiewać przez nos pieśń bardzo romantyczną:

Wiosna się budzi w całej naturze,
Witana rzewnem słowików pieniem;
W zielonym gaju, ponad strumieniem,
Kwitną prześliczne dwie róże.

Czarowne te dźwięki budzą śpiącego na kanapie pudla, który poczyna przypatrywać się jednem okiem swemu panu. Dźwięki te robią więcej, gdyż wywołują na podwórzu jakiś ogromny cień, który staje w zakratowanym oknie i usiłuje zajrzeć do wnętrza izby, czem zwraca na siebie uwagę p. Ignacego.
— „Tak, to musi być Paweł“ — myśli pan Ignacy.
Ale Ir jest innego zdania; zeskakuje bowiem z kanapy i z niepokojem wącha drzwi, jakby czuł kogoś obcego.
Słychać szmer w sieniach. Jakaś ręka poszukuje klamki, nareszcie otwierają się drzwi i na progu staje ktoś, odziany w wielkie futro, upstrzone śniegiem i kroplami deszczu.
— Kto to? — pyta się pan Ignacy i na twarz występują mu silne rumieńce.
— Jużeś o mnie zapomniał, stary?... — cicho i powoli odpowiada gość.
Pan Ignacy mięsza się coraz bardziej. Zasadza na nos binokle, które mu spadają, potem wydobywa zpod łóżka trumienkowate pudło, śpiesznie chowa gitarę i toż samo pudełko wraz z gitarą kładzie na swojem łóżku.
Tymczasem gość zdjął wielkie futro i baranią czapkę, a jednooki Ir, obwąchawszy go, poczyna kręcić ogonem, łasić się i z radosnem skomleniem przypadać mu do nóg.
P. Ignacy zbliża się do gościa wzruszony i zgarbiony więcej niż kiedykolwiek.
— Zdaje mi się... — mówi, zacierając ręce — zdaje mi się, że mam przyjemność...
Potem gościa prowadzi do okna, mrugając powiekami.
— Staś... jak mi Bóg miły!...
Klepie go po wypukłej piersi, ściska za prawą i za lewą rękę, a nareszcie oparłszy na jego ostrzyżonej głowie swoję dłoń, wykonywa nią taki ruch, jakby mu chciał maść wetrzeć w okolicę ciemienia.
— Cha! cha! cha!... — śmieje się p. Ignacy — Staś, we własnej osobie... Staś z wojny!... Cóżto, dopiero teraz przypomniałeś sobie, że masz sklep i przyjaciół? — dodaje, mocno uderzając go w łopatkę: — Niech mię djabli wezmą, jeżeli nie jesteś podobny do żołnierza, albo marynarza, ale nigdy do kupca... Przez ośm miesięcy nie był w sklepie!... Co za pierś... co za łeb...
Gość także się śmiał. Objął Ignacego za szyję i po kilka razy gorąco ucałował go w oba policzki, które stary subjekt kolejno nadstawiał mu, nie oddając jednak pocałunków.
— No i cóż słychać, stary, u ciebie? — odezwał się gość. — Wychudłeś, pobladłeś...
— Owszem, trochę nabieram ciała.
— Posiwiałeś... Jakże się masz?
— Wybornie. I w sklepie jest nie źle, trochę zwiększyły nam się obroty. W styczniu i lutym mieliśmy targu za 25 tysięcy rubli... Staś kochany!.. Ośm miesięcy nie było go w domu... Bagatela... Może siądziesz?
— Rozumie się — odpowiedział gość, siadając na kanapie, na której wnet umieścił się Ir i oparł mu głowę na kolanach.
Pan Ignacy przysunął sobie krzesło.
— Może co zjesz? Mam szynkę i trochę kawioru.
— Owszem.
— Może co wypijesz? Mam butelkę niezłego węgrzyna, ale tylko jeden cały kieliszek.
— Będę pił szklanką — odparł gość.
Pan Ignacy zaczął dreptać po pokoju, kolejno otwierając szafę, kuferek i stolik.
Wydobył wino i schował je napowrót, potem rozłożył na stole szynkę i kilka bułek. Ręce i powieki drżały mu i sporo czasu upłynęło, nim o tyle się uspokoił, że zgromadził na jeden punkt poprzednio wyliczone zapasy. Dopiero kieliszek wina przywrócił mu silnie zachwianą równowagę moralną.
Wokulski tymczasem jadł.
— No, cóż nowego? — rzekł spokojniejszym tonem p. Ignacy, trącając gościa w kolano.
— Domyślam się, że ci chodzi o politykę — odparł Wokulski. — Będzie spokój.
— A pocóż zbroi się Austrya?
— Zbroi się za 60 milionów guldenów?... Chce zabrać Bośnią i Hercegowinę.
Ignacemu rozszerzyły się źrenice.
— Austrya chce zabrać?... — powtórzył. — Zaco?...
— Zaco? — uśmiechnął się Wokulski. — Za to, że Turcya nie może jej tego zabronić.
— A cóż Anglia?
— Anglia także dostanie kompensatę.
— Na koszt Turcyi?
— Rozumie się. Zawsze słabi ponoszą koszta zatargów między silnymi.
— A sprawiedliwość? — zawołał Ignacy.
— Sprawiedliwem jest to, że silni mnożą się i rosną, a słabi giną. Inaczej świat stałby się domem inwalidów, co dopiero byłoby niesprawiedliwością.
Ignacy posunął się z krzesłem.
— I to ty mówisz, Stasiu?... Na seryo, bez żartów?
Wokulski zwrócił na niego spokojne wejrzenie.
— Ja mówię — odparł. — Cóż w tem dziwnego? Czyliż to samo prawo nie stosuje się do mnie, do ciebie, do nas wszystkich?... Zadużo płakałem nad sobą, ażebym miał rozczulać się nad Turcyą.
Pan Ignacy spuścił oczy i umilkł. Wokulski jadł.
— No, a tobie jakże poszło? — zapytał Rzecki już zwykłym tonem.
Wokulskiemu błysnęły oczy. Położył bułkę i oparł się o poręcz kanapy.
— Pamiętasz, — rzekł — ile wziąłem pieniędzy, gdym ztąd wyjeżdżał?
— Trzydzieści tysięcy rubli, całą gotówkę.
— A jak ci się zdaje: ile przywiozłem?
— Pięćdzie... ze czterdzieści tysięcy... Zgadłem?.. — pytał Rzecki, niepewnie patrząc na niego.
Wokulski nalał szklankę wina i wypił ją powoli.
— Dwieście pięćdziesiąt tysięcy rubli, z tego dużą część w złocie — rzekł dobitnie... A ponieważ kazałem zakupić banknoty, które po zawarciu pokoju sprzedam, więc będę miał przeszło trzysta tysięcy rubli...
Rzecki pochylił się ku niemu i otworzył usta.
— Nie bój się — ciągnął Wokulski. — Grosz ten zarobiłem uczciwie, nawet ciężko, bardzo ciężko. Cały sekret polega na tem, żem miał bogatego wspólnika i że kontentowałem się cztery i pięć razy mniejszym zyskiem niż inni. To też mój kapitał ciągle wzrastający, był w ciągłym ruchu. No — dodał po chwili — miałem też szalone szczęście... Jak gracz, któremu dziesięć razy zrzędu wychodzi ten sam numer w rulecie. Gruba gra?... prawie co miesiąc stawiałem cały majątek, a codzień życie.
— I tylko po to jeździłeś tam? — zapytał Ignacy.
Wokulski drwiąco spojrzał na niego.
— Czy chciałeś, ażebym został tureckim Wallenrodem?...
— Narażać się dla majątku, gdy się ma spokojny kawałek chleba!... — mruknął Ignacy, kiwając głową i podnosząc brwi.
Wokulski zadrżał z gniewu i zerwał się z kanapy.
— Ten spokojny chleb — mówił, zaciskając pięści — dławił mnie i dusił przez lat sześć!... Czy już nie pamiętasz, ile razy na dzień przypominano mi dwa pokolenia Minclów, albo anielską dobroć mojej żony? Czy był kto z dalszych i bliższych znajomych, wyjąwszy ciebie, któryby mię nie dręczył słowem, ruchem, a choćby spojrzeniem? Ileżto razy mówiono o mnie i prawie do mnie, że karmię się z fartucha żony, że wszystko zawdzięczam pracy Minclów, a nic, ale to nic — własnej energii, choć przecie ja podźwignąłem ten kramik, zdwoiłem jego dochody...
Mincle i zawsze Mincle!... Dziś niech mnie porównają z Minclami. Sam jeden przez pół roku zarobiłem dziesięć razy więcej, aniżeli dwa pokolenia Minclów przez pół wieku. Na zdobycie tego, com ja zdobył pomiędzy kulą, nożem i tyfusem, tysiąc Minclów musiałoby pocić się w swoich sklepikach i szlafmycach. Teraz już wiem, ilu jestem wart Minclów i, jak mi Bóg miły, dla podobnego rezultatu, drugi raz powtórzyłbym moję grę! Wolę obawiać się bankructwa i śmierci, aniżeli wdzięczyć się do tych, którzy kupią u mnie parasol, albo padać do nóg tym, którzy w moim sklepie raczą zaopatrywać się w waterklozety...
— Zawsze ten sam! — szepnął Ignacy.
Wokulski ochłonął. Oparł się na ramieniu Ignacego i zaglądając mu w oczy, rzekł łagodnie:
— Nie gniewasz się stary?...
— Czego? Alboż nie wiem, że wilk nie będzie pilnował baranów... Naturalnie...
— Cóż u was słychać — powiedz mi?
— Akurat tyle, co pisałem ci w raportach. Interesa dobrze idą, towarów przybyło, a jeszcze więcej zamówień. Trzeba jednego subjekta.
— Weźmiemy dwu, sklep rozszerzymy, będzie wspaniały.
— Bagatela!
Wokulski spojrzał na niego zboku i uśmiechnął się, widząc, że stary odzyskuje dobry humor.
— Ale co w mieście słychać? W sklepie, dopóki ty w nim jesteś, musi być dobrze.
— W mieście...
— Z dawnych kundmanów nie ubył kto? — przerwał mu Wokulski, coraz szybciej chodząc po pokoju.
— Nikt. Przybyli nowi.
— A... a...
Wokulski stanął, jakby wahając się. Nalał znowu szklankę wina i wypił duszkiem.
— A Łęcki kupuje u nas?...
— Częściej bierze na rachunek.
— Więc bierze... — Tu Wokulski odetchnął. — Jakże on stoi?
— Zdaje się, że to skończony bankrut i bodaj że w tym roku zlicytują mu nareszcie kamienicę.
Wokulski pochylił się nad kanapą i zaczął bawić się z Irem.
— Proszę cię... A panna Łęcka nie wyszła zamąż?
— Nie.
— A nie wychodzi?...
— Bardzo wątpię. Kto dziś ożeni się z panną mającą wielkie wymagania, a żadnego posagu? Zestarzeje się choć ładna. Naturalnie...
Wokulski wyprostował się i przeciągnął. Jego surowa twarz nabrała dziwnie rzewnego wyrazu.
— Mój kochany stary! — mówił, biorąc Ignacego za rękę — mój poczciwy stary przyjacielu! Ty nawet nie domyślasz się, jakim ja szczęśliwy, że cię widzę, i jeszcze w tym pokoju. Pamiętasz, ilem ja tu spędził wieczorów i nocy... jak mnie karmiłeś... jak oddawałeś mi co lepsze odzienie... Pamiętasz?...
Rzecki uważnie spojrzał na niego i pomyślał, że wino musi być dobre, skoro aż tak rozwiązało usta Wokulskiemu.
Wokulski usiadł na kanapie i oparłszy głowę o ścianę, mówił jakby do siebie.
— Nie masz pojęcia, co ja wycierpiałem, oddalony od wszystkich, niepewny czy już kogo zobaczę, tak strasznie samotny. Bo widzisz, najgorszą samotnością nie jest ta, która otacza człowieka, ale ta pustka w nim samym, kiedy z kraju nie wyniósł ani cieplejszego spojrzenia, ani serdecznego słówka, ani nawet iskry nadziei...
Pan Ignacy poruszył się na krześle z zamiarem protestu.
— Pozwól sobie przypomnieć, — odezwał się — że zpoczątku pisywałem listy bardzo życzliwe, owszem, może nawet za sentymentalne. Zraziły mnie dopiero twoje krótkie odpowiedzi.
— Alboż ja do ciebie mam żal?...
— Tem mniej możesz go mieć do innych pracowników, którzy nie znają cię tak, jak ja.
Wokulski ocknął się.
— Ależ ja do żadnego z nich nie mam pretensyi. Może — odrobinę — do ciebie, żeś tak mało pisał o... mieście... W dodatku bardzo często ginął Kuryer na poczcie, robiły się luki w wiadomościach, a wtedy męczyły mnie najgorsze przeczucia.
— Z jakiej racyi? Wszakże u nas nie było wojny — odparł ze zdziwieniem pan Ignacy.
— Ach tak!... Nawet dobrze bawiliście się. Pamiętam, w grudniu mieliście świetne żywe obrazy. Ktoto w nich występował?...
— No, ja na takie głupstwa nie chodzę.
— To prawda. A ja tego dnia dałbym — bodaj — dziesięć tysięcy rubli, ażeby je zobaczyć. Głupstwo jeszcze większe!... Czy nie tak?...
— Zapewne — chociaż dużo tu tłomaczy samotność, nudy...
— A może tęsknota — przerwał Wokulski. — Zjadała mi ona każdą chwilę wolną od pracy, każdą godzinę odpoczynku. Nalej mi wina, Ignacy.
Wypił, zaczął znowu chodzić po pokoju i mówić przyciszonym głosem.
— Pierwszy raz spadło to na mnie w czasie przeprawy przez Dunaj, trwającej od wieczora do nocy. Płynąłem sam i cygan przewoźnik. Nie mogąc rozmawiać, przypatrywałem się okolicy. Były w tem miejscu piaszczyste brzegi, jak u nas. I drzewa podobne do naszych wierzb, wzgórza porośnięte leszczyną i kępy lasów sosnowych. Przez chwilę zdawało mi się, że jestem w kraju, i że nim noc zapadnie, znowu was zobaczę. Noc zapadła, ale jednocześnie zniknęły mi z oczu brzegi. Byłem sam na ogromnej smudze wody, w której odbijały się nikłe gwiazdy.
Wówczas przyszło mi na myśl, że tak daleko jestem od domu, że dziś ostatnim między mną i wami łącznikiem są tylko te gwiazdy, że w tej chwili, u was, może nikt nie patrzy na nie, nikt o mnie nie pamięta, nikt!... Uczułem jakby wewnętrzne rozdarcie i wtedy dopiero przekonałem się, jak głęboką mam ranę w duszy.
— Prawda, że nigdy nie interesowały mnie gwiazdy — szepnął pan Ignacy.
— Od tego dnia uległem dziwnej chorobie — mówił Wokulski. — Dopóki rozpisywałem listy, robiłem rachunki, odbierałem towary, rozsyłałem moich ajentów, dopókim bodaj dźwigał i wyładowywał zepsute wozy, albo czuwał nad skradającym się grabieżcą, miałem względny spokój. Ale gdym oderwał się od interesów, a nawet gdym na chwilę złożył pióro, czułem ból, jakby mi — czy ty rozumiesz Ignacy? — jakby mi ziarno piasku wpadło do serca. Bywało chodzę, jem, rozmawiam, myślę przytomnie, rozpatruję się w pięknej okolicy, nawet śmieję się i jestem wesół, a mimo to czuję jakieś tępe ukłucie, jakiś drobny niepokój, jakąś nieskończenie małą obawę.
Ten stan chroniczny, męczący nad wszelki wyraz, lada okoliczność rozdmuchiwała w burzę. Drzewo znajomej formy, jakiś obdarty pagórek, kolor obłoku, przelot ptaka, nawet powiew wiatru, bez żadnego zresztą powodu, budził we mnie tak szaloną rozpacz, że uciekałem od ludzi. Szukałem ustroni tak pustej, gdziebym mógł upaść na ziemię i, nie podsłuchany przez nikogo, wyć z bólu jak pies.
Czasami w tej ucieczce przed samym sobą, doganiała mnie noc. Wtedy zpoza krzaków, zwalonych pni i rozpadlin, wychodziły naprzeciw mnie jakieś szare cienie i smutnie kiwały głowami o wybladłych oczach. A wszystkie szelesty liści, daleki turkot wozów, szmery wód, zlewały się w jeden głos żałosny, który mnie pytał: „Przechodniu nasz, ach! co się z tobą stało?...“
Ach, co się ze mną stało...
— Nic nie rozumiem — przerwał Ignacy. — Cóżto za szał?
— Co?... Tęsknota.
— Zaczem?
Wokulski drgnął.
— Zaczem? No... za wszystkiem... za krajem...
— Dlaczegożeś nie wracał?
— A cóżby mi dał powrót?... Zresztą — nie mogłem.
— Nie mogłeś? — powtórzył Ignacy.
— Nie mogłem... i basta! Nie miałem poco wracać — odparł niecierpliwie Wokulski. — Umrzeć, tu czy tam, wszystko jedno... Daj mi wina — zakończył nagle, wyciągając rękę.
Rzecki spojrzał w jego rozgorączkowaną twarz i odsunął butelkę.
— Daj spokój — rzekł — już i tak jesteś rozdrażniony...
— Dlatego chcę pić...
— Dlatego nie powinieneś pić — przerwał Ignacy. — Zawiele mówisz... może więcej, aniżelibyś chciał — dodał z naciskiem.
Wokulski cofnął się. Zastanowił się i odparł potrząsając głową.
— Mylisz się.
— Zaraz ci dowiodę — odpowiedział Ignacy przyciszonym głosem. — Ty nie jeździłeś tam wyłącznie dla zrobienia pieniędzy...
— Zapewne — rzekł Wokulski po namyśle.
— Bo i naco trzysta tysięcy rubli tobie, któremu wystarczało tysiąc na rok?...
— To prawda.
Rzecki zbliżył swoje usta do jego ucha.
— Jeszcze ci powiem, że pieniędzy tych nie przywiozłeś dla siebie...
— Kto wie, czyś nie zgadł.
— Zgaduję więcej, aniżeli myślisz...
Wokulski nagle roześmiał się.
— Aha, więc tak sądzisz? — zawołał. — Upewniam cię, że nic nie wiesz, stary marzycielu.
— Boję się twojej trzeźwości, pod wpływem której, gadasz jak waryat. Rozumiesz mnie, Stasiu?...
Wokulski wciąż się śmiał.
— Masz racyą, nie przywykłem pić i wino uderzyło mi do głowy. Ale — już zebrałem zmysły. Powiem ci tylko, że mylisz się gruntownie. A teraz, ażeby ocalić mnie od zupełnego upicia, wypij sam — za pomyślność moich zamiarów.
Ignacy nalał kieliszek i mocno ściskając rękę Wokulskiemu, rzekł:
— Za pomyślność wielkich zamiarów...
— Wielkich dla mnie, ale w rzeczywistości bardzo skromnych.
— Niech i tak będzie — mówił Ignacy. — Jestem tak stary, że mi wygodniej nic nie wiedzieć; jestem już nawet tak stary, że pragnę tylko jednej rzeczy — pięknej śmierci. Daj mi słowo, że gdy przyjdzie czas, zawiadomisz mnie...
— Tak, gdy przyjdzie czas będziesz moim swatem.
— Już byłem i nieszczęśliwie... — rzekł Ignacy.
— Z wdową, przed siedmioma laty?
— Przed piętnastoma.
— Znowu swoje — roześmiał się Wokulski. — Zawsze ten sam!
— I tyś ten sam. Za pomyślność twoich zamiarów... Jakiekolwiek są, wiem jedno, że muszą być godne ciebie. A teraz — milczę...
To powiedziawszy, Ignacy wypił wino, a kieliszek rzucił na ziemię. Szkło rozbiło się z brzękiem, który obudził Ira.
— Chodźmy do sklepu — rzekł Ignacy. — Bywają rozmowy, po których dobrze jest mówić o interesach.
Wydobył ze stolika klucz i wyszli. W sieni wionął na nich mokry śnieg. Rzecki otworzył drzwi sklepu i zapalił kilka lamp.
— Coza towary! — zawołał Wokulski. — Chyba wszystko nowe?
— Prawie. Chcesz zobaczyć?... Tu jest porcelana. Zwracam ci uwagę...
— Później... Daj mi księgę.
— Dochodów?...
— Nie, dłużników.
Rzecki otworzył biurko, wydobył księgę i podsunął fotel. Wokulski usiadł i rzuciwszy okiem na listę, wyszukał w niej jedno nazwisko.
— Sto czterdzieści rubli — mówił, czytając. — No, to wcale niedużo...
— Któżto? — zapytał Ignacy. — A... Łęcki...
— Panna Łęcka ma także otwarty kredyt... bardzo dobrze — ciągnął Wokulski, zbliżywszy twarz do księgi, jakby w niej pismo było niewyraźne. — A... a... Onegdaj wzięła portmonetkę... Trzy ruble?... to chyba zadrogo...
— Wcale nie — wtrącił Ignacy. — Portmonetka doskonała, sam ją wybierałem.
— Z którychżeto? — spytał niedbale Wokulski i zamknął księgę.
— Z tej gablotki. Widzisz, jakieto cacka.
— Musiała jednak dużo między niemi przerzucić... Jest podobno wymagająca...
— Wcale nie przerzucała, dlaczego miałaby przerzucać? — odparł Ignacy. — Obejrzała tę...
— Tę?...
— A chciała wziąść tę...
— Ach, tę... — szepnął Wokulski, biorąc do ręki portmonetkę.
— Ale ja poradziłem jej inną, w tym guście...
— Wiesz co, że to jednak jest ładny wyrób.
— Tamta, którą ja wybrałem była jeszcze ładniejsza.
— Ta bardzo mi się podoba. Wiesz... ja ją wezmę, bo moja już nanic...
— Czekaj, znajdę ci lepszą — zawołał Rzecki.
— Wszystko jedno. Pokaż inne towary, może jeszcze co mi się przyda.
— Spinki masz?... Krawat, kalosze, parasol...
— Daj mi parasol, no... i krawat. Sam wybierz. Będę dziś jedynym gościem i w dodatku zapłacę gotówką.
— Bardzo dobry zwyczaj — odparł uradowany Rzecki. Prędko wydobył krawat z szuflady i parasol z okna i podał je ze śmiechem Wokulskiemu. — Po strąceniu rabatu — dodał — jako handlujący, zapłacisz siedm rubli. Pyszny parasol... Bagatela...
— To już wróćmy do ciebie — rzekł Wokulski.
— Nie obejrzysz sklepu? — spytał Ignacy.
— Ach, co mnie to ob...
— Nie obchodzi cię twój własny sklep, taki piękny sklep?... — zdziwił się Ignacy.
— Gdzież znowu, czy możesz przypuszczać... Ale jestem trochę zmęczony.
— Słusznie — odparł Rzecki. — Co racya to racya. Więc idźmy.
Pozakręcał lampy i przepuściwszy Wokulskiego, zamknął sklep. W sieni znowu spotkał ich mokry śnieg i Paweł niosący obiad.






V.
Demokratyzacya pana i marzenia panny z towarzystwa.

Pan Tomasz Łęcki z jedyną córką Izabelą i kuzynką panną Florentyną, nie mieszkał we własnej kamienicy, lecz wynajmował lokal, złożony z ośmiu pokojów, w stronie Alei Ujazdowskiej. Miał tam salon o trzech oknach, gabinet własny, gabinet córki, sypialnią dla siebie, sypialnią dla córki, pokój stołowy, pokój dla panny Florentyny i garderobę, nie licząc kuchni i mieszkania dla służby, składającej się ze starego kamerdynera Mikołaja, jego żony, która była kucharką, i panny służącej, Anusi.
Mieszkanie posiadało wielkie zalety. Było suche, ciepłe, obszerne, widne. Miało marmurowe schody, gaz, dzwonki elektryczne i wodociągi. Każdy pokój, w miarę potrzeby, łączył się z innemi, lub tworzył zamkniętą w sobie całość. Sprzętów wreszcie miało liczbę dostateczną, ani za mało, ani za wiele, a każdy odznaczał się raczej wygodną prostotą, aniżeli skaczącemi do oczu ozdobami. Kredens budził w widzu uczucie pewności, że z niego nie zginą srebra; łóżko przywodziło na myśl bezpieczny spoczynek dobrze zasłużonych; stół można było obciążyć, na krześle usiąść bez obawy załamania się, na fotelu marzyć.
Kto tu wszedł miał swobodę ruchu; nie potrzebował lękać się, że mu coś zastąpi drogę, lub że on coś zepsuje. Czekając na gospodarza, nie nudził się, otaczały go bowiem rzeczy, które warto było oglądać. Zarazem widok przedmiotów, wyrobionych nie wczoraj i mogących służyć kilku pokoleniom, nastrajał go na jakiś ton uroczysty.
Na tem poważnem tle dobrze zarysowali się jego mieszkańcy.
Pan Tomasz Łęcki, był to sześćdziesięciokilkoletni człowiek, nie wysoki, pełnej tuszy, krwisty. Nosił nieduże wąsy białe i do góry podczesane włosy, tej samej barwy. Miał siwe, rozumne oczy, postawę wyprostowaną, chodził ostro. Na ulicy ustępowano mu z drogi — a ludzie prości mówili: oto musi być pan z panów.
Istotnie pan Łęcki liczył w swoim rodzie całe szeregi senatorów. Ojciec jego jeszcze posiadał miliony, a on sam zamłodu krocie. Później jednak część majątku pochłonęły zdarzenia polityczne, resztę — podróże po Europie i wysokie stosunki. Pan Tomasz bywał bowiem przed rokiem 1870-tym na dworze francuskim, następnie na wiedeńskim i włoskim. Wiktor Emanuel, oczarowany pięknością jego córki, zaszczycał go swoją przyjaźnią i nawet chciał mu nadać tytuł hrabiego. Nie dziw, że pan Tomasz po śmierci wielkiego króla, przez dwa miesiące nosił na kapeluszu krepę.
Od paru lat pan Tomasz nie ruszał się z Warszawy, zamało mając już pieniędzy, ażeby błyszczeć na dworach. Za to jego mieszkanie stało się ogniskiem eleganckiego świata i było niem aż do czasu rozejścia się pogłosek, że pan Tomasz postradał nietylko swój majątek, ale nawet posag panny Izabeli.
Pierwsi cofnęli się epuzerowie, za nimi damy, mające brzydkie córki, z pozostałą zaś resztą zerwał sam pan Tomasz i ograniczył swoje znajomości wyłącznie do stosunków z familią. Lecz gdy i tu zauważył zniżenie się uczuciowej temperatury, zupełnie wycofał się z towarzystwa, a nawet, ku zgorszeniu wielu szanownych osób, jako właściciel domu w Warszawie, wpisał się do resursy kupieckiej. Chciano go tam zrobić prezesem, ale nie zgodził się.
Tylko jego córka bywała u sędziwej hrabiny Karolowej i paru jej przyjaciółek, co znowu dało początek pogłosce, że p. Tomasz jeszcze posiada majątek i że zerwał z towarzystwem w części przez dziwactwo, w części dla poznania rzeczywistych przyjaciół i wybrania córce męża, któryby ją kochał dla niej samej, nie dla posagu.
Więc znowu dokoła panny Łęckiej począł zbierać się tłum wielbicieli, a na stoliku w jej salonie stosy biletów wizytowych. Gości jednak nie przyjmowano, co zresztą między nimi nie wywołało zbyt wielkiego oburzenia, ponieważ rozeszła się trzecia zkolei pogłoska, że Łęckiemu licytują kamienicę.
Tym razem w towarzystwie powstał zamęt. Jedni twierdzili, że p. Tomasz jest zdeklarowanym bankrutem, drudzy gotowi byli przysiądz, że zataił majątek, aby zapewnić szczęście jedynaczce. Kandydaci do małżeństwa i ich rodziny znaleźli się w dręczącej niepewności. Ażeby więc nic nie ryzykować i nic nie stracić, składali hołdy pannie Izabeli, nie angażując się zbytecznie i pocichu rzucali w jej domu swoje karty, prosząc Boga, ażeby ich czasem nie zaproszono, przed wyklarowaniem się sytuacyi.
O rewizytach ze strony p. Tomasza nie było mowy. Usprawiedliwiano go ekscentrycznością i smutkiem po Wiktorze Emanuelu.
Tymczasem p. Tomasz w dzień spacerował po Aleach, a wieczorem grywał wista w resursie. Fizyognomia jego była zawsze tak spokojna, a postawa tak dumna, że wielbiciele jego córki zupełnie potracili głowy. Rozważniejsi czekali, ale śmielsi poczęli znowu darzyć ją powłóczystemi spojrzeniami, cichem westchnieniem, lub drżącym uściskiem ręki, na co panna odpowiadała lodowatą, a niekiedy pogardliwą obojętnością.
Panna Izabela była niepospolicie piękną kobietą. Wszystko w niej było oryginalne i doskonałe. Wzrost więcej niż średni, bardzo kształtna figura, bujne włosy blond z odcieniem popielatym, nosek prosty, usta trochę odchylone, zęby perłowe, ręce i stopy modelowe. Szczególne wrażenie robiły jej oczy, niekiedy ciemne i rozmarzone, niekiedy pełne iskier wesołości, czasem jasno niebieskie i zimne jak lód.
Uderzająca była gra jej fizyognomii. Kiedy mówiła, mówiły jej usta, brwi, nozdrza, ręce, cała postawa, a nadewszystko oczy, któremi, zdawało się, że chce przelać swoję duszę w słuchacza. Kiedy słuchała, zdawało się, że chce wypić duszę z opowiadającego. Jej oczy umiały tulić, pieścić, płakać bez łez, palić i mrozić. Niekiedy można było myśleć, że rozmarzona, otoczy kogoś rękami i oprze mu głowę na ramieniu; lecz gdy szczęśliwy topniał z rozkoszy, nagle wykonywała jakiś ruch, który mówił, że schwycić jej niepodobna, gdyż albo wymknie się, albo odepchnie, albo poprostu każe lokajowi wyprowadzić wielbiciela za drzwi...
Ciekawem zjawiskiem była dusza panny Izabeli.
Gdyby ją kto szczerze zapytał: czem jest świat, a czem ona sama? niezawodnie odpowiedziałaby, że świat jest zaczarowanym ogrodem, napełnionym czarodziejskiemi zamkami, a ona — boginią czy nimfą uwięzioną w formy cielesne.
Panna Izabela od kolebki żyła w świecie pięknym i nietylko nadludzkim, ale — nadnaturalnym. Sypiała w puchach, odziewała się w jedwabie i hafty, siadała na rzeźbionych i wyścielanych hebanach lub palisandrach, piła z kryształów, jadała ze sreber i porcelany kosztownej jak złoto.
Dla niej nie istniały pory roku, tylko wiekuista wiosna, pełna łagodnego światła, żywych kwiatów i woni. Nie istniały pory dnia, gdyż nieraz, przez całe miesiące, kładła się spać o ósmej rano, a jadała obiad o drugiej po północy. Nie istniały różnice położeń jeograficznych, gdyż w Paryżu, Wiedniu, Rzymie, Berlinie, czy Londynie, znajdowali się ci sami ludzie, te same obyczaje, te same sprzęty, a nawet te same potrawy: zupy z wodorostów oceanu Spokojnego, ostrygi morza Północnego, ryby z Atlantyku, albo z morza Śródziemnego, zwierzyna ze wszystkich krajów, owoce ze wszystkich części świata. Dla niej nie istniała nawet siła ciężkości, gdyż krzesła jej podsuwano, talerze podawano, ją samą na ulicy wieziono, na schody wprowadzano, na góry wnoszono.
Woalka chroniła ją od wiatru, kareta od deszczu, sobole od zimna, parasolka i rękawiczki od słońca. I tak żyła z dnia na dzień, z miesiąca na miesiąc, z roku na rok, wyższa nad ludzi, a nawet nad prawa natury. Dwa razy spotkała ją straszna burza, raz w Alpach, drugi — na morzu Śródziemnem. Truchleli najodważniejsi, ale panna Izabela ze śmiechem przysłuchiwała się łoskotowi druzgotanych skał i trzeszczeniu okrętu, ani przypuszczając możliwości niebezpieczeństwa. Natura urządziła dla niej piękne widowisko z piorunów, kamieni i morskiego odmętu, jak w innym czasie pokazała jej księżyc nad jeziorem genewskiem, albo nad wodospadem Renu rozdarła chmury, które zakrywały słońce. To samo przecie robią codzień maszyniści teatrów i nawet w zdenerwowanych damach nie wywołują obawy.
Ten świat wiecznej wiosny, gdzie szeleściły jedwabie, rosły tylko rzeźbione drzewa, a glina pokrywała się artystycznemi malowidłami, ten świat miał swoję specyalną ludność. Właściwymi jego mieszkańcami były księżniczki i książęta, hrabianki i hrabiowie, tudzież bardzo stara i majętna szlachta obojej płci. Znajdowały się tam jeszcze damy zamężne i panowie żonaci, w charakterze gospodarzy domów, matrony strzegące wykwintnego obejścia i dobrych obyczajów i starzy panowie, którzy zasiadali na pierwszych miejscach przy stole, oświadczali młodzież, błogosławili ją i grywali w karty. Byli też biskupi, wizerunki Boga na ziemi, wysocy urzędnicy, których obecność zabezpieczała świat od nieporządków społecznych i trzęsienia ziemi, a nareszcie dzieci, małe cherubiny, zesłane z nieba po to, ażeby starsi mogli urządzać kinderbale.
Wśród stałej ludności zaczarowanego świata, ukazywał się od czasu do czasu zwykły śmiertelnik, który na skrzydłach reputacyi, potrafił wzbić się aż do szczytów Olimpu. Zwykle bywał nim jakiś inżynier, który łączył oceany, albo wiercił, czy też budował Alpy. Był jakiś kapitan, który w walce z dzikimi stracił swoję kompanią, a sam okryty ranami ocalał dzięki miłości murzyńskiej księżniczki. Był podróżnik, który podobno odkrył nową część świata, rozbił się z okrętem na bezludnej wyspie i bodaj czy nie kosztował ludzkiego mięsa.
Bywali tam wreszcie sławni malarze, a nadewszystko natchnieni poeci, którzy w sztambuchach hrabianek pisywali ładne wiersze, mogli kochać się bez nadziei i uwieczniać wdzięki swoich okrutnych bogiń najprzód w gazetach, a następnie w oddzielnych tomikach, drukowanych na welinowym papierze.
Cała ta ludność, między którą ostrożnie przesuwali się wygalonowani lokaje, damy do towarzystwa, ubogie kuzynki i łaknący wyższych posad kuzyni, cała ta ludność obchodziła wieczne święto.
Od południa składano sobie i oddawano wizyty i rewizyty, albo zjeżdżano się w magazynach. Ku wieczorowi bawiono się przed obiadem w czasie obiadu i po obiedzie. Potem jechano na koncert, lub do teatru, ażeby tam zobaczyć inny sztuczny świat, gdzie bohaterowie rzadko kiedy jedzą i pracują, ale za to wciąż gadają sami do siebie, — gdzie niewierność kobiet staje się źródłem wielkich katastrof i gdzie kochanek zabity przez męża w piątym akcie, na drugi dzień zmartwychwstaje w pierwszym akcie, ażeby popełniać te same błędy i gadać do siebie, nie będąc słyszanym przez osoby obok stojące. Po wyjściu z teatru, znowu zbierano się w salonach, gdzie służba roznosiła zimne i gorące napoje, najęci artyści śpiewali, młode mężatki słuchały opowiadań porąbanego kapitana o murzyńskiej księżniczce, panny rozmawiały z poetami o powinowactwie dusz, starsi panowie wykładali inżynierom swoje poglądy na inżynieryą, a damy w średnim wieku półsłówkami i spojrzeniami walczyły między sobą o podróżnika, który jadł ludzkie mięso. Potem zasiadano do kolacyi, gdzie usta jadły, żołądki trawiły, a buciki rozmawiały o uczuciach lodowatych serc i marzeniach głów niezawrotnych. A potem — rozjeżdżano się, ażeby w śnie rzeczywistym nabrać sił do snu życia.
Poza tym czarodziejskim, był jeszcze inny świat — zwyczajny.
O jego istnieniu wiedziała panna Izabela i nawet lubiła mu się przypatrywać z okna karety, wagonu, albo z własnego mieszkania. W takich ramach i z takiej odległości, wydawał on się jej malowniczym i nawet sympatycznym. Widywała rolników, powoli orzących ziemię, — duże fury, ciągnione przez chudą szkapę, — roznosicieli owoców i jarzyn, — starca, który tłukł kamienie na szosie, — posłańców, idących gdzieś z pośpiechem, — ładne i natrętne kwiaciarki, — rodzinę złożoną z ojca, bardzo otyłej matki i czworga dzieci parami trzymających się za ręce, — eleganta niższej sfery, który jechał dorożką i rozpierał się w sposób bardzo zabawny, — czasem, pogrzeb. I mówiła sobie, że tamten świat, choć niższy jest ładny; jest nawet ładniejszy, od obrazów rodzajowych, gdyż porusza się i zmienia cochwilę.
I jeszcze wiedziała panna Izabela, że jak w oranżeryach rosną kwiaty, a w winnicach winogrona, tak w tamtym, niższym świecie, wyrastają rzeczy jej potrzebne. Ztamtąd pochodzi jej wierny Mikołaj i Anusia, tam robią rzeźbione fotele, porcelanę, kryształy i firanki, tam rodzą się froterzy, tapicerowie, ogrodnicy i panny szyjące suknie. Będąc raz w magazynie, kazała zaprowadzić się do szwalni i bardzo ciekawym wydał się jej widok kilkudziesięciu pracownic, które krajały, fastrygowały i układały na formach fałdy ubrań. Była pewna, że robi im to wielką przyjemność, ponieważ te panny, które brały jej miarę, albo przymierzały suknie, były zawsze uśmiechnięte i bardzo zainteresowane tem, ażeby strój leżał na niej dobrze.
I jeszcze, wiedziała panna Izabela, że na tamtym, zwyczajnym świecie, trafiają się ludzie nieszczęśliwi. Więc każdemu ubogiemu, o ile spotkał ją, kazała dawać po kilka złotych; raz spotkawszy mizerną matkę z bladem jak wosk dzieckiem przy piersi, oddała jej bransoletę, a brudne, żebrzące dzieci, obdarzała cukierkami i całowała z pobożnem uczuciem. Zdawało się jej, że w którymś z tych biedaków, a może w każdym, jest utajony Chrystus, który zastąpił jej drogę, ażeby dać okazyą do spełnienia dobrego czynu.
Wogóle dla ludzi z niższego świata, miała serce życzliwe. Przychodziły jej na myśl słowa Pisma św.: „w pocie czoła pracować będziesz“. Widocznie popełnili oni jakiś ciężki grzech, skoro skazano ich na pracę; ależ tacy jak ona aniołowie, nie mogli nie ubolewać nad ich losem. Tacy jak ona, dla której największą pracą było dotknięcie elektrycznego dzwonka, albo wydanie rozkazu.
Raz tylko niższy świat zrobił na niej potężne wrażenie.
Pewnego dnia, we Francyi, zwiedzała fabrykę żelazną. Zjeżdżając z góry, w okolicy pełnej lasów i łąk, pod szafirowem niebem, zobaczyła otchłań wypełnioną obłokami czarnych dymów i białych par i usłyszała głuchy łoskot, zgrzyt i sapanie machin. Potem widziała piece, jak wieże średniowiecznych zamków, dyszące płomieniami, — potężne koła, które obracały się z szybkością błyskawic, — wielkie rusztowania, które same toczyły się po szynach, — strumienie rozpalonego do białości żelaza i półnagich robotników, jak spiżowe posągi o ponurych wejrzeniach. Ponad tem wszystkiem — krwawa łuna, warczenie kół, jęki miechów, grzmot młotów i niecierpliwe oddechy kotłów, a pod stopami dreszcz wylęknionej ziemi.
Wtedy zdało się jej, że z wyżyn szczęśliwego Olimpu, zstąpiła do beznadziejnej otchłani wulkana, gdzie cyklopowie kują pioruny, mogące zdruzgotać sam Olimp. Przyszły jej na myśl legendy o zbuntowanych olbrzymach, o końcu tego pięknego świata, w którym przebywała i pierwszy raz w życiu, ją, boginię, przed którą gięli się marszałkowie i senatorzy, zdjęła trwoga.
— To są straszni ludzie, papo... — szepnęła do ojca.
Ojciec milczał, tylko mocniej przycisnął jej ramię.
— Ale kobietom oni nic złego nie zrobią?
— Tak, nawet oni — odpowiedział pan Tomasz.
W tej chwili pannę Izabelę ogarnął wstyd na myśl, że troszczyła się tylko o kobiety. Więc szybko dodała:
— A jeżeli nam, to i wam nie zrobią nic złego...
Ale pan Tomasz uśmiechnął się i potrząsnął głową. W owym czasie dużo mówiono o zbliżającym się końcu starego świata, a pan Tomasz głęboko odczuwał to, z wielkiemi trudnościami wydobywając pieniądze od swoich pełnomocników.
Odwiedziny fabryki stanowiły ważną epokę w życiu panny Izabeli. Z religijną czcią czytywała ona poezye swego dalekiego kuzyna Zygmunta i zdawało się jej, że dziś znalazła ilustracyą do „Nie-boskiej komedyi“. Odtąd często marzyła o zmroku, że na górze kąpiącej się w słońcu, zkąd zjeżdżał jej powóz do fabryki, stoją okopy św. Trójcy, a w tej dolinie, zasnutej dymami i parą, było obozowisko zbuntowanych demokratów, gotowych lada chwila ruszyć do szturmu i zburzyć jej piękny świat.
Teraz dopiero zrozumiała, jak gorąco kocha tę swoję duchową ojczyznę, gdzie kryształowe pająki zastępują słońce, dywany — ziemię, posągi i kolumny — drzewa. Tę drugą ojczyznę, która ogarnia arystokracyą wszystkich narodów, wykwintność wszystkich czasów i najpiękniejsze zdobycze cywilizacyi.
I to wszystko miałoby runąć, umrzeć, albo rozpierzchnąć się!... Rycerska młodzież, która śpiewa z takiem uczuciem, tańczy z wdziękiem, pojedynkuje się z uśmiechem, albo skacze na środku jeziora w wodę za zgubionym kwiatkiem?... Mają zginąć te ukochane przyjaciółki, które okrywały ją tyloma pieszczotami, albo siedząc u jej nóg, opowiadały jej tyle drobnych tajemnic, albo oddalone od niej, pisywały takie długie, bardzo długie listy, w których tkliwe uczucia mięszały się z nader wątpliwą ortografią?
A ta dobra służba, która ze swymi panami postępuje tak, jakby zaprzysięgła im dozgonną miłość, wierność i posłuszeństwo? A te modystki, które zawsze witają ją z uśmiechem i tak pamiętają o najdrobniejszym szczególe jej tualety, tak dokładnie wiedzą o jej tryumfach? A te piękne konie, którym jaskółka mogłaby zazdrościć lotu, a te psy mądre i przywiązane jak ludzie, a te ogrody, gdzie ręka ludzka powznosiła pagórki, wylewała strumienie, modelowała drzewa?.. I to wszystko miałoby kiedyś zniknąć?...
Od tych rozmyślań przybył pannie Izabeli na twarz nowy wyraz — łagodnego smutku, który ją robił jeszcze piękniejszą. Mówiono, że już zupełnie dojrzała.
Rozumiejąc, że wielki świat jest wyższym światem, panna Izabela dowiedziała się powoli, że do tych wyżyn wzbić się można i stale na nich przebywać tylko zapomocą dwóch skrzydeł: urodzenia i majątku. Urodzenie zaś i majątek są przywiązane do pewnych wybranych familij, jak kwiat i owoc pomarańczy, do pomarańczowego drzewa. Bardzo też jest możliwem, że, dobry Bóg, widząc dwie dusze z pięknemi nazwiskami, połączone węzłem Sakramentu, pomnaża ich dochody i zsyła im na wychowanie aniołka, który w dalszym ciągu, podtrzymuje sławę rodów swojemi cnotami, dobrem ułożeniem i pięknością. Ztąd wynika obowiązek oględnego zawierania małżeństw, na czem najlepiej znają się stare damy i sędziwi panowie. Wszystko znaczy trafny dobór nazwisk i majątków. Miłość bowiem, nie ta szalona, o jakiej marzą poeci, ale prawdziwie chrześciańska, zjawia się dopiero po Sakramencie i najzupełniej wystarcza, ażeby żona umiała pięknie prezentować się w domu, a mąż z powagą asystować jej w świecie.
Tak było dawniej i było dobrze, według zgodnej opinii wszystkich matron. Dziś zapomniano o tem i jest źle: mnożą się mezalianse i upadają wielkie rodziny.
— I nie ma szczęścia w małżeństwach — dodawała pocichu panna Izabela, której młode mężatki opowiedziały niejeden sekret domowy.
Dzięki nawet tym opowiadaniom, nabrała dużego wstrętu do małżeństwa i lekkiej wzgardy dla mężczyzn.
Mąż w szlafroku, który ziewa przy żonie, całuje ją, mając pełne usta dymu z cygar, często odzywa się: „A dajże mi spokój!“ albo poprostu: „głupia jesteś!“... ten mąż, który robi hałasy w domu za nowy kapelusz, a za domem wydaje pieniądze na ekwipaże dla aktorek — to wcale nie ciekawe stworzenie. Co najgorsze, że każdy z nich przed ślubem był gorącym wielbicielem, mizerniał, nie widząc długo swej pani, rumienił się, kiedy ją spotkał, a nawet niejeden obiecywał zastrzelić się z miłości.
To też mając lat ośmnaście panna Izabela tyranizowała mężczyzn chłodem. Kiedy Wiktor Emanuel raz pocałował ją w rękę, uprosiła ojca, że tego samego dnia wyjechali z Rzymu. W Paryżu oświadczył się jej pewien bogaty hrabia francuski; odpowiedziała mu, że jest Polką i za cudzoziemca nie wyjdzie. Podolskiego magnata odepchnęła zdaniem, że odda swoję rękę tylko temu, kogo pokocha, a na co się jeszcze nie zanosi, a oświadczyny jakiegoś amerykańskiego milionera zbyła wybuchem śmiechu.
Takie postępowanie na kilka lat wytworzyło dokoła panny pustkę. Podziwiano ją i wielbiono, ale zdaleka; nikt bowiem nie chciał narażać się na szyderczą odmowę.
Po przejściu pierwszego niesmaku, panna Izabela zrozumiała, że małżeństwo trzeba przyjąć takiem, jakie jest. Była już zdecydowana wyjść za mąż, pod tym wszakże warunkiem, aby przyszły towarzysz — podobał się jej, miał piękne nazwisko i odpowiedni majątek. Rzeczywiście trafiali się jej ludzie piękni, majętni i utytułowani; na nieszczęście jednak, żaden nie łączył w sobie wszystkich trzech warunków, więc — znowu upłynęło kilka lat.
Nagle rozeszły się wieści o złym stanie interesów pana Tomasza i — z całego legionu konkurentów — zostało pannie Izabeli tylko dwu poważnych: pewien baron i pewien marszałek, bogaci, ale starzy.
Teraz spostrzegła panna Izabela, że w wielkim świecie usuwa jej się grunt pod nogami, więc zdecydowała się obniżyć skalę wymagań. Ale że baron i marszałek, pomimo swoich majątków, budzili w niej niepokonaną odrazę, więc odkładała stanowczą decyzyą z dnia na dzień. Tymczasem pan Tomasz zerwał z towarzystwem. Marszałek nie mogąc doczekać się odpowiedzi, wyjechał na wieś, strapiony baron za granicę i — panna Izabela pozostała kompletnie samą. Wprawdzie wiedziała, że każdy z nich wróci na pierwsze zawołanie, ale — którego tu wybrać?... jak przytłumić wstręt?... Nadewszystko zaś, czy podobna robić z siebie taką ofiarę, mając niejaką pewność, że kiedyś odzyska majątek i wiedząc, że wówczas, znowu będzie mogła wybierać. Tym razem już wybierze, poznawszy jak ciężko jej żyć poza towarzystwem salonów...
Jedna rzecz w wysokim stopniu ułatwiała jej wyjście za mąż dla stanowiska. Oto, panna Izabela nigdy nie była zakochaną. Przyczyniał się do tego jej chłodny temperament, wiara, że małżeństwo obejdzie się bez poetycznych dodatków, nareszcie miłość idealna, najdziwniejsza, o jakiej słyszano.
Raz zobaczyła w pewnej galeryi rzeźb, posąg Apolina, który na niej zrobił tak silne wrażenie, że kupiła piękną jego kopią i ustawiła w swoim gabinecie. Przypatrywała mu się całemi godzinami, myślała o nim, i... kto wie, ile pocałunków ogrzało ręce i nogi marmurowego bóstwa?... I stał się cud: pieszczony przez kochającą kobietę głaz, ożył. A kiedy pewnej nocy zapłakana usnęła, nieśmiertelny zstąpił ze swego piedestału i przyszedł do niej w laurowym wieńcu na głowie, jaśniejący mistycznym blaskiem.
Siadł na krawędzi jej łóżka, długo patrzył na nią oczyma, z których przeglądała wieczność, a potem objął ją w potężnym uścisku i pocałunkami białych ust ocierał łzy i chłodził jej gorączkę.
Odtąd nawiedzał ją coraz częściej i omdlewającej w jego objęciach, szeptał on, bóg światła, tajemnice nieba i ziemi, jakich dotychczas nie wypowiedziano w śmiertelnym języku. A przez miłość dla niej sprawił jeszcze większy cud, gdyż w swem boskiem obliczu kolejno ukazywał jej wypiększone rysy tych ludzi, którzy kiedykolwiek zrobili na niej wrażenie.
Raz był podobnym do odmłodzonego jenerała-bohatera, który wygrał bitwę i z wyżyn swego siodła patrzył na śmierć kilku tysięcy walecznych. Drugi raz przypominał twarzą najsławniejszego tenora, któremu kobiety rzucały kwiaty pod nogi, a mężczyźni wyprzęgali konie z powozu. Inny raz był wesołym i pięknym księciem krwi jednego z najstarszych domów panujących; inny raz dzielnym strażakiem, który za wydobycie trzech osób z płomieni na piątem piętrze, dostał legią honorową; inny raz był wielkim rysownikiem, który przytłaczał świat bogactwem swojej fantazyi, a inny raz weneckim gondolierem, albo cyrkowym atletą nadzwyczajnej urody i siły.
Każdy z tych ludzi, przez pewien czas zaprzątał tajemne myśli panny Izabeli, każdemu poświęcała najcichsze westchnienia, rozumiejąc, że dla tych, czy innych powodów, kochać go nie może i — każdy z nich za sprawą bóstwa ukazywał się w jego postaci, wpółrzeczywistych marzeniach. A od tych widzeń oczy panny Izabeli przybrały nowy wyraz — jakiegoś nadziemskiego zamyślenia. Niekiedy spoglądały one gdzieś ponad ludzi i poza świat; a gdy jeszcze jej popielate włosy na czole ułożyły się tak dziwnie, jakby je rozwiał tajemniczy podmuch, patrzącym zdawało się, że widzą anioła, albo świętą.
Przed rokiem w jednej z takich chwil, zobaczył pannę Izabelę Wokulski. Odtąd serce jego nie zaznało spokoju.
Prawie w tym samym czasie pan Tomasz zerwał z towarzystwem i na znak swoich rewolucyjnych usposobień, zapisał się do resursy kupieckiej. Tam z pomiatanymi niegdyś garbarzami, szczotkarzami i dystylatorami grywał w wista, głosząc naprawo i nalewo, że arystokracya nie powinna zasklepiać się w wyłączności, ale przodować oświeconemu mieszczaństwu, a przez nie narodowi. Za co wywzajemniając się dumni dziś garbarze, szczotkarze i dystylatorzy raczyli przyznawać, że pan Tomasz, jest jedynym arystokratą, który pojął swoje obowiązki względem kraju i spełnia je sumiennie. Mogli byli dodać: spełnia codzień od dziewiątej wieczorem do północy.
I kiedy w ten sposób pan Tomasz dźwigał jarzmo stanowiska, panna Izabela trawiła się w samotności i ciszy swego pięknego lokalu. Nieraz Mikołaj już twardo drzemał w fotelu, panna Florentyna zatkawszy sobie uszy watą, nadobre spała, a do pokoju panny Izabeli sen jeszcze nie zapukał, odpędzany przez wspomnienia. Wtedy zrywała się z łóżka i odziana w lekki szlafroczek, całemi godzinami chodziła po salonie, gdzie dywan głuszył jej kroki i tylko tyle było światła, ile go rzucały dwie skąpe latarnie uliczne.
Chodziła, a w ogromnym pokoju tłoczyły się jej smutne myśli i widziadła osób, które tu kiedyś bywały. Tu drzemie stara księżna; tu dwie hrabiny informują się u prałata: czy można dziecko ochrzcić wodą różanną? Tu rój młodzieży, zwraca ku niej tęskne spojrzenia, albo udanym chłodem usiłuje podniecić w niej ciekawość; a tam girlanda panien, które pieszczą ją wzrokiem, podziwiają, albo jej zazdroszczą. Pełno świateł, szelestów, rozmów, których większa część, jak motyle około kwiatu, krążyły około jej piękności. Gdzie ona się znalazła, tam obok niej wszystko bladło; inne kobiety były jej tłem, a mężczyźni niewolnikami.
I to wszystko przeszło!... I dziś w tym salonie — chłodno, ciemno i pusto... Jest tylko ona i niewidzialny pająk smutku, który zawsze zasnuwa szarą siecią te miejsca, gdzie byliśmy szczęśliwi i zkąd szczęście uciekło. Już uciekło!... Panna Izabela wyłamywała sobie palce, ażeby pohamować się od łez, których wstyd jej było nawet w pustce i w nocy.
Wszyscy ją opuścili, z wyjątkiem — hrabiny Karolowej, która, kiedy wezbrał jej zły humor, przychodziła tu i szeroko zasiadłszy na kanapie, prawiła wśród westchnień:
— Tak, droga Belciu, musisz przyznać, że popełniłaś kilka błędów nie do darowania. Nie mówię o Wiktorze Emanuelu, bo tamto był przelotny kaprys króla — trochę liberalnego i zresztą bardzo zadłużonego. Na takie stosunki trzeba mieć — więcej — nie powiem: taktu, ale — doświadczenia — ciągnęła hrabina, skromnie spuszczając powieki. — Ale wypuścić, czy — jeżeli chcesz — odrzucić, hrabiego Saint-Auguste, to już daruj!... Człowiek młody, majętny, bardzo dobrze, i jeszcze z taką karyerą!... Teraz właśnie przewodniczy jednej deputacyi do Ojca Świętego i zapewne dostanie specyalne błogosławieństwo dla całej rodziny, no — a hrabia Chambord nazywa go cher cousin... Ach Boże!
— Myślę ciociu, że martwić się tem już zapóźno — wtrąciła panna Izabela.
— Alboż ja chcę cię martwić, biedne dziecko! I bez tego czekają cię ciosy, które ukoić może tylko głęboka wiara. Zapewne wiesz, że ojciec stracił wszystko, nawet resztę twego posagu?
— Cóż ja na to poradzę?
— A jednak ty tylko możesz radzić i powinnaś — mówiła hrabina z naciskiem. — Marszałek nie jest wprawdzie Adonisem, no — ale... Gdyby nasze obowiązki były do spełnienia łatwe, nie istniałaby zasługa. Zresztą, mój Boże, któż nam broni, mieć na dnie duszy jakiś ideał, o którym myśl osładza najcięższe chwile? Nakoniec mogę cię zapewnić, że położenie pięknej kobiety, mającej starego męża, nie należy do najgorszych. Wszyscy interesują się nią, mówią o niej, składają hołdy jej poświęceniu, a znowu stary mąż, jest mniej wymagającym od męża w średnim wieku...
— Ach, ciociu...
— Tylko bez egzaltacyi, Belciu! Nie masz lat szesnastu i na życie musisz patrzeć seryo. Nie można przecie dla jakiejś idyosynkrazyi poświęcać bytu ojca, a choćby Flory i waszej służby. Wreszcie pomyśl, ile ty, przy twem szlachetnem serduszku mogłabyś zrobić dobrego, rozporządzając znacznym majątkiem.
— Ależ ciociu, marszałek jest obrzydliwy. Jemu nie żony trzeba, ale niańki, któraby mu ocierała usta.
— Nie upieram się przy marszałku, więc baron...
— Baron jeszcze starszy, farbuje się, różuje, i ma jakieś plamy na rękach.
Hrabina podniosła się z kanapy.
— Nie nalegam, moja droga, nie jestem swatką, to należy do pani Meliton. Zwracam tylko uwagę, że nad ojcem wisi katastrofa.
— Mamy przecie kamienicę.
— Którą sprzedadzą najdalej po ś. Janie, tak, że nawet twoja suma spadnie.
— Jakto — dom, który kosztował sto tysięcy, sprzedadzą za sześćdziesiąt?...
— Bo on nie wart więcej, bo ojciec zadużo wydał. Wiem to od budowniczego, który oglądał go z polecenia Krzeszowskiej.
— Więc w ostateczności mamy serwis... srebra... — wybuchnęła panna Izabela, załamując ręce.
— Hrabina ucałowała ją kilkakrotnie.
— Drogie, kochane dziecko — mówiła łkając — że też właśnie ja muszę tak ranić ci serce!... Słuchaj więc... Ojciec ma jeszcze długi wekslowe, jakieś parę tysięcy rubli. Otóż te długi... uważasz... te długi ktoś skupił... kilka dni temu, w końcu marca. Domyślamy się, że to zrobiła Krzeszowska...
— Cóż za nikczemność! — szepnęła panna Izabela. — Ale — mniejsza o nią... Na pokrycie paru tysięcy rubli wystarczy mój serwis i srebra.
— Są one warte bez porównania więcej, ale — kto dziś kupi rzeczy tak kosztowne?
— W każdym razie spróbuję — mówiła rozgorączkowana panna Izabela. — Poproszę panią Meliton, ona mi to ułatwi...
— Zastanów się jednak, czy nie szkoda tak pięknych pamiątek.
Panna Izabela roześmiała się.
— Ach, ciociu... Więc mam wahać się pomiędzy sprzedaniem siebie i serwisu?... Bo na to, ażeby zabierano nam meble, nigdy nie pozwolę... Ach ta Krzeszowska... to wykupywanie wyksli... co za ohyda!
— No, możeto jeszcze nie ona.
— Więc chyba znalazł się jakiś nowy nieprzyjaciel, gorszy od niej.
— Możeto ciotka Honorata — uspakajała ją hrabina — czy ja wiem? Może chce dopomódz Tomaszowi, ale zawieszając nad nim groźbę. Lecz bądź zdrowa, moje kochane dziecię, adieu...
Na tem skończyła się rozmowa, w języku polskim, gęsto ozdobionym francuzczyzną, co robiło go podobnym do ludzkiej twarzy, okrytej wysypką.






VI.
W jaki sposób nowi ludzie ukazują się nad staremi horyzontami.

Początek kwietnia, jeden z tych miesięcy, które służą za przejście między zimą i wiosną. Śnieg już zniknął, ale nie ukazała się jeszcze zieloność; drzewa są czarne, trawniki szare i niebo szare: wygląda jak marmur poprzecinany srebrnemi i złotawemi nitkami.
Jest około piątej po południu. Panna Izabela siedzi w swoim gabinecie i czyta najnowszą powieść Zoli: Une page d’amour. Czyta bez uwagi, cochwila podnosi oczy, spogląda w okno i półświadomie formułuje sąd, że gałązki drzew są czarne, a niebo szare. Znowu czyta, spogląda po gabinecie i półświadomie myśli, że jej meble kryte błękitną materyą i jej niebieski szlafroczek mają jakiś szary odcień i że festony białej firanki są podobne do wielkich sopli śniegu. Potem zapomina o czem myślała w tej chwili i pyta się w duchu: o czem ja myślałam?... Ach, prawda o kweście wielkotygodniowej... I nagle czuje ochotę przejechania się karetą, a jednocześnie czuje żal do nieba, że jest takie szare, że złotawe żyłki na nim są tak wąskie... Dręczy ją jakiś cichy niepokój, jakieś oczekiwanie, ale nie jest pewna, naco czeka: czy nato, ażeby chmury się rozdarły, czy nato, ażeby wszedł lokaj i wręczył jej list, zapraszający na wielkotygodniową kwestę? Już taki krótki czas, a jej nie proszą.
Znowu czyta powieść, ten rozdział, kiedy, podczas gwiaździstej nocy, p. Rambaud naprawiał zepsutą lalkę małej Joasi, Helena tonęła we łzach bezprzedmiotowego żalu, a Opat Jouve radził, ażeby wyszła za mąż. Panna Izabela odczuwa ten żal, i kto wie, czy, gdyby w tej chwili ukazały się na niebie gwiazdy zamiast chmur, czy nie rozpłakałaby się tak, jak Helena. Wszakto już ledwo parę dni do kwesty, a jej jeszcze nie proszą. Że zaproszą, o tem wie, ale dlaczego zwłóczą?...
„Te kobiety, które zdają się tak gorąco szukać Boga, bywają niekiedy nieszczęśliwemi istotami, których serce wzburzyła namiętność. Idą do kościoła, ażeby tam wielbić mężczyznę“ — mówi opat Jouve.
„Poczciwy opat, jak on chciał uspokoić tę biedną Helenę!“ — myśli panna Izabela i nagle odrzuca książkę. Opat Jouve przypomniał jej, że już od dwu miesięcy haftuje pas do kościelnego dzwonka i że go jeszcze nie skończyła. Podnosi się z fotelu i przysuwa do okna stolik z tamburkiem, z pudełkiem różnokolorowych jedwabiów, z kolorowym deseniem; rozwija pas i zaczyna gorliwie wyszywać na nim róże i krzyże. Pod wpływem pracy w sercu budzi się otucha. Kto tak, jak ona, służy Kościołowi, nie może być zapomnianym przy wielkotygodniowej kweście. Wybiera jedwabie, nawłóczy igły i szyje wciąż. Oko jej przebiega od wzoru do haftu, ręka spada z góry na dół, wznosi się z dołu do góry, ale w myśli zaczyna rodzić się pytanie dotyczące kostyumu na groby i toalety na Wielkanoc. Pytanie to wkrótce zapełnia jej całą uwagę, zasłania oczy i zatrzymuje rękę. Suknia, kapelusz, okrywka i parasolka, wszystko musi być nowe, a tu tak niewiele czasu i nietylko nic nie zamówione, ale nawet nie wybrane!...
Tu przypomina sobie, że jej serwis i srebra już znajdują się u jubilera, że już trafia się jakiś nabywca i że dziś lub jutro będą sprzedane. Panna Izabela czuje ściśnięcie serca za serwisem i srebrami, lecz doznaje niejakiej ulgi na myśl o kweście i nowej toalecie. Może mieć bardzo piękną, ale jaką?...
Odsuwa tamburek i ze stolika, na którym leżą Szekspir, Dante, album europejskich znakomitości, tudzież kilka pism, bierze: Le moniteur de la mode i zaczyna go przeglądać z największą uwagą. Oto jest toaleta obiadowa; oto ubiory wiosenne dla panienek, panien, mężatek, młodych mężatek i ich matek! Oto suknie wizytowe, ceremonialne, spacerowe; sześć nowych form kapeluszy, z dziesięć materyałów, kilkadziesiąt barw... Co tu wybrać, o Boże?... Nie podobna wybierać bez naradzenia się z panną Florentyną i z magazynierką...
Panna Izabela z niechęcią odrzuca monitora mody i siada na szeslągu w postaci półleżącej. Ręce, splecione jak do modlitwy, opiera na poręczy, głowę na rękach i patrzy w niebo rozmarzonemi oczyma. Kwestya wielkotygodniowa, nowa toaleta, chmury na niebie, wszystko mięsza się w jej wyobraźni na tle żalu za serwisem i lekkiego uczucia wstydu, że go sprzedaje.
„Ach, wszystko jedno!“ — mówi sobie i znowu pragnie, ażeby chmury rozdarły się choć na chwilę. Ale chmury zgęszczają się, a w jej sercu wzmaga się żal, wstyd i niepokój. Spojrzenie jej pada na stolik, stojący tuż obok szesląga i na książkę do nabożeństwa, oprawną w kość słoniową. Panna Izabela bierze do rąk książkę i powoli, kartka za kartką, wyszukuje w niej modlitwy: Acte de résignation, a znalazłszy zaczyna czytać:
Que votre nom soit béni a jamais, bien qui avez voulu m’éprouver par cette peine“. W miarę jak czyta, szare niebo wyjaśnia się, a przy ostatnich słowach... et d’attendre en paix votre divin secours...“ chmury pękają, ukazuje się kawałek czystego błękitu, gabinet panny Izabeli napełnia się światłem, a jej dusza spokojem. Teraz jest pewna, że modły jej zostały wysłuchane, że będzie miała najpiękniejszą tualetę i najlepszy kościół do kwesty.
W tej chwili delikatnie otwierają się drzwi gabinetu; staje w nich panna Florentyna, wysoka, czarno ubrana, nieśmiała, trzyma w dwu palcach list i mówi cicho:
— Od pani Karolowej.
— Ach, w sprawie kwesty — odpowiada panna Izabela z czarującym uśmiechem. — Cały dzień nie zaglądałaś do mnie, Florciu.
— Nie chcę ci przeszkadzać.
— W nudzeniu się?... — pyta panna Izabela. — Kto wie, czy nie byłoby nam weselej nudzić się w jednym pokoju.
— List... — mówi nieśmiała osoba w czarnej sukni, wyciągając rękę do Izabeli.
— Znam jego treść — przerywa panna Izabela. — Posiedź trochę u mnie i jeżeli nie zrobi ci subiekcyi, przeczytaj ten list.
Panna Florentyna siada nieśmiało na fotelu, delikatnie bierze z biurka nożyk i z największą ostrożnością przecina kopertę. Kładzie na biurku nożyk, potem kopertę, rozwija papier i cichym, melodyjnym głosem, czyta list pisany pofrancusku:
„Droga Belu! Wybacz, że odzywam się w sprawie, którą tylko ty i twój ojciec macie prawo rozstrzygać. Wiem, drogie dziecię, że pozbywasz się twego serwisu i sreber, sama mi zresztą o tem mówiłaś. Wiem też, że znalazł się nabywca, który ofiarowuje wam 5.000 rubli, mojem zdaniem zamało, choć w tych czasach trudno spodziewać się więcej. Po rozmowie jednak, jaką miałam w tej materyi z Krzeszowską, zaczynam lękać się, ażeby piękne te pamiątki nie przeszły w niewłaściwe ręce.
Chciałabym temu zapobiedz, proponuję ci więc, jeżeli zgodzisz się, 3.000 rubli pożyczki na zastaw wspomnianego serwisu i sreber. Sądzę, że dziś wygodniej będzie im u mnie, gdy ojciec twój znajduje się w takich kłopotach. Odebrać je będziesz mogła, kiedy zechcesz, a wrazie mojej śmierci, nawet bez zwracania pożyczki.
Nie narzucam się, tylko proponuję. Rozważ, jak ci będzie wygodniej, a nadewszystko pomyśl o następstwach.
O ile cię znam, byłabyś boleśnie dotkniętą, usłyszawszy kiedyś, że nasze rodzinne pamiątki zdobią stół jakiego bankiera, albo należą do wyprawy jego córki.
Zasyłam ci tysiące pocałunków,

Joanna.


P. S. Wyobraź sobie, co za szczęście spotkało moję ochronkę. Będąc wczoraj w sklepie tego sławnego Wokulskiego, przymówiłam się o mały datek dla sierot. Liczyłam na jakie kilkanaście rubli, a on, czy uwierzysz, ofiarował mi tysiąc, wyraźnie: tysiąc rubli i jeszcze powiedział, że na moje ręce nie śmiałby złożyć mniejszej sumy. Kilku takich Wokulskich, a czuję, że na starość zostałabym demokratką“.
Panna Florentyna skończywszy list, nie śmiała oderwać od niego oczu. Wreszcie odważyła się i spojrzała: panna Izabela siedziała na szeslągu blada, z zaciśniętemi rękami.
— Cóż ty na to, Florciu? — spytała po chwili.
— Myślę — odparła cicho zapytana — że pani Karolowa na początku listu najtrafniej osądziła swoje stanowisko w tej sprawie.
— Co za upokorzenie! — szepnęła panna Izabela, nerwowo bijąc ręką w szesląg.
— Upokorzeniem jest proponować komuś trzy tysiące rubli na zastaw sreber i to wówczas, gdy obcy ofiarowują pięć tysięcy... Innego nie widzę.
— Jak ona nas traktuje... My chyba naprawdę jesteśmy zrujnowani...
— Ależ Belciu!... — przerwała, ożywiając się panna Florentyna, — Właśnie ten cierpki list dowodzi, że nie jesteście zrujnowani. Ciotka lubi być cierpką, ale umie oszczędzać nieszczęście. Gdyby wam groziła ruina, znaleźlibyście w niej tkliwą i delikatną pocieszycielkę.
— Dziękuję za to.
— I nie potrzebujesz obawiać się tego. Jutro wpłynie nam pięć tysięcy rubli, za które można prowadzić dom przez pół roku... choćby przez kwartał. Za parę miesięcy...
— Zlicytują nam kamienicę...
— Prosta forma i nic więcej. Owszem, możecie zyskać, podczas gdy dzisiaj kamienica jest tylko ciężarem. No, a po ciotce Hortensyi dostaniesz ze sto tysięcy rubli. Zresztą — dodała pochwili panna Florentyna, podnosząc brwi — ja sama nie jestem pewna, czy i ojciec nie ma jeszcze majątku. Wszyscy są tego zdania...
Panna Izabela wychyliła się z szesląga i ujęła rękę panny Florentyny.
— Florciu — rzekła, zniżając głos — komu ty to mówisz?... Więc naprawdę uważasz mnie — tylko — za pannę na wydaniu, która nic nie widzi i niczego nie pojmuje?... Myślisz, że nie wiem — domówiła jeszcze ciszej — że już miesiąc, jak pieniądze na utrzymanie domu pożyczasz od Mikołaja...
— Może właśnie ojciec chce tego...
— Czy i tego chce, ażebyś mu co rano podkładała kilka rubli do pugilaresu?
Panna Florentyna spojrzała jej w oczy i poruszyła głową.
— Zadużo wiesz — odparła — ale nie wszystko. Już od dwu tygodni, może od dziesięciu dni, widzę, że ojciec miewa po kilkanaście rubli...
— Więc zaciąga długi...
— Nie. Ojciec nigdy nie zaciąga długów w mieście. Każdy wierzyciel przychodzi z pożyczką do domu i w gabinecie ojca dostaje kwit albo procent. Nie znasz go pod tym względem.
— Więc zkądże teraz ma pieniądze?
— Nie wiem. Widzę, że ma i słyszę, że zawsze je miał.
— Pocóż w takim razie zezwala na sprzedaż sreber? — pytała natarczywie panna Izabela.
— Może chce zirytować rodzinę.
— A kto wykupił jego weksle?
Panna Florentyna zrobiła rękoma ruch, oznaczający rezygnacyą.
— Nie wykupiła ich Krzeszowska — rzekła — to wiem napewno. Więc — albo ciotka Hortensya, albo...
— Albo?...
— Albo sam ojciec. Czy nie wiesz, ile rzeczy robi ojciec, ażeby zaniepokoić rodzinę, a potem śmiać się...
— Zacóż chciałby mnie, nas, niepokoić?
— Myśli, że ty jesteś spokojna. Córka powinna nieograniczenie ufać ojcu.
— Ach, tak!... — szepnęła panna Izabela, zamyślając się.
Czarno ubrana kuzynka zwolna podniosła się z fotelu i cicho wyszła.
Panna Izabela znowu zaczęła patrzeć na swój pokój, który wydał jej się popielatym, na czarne gałązki, które chwiały się za oknem, na parę wróbli świergoczących może o budowie gniazda, na niebo, które stało się jednolicie szarem, bez żadnej jaśniejszej prążki. W jej pamięci znowu odżyła sprawa kwesty i nowej toalety, ale obie wydały się jej tak małemi, tak prawie śmiesznemi, że myśląc o nich, nieznacznie wzruszyła ramionami.
Dręczyły ją inne pytania: czyby nie oddać serwisu hrabinie Karolowej — i — zkąd ojciec ma pieniądze? Jeżeli miał je dawniej, dlaczego pozwolił na zaciąganie długów u Mikołaja?... A jeżeli nie miał, z jakiego źródła czerpie je dziś?... Jeżeli ona odda serwis i srebra ciotce, może stracić okazyą do korzystnego pozbycia się ich, a jeżeli sprzeda za pięć tysięcy, pamiątki te naprawdę mogą dostać się w niewłaściwe ręce, jak pisała hrabina.
Nagle przerwał się ten bieg myśli: bystre jej ucho usłyszało w dalszych pokojach szmer. Było to męskie stąpanie, miarowe, spokojne. W salonie stłumił je nieco dywan, w pokoju jadalnym wzmocniło się, w jej sypialni przycichło, jakby ktoś szedł na palcach.
— Proszę papo — odezwała się panna Izabela, usłyszawszy pukanie do swych drzwi.
Wszedł pan Tomasz. Ona podniosła się z szeslonga, ale ojciec nie pozwolił na to. Objął ją w ramiona, ucałował w głowę i za nim usiadł przy niej, rzucił okiem w duże lustro na ścianie. Zobaczył tam swoję piękną twarz, siwe wąsy, swój ciemny żakiet bez zarzutu, gładkie spodnie, jakby dopieroco wyszły od krawca, i uznał, że wszystko jest dobrze.
— Słyszę — rzekł do córki, uśmiechając się — że panienka odbiera korespondencye, które jej psują humor.
— Ach papo, gdybyś wiedział jakim tonem przemawia ciotka...
— Zapewne tonem osoby chorej na nerwy. Za to nie możesz mieć do niej żalu.
— Gdyby tylko żal. Ja boję się, że ona ma racyą i że nasze srebra mogą naprawdę znaleźć się na jakim bankierskim stole.
Przytuliła głowę do ramienia ojca. Pan Tomasz spojrzał niechcący w lusterko na stoliku i przyznał w duchu, że oboje w tej chwili tworzą bardzo piękną grupę. Szczególniej dobrze odbijała obawa rozlana na twarzy córki, od jego spokoju. Uśmiechnął się.
— Bankierskie stoły!... — powtórzył. — Srebra naszych przodków bywały już na stołach Tatarów, Kozaków, zbuntowanych chłopów i nietylko nam to nie uchybiało, ale nawet przynosiło zaszczyt. Kto walczy, naraża się na straty.
— Tracili przez wojnę i na wojnie — wtrąciła panna Izabela.
— A dziś niema wojny?... Zmieniła się tylko broń: zamiast kosą, albo jataganem walczą rublem. Joasia dobrze to rozumiała, sprzedając nie serwis — ale rodzinny majątek, albo, rozbierając na wybudowanie śpichlerza, ruiny zamku.
— Więc jesteśmy zwyciężeni... — szepnęła panna Izabela.
— Nie, dziecko — odparł pan Tomasz, prostując się. — My dopiero zaczniemy tryumfować i bodaj czy nie tego boi się moja siostra i jej koterya. Oni tak głęboko zasnęli, że razi ich każdy objaw żywotności, każdy mój śmielszy krok — dodał jakby do siebie.
— Twój, papo?
— Tak. Myśleli, że poproszę ich o pomoc. Sama Joasia chętnie zrobiłaby mnie swoim plenipotentem. Ja natomiast podziękowałem im za emeryturę i zbliżyłem się do mieszczaństwa. Zyskałem u tych ludzi powagę, która zaczyna trwożyć nasze sfery. Myśleli, że zejdę na drugi plan, a widzą, że mogę wysunąć się na pierwszy.
— Ty, papo?
— Ja. Dotychczas milczałem, nie mając odpowiednich wykonawców. Dziś znalazłem takiego, który zrozumiał moje idee i zacznę działać.
— Któżto jest? — spytała panna Izabela, ze zdumieniem patrząc na ojca.
— Niejaki Wokulski, kupiec, żelazny człowiek. Przy jego pomocy zorganizuję nasze mieszczaństwo, stworzę towarzystwo do handlu ze Wschodem, tym sposobem dźwignę przemysł...
— Ty, papo?
— I wówczas zobaczymy, kto wysunie się naprzód, choćby przy możliwych wyborach do rady miejskiej...
Panna Izabela słuchała z szeroko otwartemi oczyma.
— Czy ten człowiek, — szepnęła — o którym mówisz papo, nie jest jakim aferzystą, awanturnikiem?...
— Nie znasz go więc? — spytał pan Tomasz. — On jednak jest jednym z naszych dostawców.
— Sklep znam, bardzo ładny — mówiła panna Izabela zamyślając się. — Jest tam stary subjekt, który wygląda trochę na dziwaka, ale nadzwyczajnie uprzejmy... Ach, zdaje mi się, że kilka dni temu poznałam i właściciela... Wygląda na gbura...
— Wokulski gbur?... — zdziwił się pan Tomasz. — Jest on wprawdzie trochę sztywny, ale bardzo grzeczny.
Panna Izabela wstrząsnęła głową.
— Niemiły człowiek — odpowiedziała z ożywieniem. — Teraz przypominam go sobie... Będąc we wtorek w sklepie, zapytałam go o cenę wachlarza. Trzeba było widzieć, jak spojrzał na mnie!... Nie odpowiedział nic, tylko wyciągnął swoją ogromną, czerwoną rękę do subjekta, (nawet dość eleganckiego chłopca) i mruknął głosem, w którym czuć było gniew: panie Morawski, czy Mraczewski, (bo nie pamiętam), pani zapytaje o cenę wachlarza. A... nieciekawego znalazł papo wspólnika!... — śmiała się panna Izabela.
— Szalonej energii człowiek, żelazny człowiek — odparł pan Tomasz. — Oni tacy. Poznasz ich, bo myślę urządzić w domu parę zebrań. Wszyscy oryginalni, ale ten oryginalniejszy od innych.
— Papa tych panów chce przyjmować?...
— Muszę naradzać się z niektórymi. A co do naszych — dodał, patrząc w oczy córce — zapewniam cię, że gdy usłyszą kto u mnie bywa, ani jednego nie zabraknie w salonie.
W tej chwili weszła panna Florentyna, zapraszając na obiad. Pan Tomasz podał rękę córce i przeszli we troje do jadalnego pokoju, gdzie już znajdowała się waza, tudzież Mikołaj odziany we frak i wielki biały krawat.
— Śmieję się z Belci — rzekł pan Tomasz do kuzynki, która nalewała rosół z wazy. — Wyobraź sobie Floro, że Wokulski zrobił na niej wrażenie gbura. Czy ty go znasz?
— Któżby dziś nie znał Wokulskiego — odpowiedziała panna Florentyna, podając Mikołajowi talerz dla pana. — No, elegancki on nie jest, ale — robi wrażenie...
— Pnia z czerwonemi rękoma — wtrąciła ze śmiechem panna Izabela.
— On mi przypomina Trostiego, pamiętasz Belu tego pułkownika strzelców w Paryżu — odpowiedział pan Tomasz.
— A mnie posąg tryumfującego gladyatora — melodyjnym głosem dodała panna Florentyna. — Pamiętasz Belu we Florencyi, tego, z podniesionym mieczem? Twarz surowa, nawet dzika, ale piękna.
— A czerwone ręce?... — zapytała panna Izabela.
— A miliony — wtrąciła panna Florentyna.
— Ach, więc ma miliony — powtórzyła panna Izabela. — Zaczynam wierzyć, że papo zrobił dobry wybór, przyjmując go na wspólnika. Chociaż...
— Chociaż?... — spytał ojciec.
— Co powie świat na tę spółkę.
— Kto ma siłę w rękach, ma świat u nóg.
Właśnie Mikołaj obniósł polędwicę, gdy w przedpokoju zadzwoniono. Stary służący wyszedł i pochwili wrócił z listem, na srebrnej, a może platerowanej tacy.
— Od pani hrabiny — rzekł.
— Do ciebie Belu — dodał pan Tomasz, biorąc list do ręki. — Pozwolisz, że cię zastąpię w połknięciu tej nowej pigułki.
Otworzył list, zaczął go czytać i ze śmiechem podał pannie Izabeli.
— Oto — zawołał — cała Joasia jest w tym liście. Nerwy, zawsze nerwy!...
Panna Izabela odsunęła talerz i z niepokojem przebiegła papier oczyma. Lecz stopniowo twarz jej wypogodziła się.
— Słuchaj, Florciu — rzekła — bo to ciekawe. „Droga Belu! — pisze ciotka. — Zapomnij aniołku o moim poprzednim liście. W rezultacie twój serwis nic mnie nie obchodzi i znajdziemy inny, gdy będziesz szła zamąż. Ale chodzi mi, ażebyś koniecznie kwestowała tylko ze mną, i właśnie o tem miałam zamiar pisać poprzednio, nie o serwisie. Biedne moje nerwy! jeżeli nie chcesz ich do reszty rozstroić, musisz zgodzić się na moję prośbę.
Grób w naszym kościele będzie cudowny. Mój poczciwy Wokulski daje fontannę, sztuczne ptaszki śpiewające, pozytywkę, która będzie grała same poważne kawałki i mnóstwo dywanów. Hozer dostarcza kwiatów, a amatorowie urządzają koncert na organ, skrzypce, wiolonczelę i głosy. Jestem zachwycona, ale, gdyby mi wśród tych cudów zabrakło ciebie, rozchorowałabym się. A więc tak?... Ściskam cię i całuję po tysiąc razy, kochająca ciotka,

Joanna.

Post scriptum. Jutro jedziemy do magazynu zamówić dla ciebie kostyum wiosenny. Umarłabym, gdybyś go nie przyjęła“.
Panna Izabela była rozpromieniona. List ten spełniał wszystkie jej nadzieje.
— Wokulski jest nieporównany! — rzekł, śmiejąc się pan Tomasz. — Szturmem zdobył Joasię, która nietylko nie będzie mi wymawiała wspólnika, lecz nawet gotowa o niego walczyć ze mną.
Mikołaj podał kurczęta.
— Musi to jednakże być gienialny człowiek — zauważyła panna Florentyna.
— Wokulski?... no, nie — mówił pan Tomasz. — Jestto człowiek szalonej energii, ale co się tyczy daru kombinowania, nie powiem, ażeby posiadał go w wysokim stopniu.
— Zdaje mi się, że składa tego dowody.
— Wszystkoto są dowody tylko energii — odpowiedział p. Tomasz. — Dar kombinacyi, gienialny umysł, poznaje się w innych rzeczach, choćby... w grze. Ja z nim dosyć często grywam w pikietę, gdzie koniecznie trzeba kombinować. Rezultat jest taki, że przegrałem ośm do dziesięciu rubli, a wygrałem około siedemdziesięciu; chociaż — nie mam pretensyi do geniuszu! — dodał skromnie.
Pannie Izabeli wypadł z ręki widelec. Pobladła i chwyciwszy się za czoło, szepnęła:
— A... a!...
Ojciec i panna Florentyna zerwali się z krzeseł.
— Co ci jest Belu?... — spytał zatrwożony pan Tomasz.
— Nic — odpowiedziała, wstając od stołu — migrena. Od godziny czułam, że będę ją mieć... To nic papo...
Pocałowała ojca w rękę i wyszła do swego pokoju.
— Nagła migrena powinnaby przejść zaraz — rzekł pan Tomasz. — Pójdź do niej, Florciu. Ja na chwilę wyjadę do miasta, bo muszę zobaczyć się z kilkoma osobami, ale wcześniej wrócę. Tymczasem czuwaj nad nią, kochana Florciu, proszę cię o to — mówił pan Tomasz, ze spokojną fizyognomią człowieka, bez którego poleceń albo prośby nie może być dobrze na świecie.
— Zaraz do niej pójdę, tylko tu zrobię porządek — odpowiedziała panna Florentyna, dla której ład w domu, był sprawą ważniejszą od czyjejkolwiek migreny.
Już mrok ogarnął ziemię... Panna Izabela jest znowu sama w swoim gabinecie; upadła na szesląg i obu rękami zasłoniła oczy. Zpod kaskady tkanin spływających aż na podłogę, wysunął się jej wąski pantofelek i kawałek pończoszki; ale tego nikt nie widzi, ani ona o tem nie myśli. W tej chwili jej duszę znowu targa gniew, żal i wstyd. Ciotka ją przeprosiła, ona sama będzie kwestować przy najładniejszym grobie i będzie miała najpiękniejszy kostium; lecz mimo to — jest nieszczęśliwą... Doznaje takich uczuć, jak gdyby, wszedłszy do pełnego salonu, ujrzała nagle, na swym nowym kostiumie, ogromną tłustą plamę, obrzydłej formy i koloru, jakby suknią wytarzano gdzieś na kuchennych schodach. Myśl o tem jest dla niej tak wstrętną, że ślina napływa jej do ust.
Co za straszne położenie!... Już miesiąc zadłużają się u swego lokaja, a od dziesięciu dni jej ojciec, na swoje drobne wydatki, wygrywa pieniądze w karty... Wygrać można; panowie wygrywają tysiące, ale — nie na opędzenie pierwszych potrzeb i przecież — nie od kupców. Ach, gdyby można, upadłaby ojcu do nóg i błagała go, ażeby nie grywał z tymi ludźmi, a przynajmniej nie teraz, kiedy ich stan majątkowy jest tak ciężki. Za kilka dni, gdy odbierze pieniądze za swój serwis, sama wręczy ojcu paręset rubli, prosząc, ażeby je przegrał do tego pana Wokulskiego, ażeby wynagrodził go hojniej, niż ona wynagrodzi Mikołaja, za zaciągnięte długi.
Ale czyż jej wypada zrobić to, a nawet mówić o tem ojcu?...
„Wokulski?... Wokulski?“... — szepce panna Izabela. Któż to jest ten Wokulski, który dziś tak nagle ukazał się jej, odrazu z kilku stron, pod rozmaitemi postaciami. Co on ma do czynienia z jej ciotką, z ojcem?...
I otóż zdaje się jej, że już od kilku tygodni coś słyszała o tym człowieku. Jakiś kupiec niedawno ofiarował parę tysięcy rubli na dobroczynność, ale nie była pewna, czy to był handlujący strojami damskiemi, czy futrami. Potem mówiono, że także jakiś kupiec, podczas wojny bułgarskiej, dorobił się wielkiego majątku, tylko nie uważała, czy dorobił się szewc, u którego ona bierze buciki, czy jej fryzyer? I dopiero teraz przypomina sobie, że ten kupiec, który dał pieniądze na dobroczynność i ten, który zyskał duży majątek, są jedną osobą, że to właśnie jest ów Wokulski, który do jej ojca przegrywa w karty, a którego jej ciotka, znana z dumy hrabina Karolowa nazywa: „mój poczciwy Wokulski!“...
W tej chwili przypomina sobie nawet fizyognomią tego człowieka, który w sklepie nie chciał z nią mówić, tylko, cofnąwszy się za ogromne japońskie wazony, przypatrywał się jej posępnie. Jak on na nią patrzył...
Jednego dnia weszła z panną Florentyną na czekoladę do cukierni, przez figle. Usiadły przy oknie, za którem zebrało się kilkoro obdartych dzieci. Dzieci spoglądały na nią, na czekoladę i na ciastka, z ciekawością i łakomstwem głodnych zwierzątek, a ten kupiec — tak samo na nią patrzył.
Lekki dreszcz przebiegł pannę Izabelę. I to ma być wspólnik jej ojca?... Do czego ten wspólnik?... Zkąd jej ojcu przyszło do głowy zawiązywać jakieś towarzystwa handlowe, tworzyć jakieś rozległe plany, o których nigdy dawniej nie marzył?... Chce, przy pomocy mieszczaństwa, wysunąć się na czoło arystokracyi; chce zostać wybranym do rady miejskiej, której nie było i nie ma?...
Ależ ten Wokulski, to naprawdę jakiś aferzysta, może oszust, który potrzebuje głośnego nazwiska na szyld do swoich przedsiębierstw. Bywały takie wypadki. Ileż to pięknych nazwisk szlachty niemieckiej i węgierskiej unurzało się w operacyach handlowych, których ona nawet nie rozumie, a ojciec chyba niewięcej.
Zrobiło się już zupełnie ciemno; na ulicy zapalono latarnie, których blask wpadał do gabinetu panny Izabeli, malując na suficie ramę okna i zwoje firanki. Wyglądało to, jak krzyż na tle jasności, którą powoli zasłania gęsty obłok.
„Gdzie to ja widziałam taki krzyż, taką chmurę i jasność?“... — zapytała się panna Izabela. Zaczęła przypominać sobie widziane w życiu okolice i — marzyć.
Zdawało się jej, że powozem jedzie przez jakąś znaną miejscowość. Krajobraz jest podobny do olbrzymiego pierścienia, utworzonego z lasów i zielonych gór, a jej powóz znajduje się na krawędzi pierścienia i zjeżdża na dół. Czy on zjeżdża? Bo ani zbliża się do niczego, ani od niczego nie oddala, tak jakby stał w miejscu. Ale zjeżdża: widać to po wizerunku słońca, które odbija się w lakierowanem skrzydle powozu i, drgając, zwolna posuwa się wtył. Zresztą słychać turkot... To turkot dorożki na ulicy?... Nie, to turkoczą machiny, pracujące gdzieś w głębi owego pierścienia gór i lasów. Widać tam nawet, na dole, jakby jezioro czarnych dymów i białych par, ujęte w ramę zieloności.
Teraz panna Izabela spostrzega ojca, który siedzi przy niej i z uwagą ogląda sobie paznogcie, od czasu do czasu rzucając okiem na krajobraz. Powóz ciągle stoi na krawędzi pierścienia, niby bez ruchu; a tylko wizerunek słońca, odbitego w lakierowanem skrzydle, wolno posuwa się ku tyłowi. Ten pozorny spoczynek, czy też utajony ruch, w wysokim stopniu drażni pannę Izabelę. „Czy my jedziemy, czy stoimy?“ — pyta ojca. Ale ojciec nie odpowiada nic, jakby jej nie widział; ogląda swoje piękne paznogcie i czasami rzuca okiem na okolicę...
Wtem (powóz ciągle drży i słychać turkot), z głębi jeziora czarnych dymów i białych par wynurza się do pół figury jakiś człowiek. Ma krótko ostrzyżone włosy, śniadą twarz, która przypomina Trostiego pułkownika strzelców (a może gladyatora z Florencyi?) i ogromne czerwone dłonie. Odziany jest w zasmoloną koszulę, z rękawami zawiniętemi wyżej łokcia; w lewej ręce, tuż przy piersi trzyma karty ułożone w wachlarz, w prawej, którą podniósł nad głowę, trzyma jednę kartę, widocznie w tym celu, aby ją rzucić na przód siedzenia powozu. Reszty postaci nie widać z pośród dymu.
„Co on robi, ojcze?“ — pyta się zalękniona panna Izabela.
„Gra ze mną w pikietę“ — odpowiada ojciec, również trzymając w rękach karty.
„Ależ to straszny człowiek, papo!“
„Nawet tacy nie robią nic złego kobietom“ — odpowiada pan Tomasz.
Teraz dopiero panna Izabela spostrzega, że człowiek w koszuli patrzy na nią jakimś szczególnym wzrokiem, ciągle trzymając kartę nad głową. Dym i para kotłujące w dolinie, chwilami zasłaniają jego rozpiętą koszulę i surowe oblicze; tonie wśród nich — nie ma go. Tylko z poza dymu widać blady połysk jego oczów, a nad dymem obnażoną do łokcia rękę i — kartę.
„Co znaczy ta karta, papo?“... — zapytuje ojca.
Ale ojciec spokojnie patrzy we własne karty i nie odpowiada nic, jakby jej nie widział.
„Kiedyż nareszcie wyjedziemy z tego miejsca?“
Ale choć powóz drży i słońce, odbite w skrzydle, posuwa się ku tyłowi, ciągle u stopni widać jezioro dymu, a w niem zanurzonego człowieka, jego rękę nad głową i — kartę.
Pannę Izabelę ogarnia nerwowy niepokój, skupia wszystkie wspomnienia, wszystkie myśli, ażeby odgadnąć: co znaczy karta, którą trzyma ten człowiek?...
Czy to są pieniądze, które przegrał do ojca w pikietę? Chyba nie. Może ofiara, jaką złożył Towarzystwu Dobroczynności? I to nie. Może tysiąc rubli, które dał jej ciotce na ochronę, a może to jest kwit na fontannę, ptaszki i dywany do ubrania grobu Pańskiego?... Także nie; to wszystko nie niepokoiłoby jej.
Stopniowo pannę Izabelę napełnia wielka bojaźń. Może to są weksle jej ojca, które ktoś niedawno wykupił?... W takim razie wziąwszy pieniądze na srebra i serwis, spłaci ten dług najpierwiej i uwolni się od podobnego wierzyciela. Ale człowiek pogrążony w dymie wciąż patrzy jej w oczy i karty nie rzuca. Więc może... Ach!...
Panna Izabela zrywa się z szesląga, potrąca w ciemności o taburet i drżącemi rękoma dzwoni. Dzwoni drugi raz, nie odpowiada nikt, więc wybiega do przedpokoju i we drzwiach spotyka pannę Florentynę, która chwyta ją za rękę i mówi ze zdziwieniem:
— Co tobie, Belciu?...
Światło w przedpokoju nieco oprzytomnia pannę Izabelę. Uśmiecha się.
— Weź Florciu lampę do mego pokoju. Papo jest?
— Przed chwilą wyjechał.
— A Mikołaj?
— Zaraz wróci, poszedł oddać list posłańcowi. Czy gorzej boli cię głowa? — pyta panna Florentyna.
— Nie — śmieje się panna Izabela — tylko zdrzemnęłam się i tak mi się coś majaczyło.
Panna Florentyna bierze lampę i obie z kuzynką idą do jej gabinetu. Panna Izabela siada na szeslągu, zasłania ręką oczy przed światłem i mówi:
— Wiesz Florciu, namyśliłam się, nie sprzedam moich sreber obcemu. Mogą naprawdę dostać się, Bóg wie w jakie ręce. Siądź zaraz, jeżeliś łaskawa, przy mojem biórku i napisz do ciotki, że... przyjmuję jej propozycyą. Niech nam pożyczy trzy tysiące rubli i niech weźmie serwis i srebra.
Panna Florentyna patrzy na nią z najwyższem zdumieniem, wreszcie odpowiada:
— To jest niemożliwe, Belciu.
— Dlaczego?...
— Przed kwadransem otrzymałam list od pani Meliton, że srebra i serwis już kupione.
— Już?... Kto je kupił? — woła panna Izabela, chwytając kuzynkę za ręce.
Panna Florentyna jest zmieszana.
— Podobno jakiś kupiec z Rosyi... — mówi, lecz czuć, że mówi nieprawdę.
— Ty coś wiesz, Florciu!... Proszę cię, powiedz!... — błaga ją panna Izabela. Jej oczy napełniają się łzami.
— Zresztą tobie powiem, tylko nie zdradź tajemnicy przed ojcem — prosi kuzynka.
— Więc kto?... No, kto kupił?...
— Wokulski — odpowiada panna Florentyna.
Pannie Izabeli w jednej chwili obeschły oczy, nabierając przytem barwy stalowej. Odpycha z gniewem ręce kuzynki, przechodzi tam i napowrót swój gabinet, wreszcie siada na foteliku, naprzeciw panny Florentyny. Nie jest już przestraszoną i zdenerwowaną pięknością, ale wielką damą, która ma zamiar kogoś ze służby osądzić, a może wydalić.
— Powiedz mi kuzynko — mówi pięknym kontraltowym głosem — coto za śmieszny spisek knujecie przeciwko mnie?
— Ja?... spisek?... — powtarza panna Florentyna, przyciskając rękoma piersi. — Nie rozumiem cię, Belu...
— Tak. Ty, pani Meliton i ten... zabawny bohater... Wokulski...
— Ja i Wokulski?... powtarza panna Florentyna. Tym razem zdziwienie jej jest tak szczere, że wątpić niemożna.
— Przypuśćmy, że nie spiskujesz — ciągnie dalej panna Izabela — ale coś wiesz...
— O Wokulskim wiem to, co wszyscy. Ma sklep, w którym kupujemy, zrobił majątek na wojnie...
— A o tem, że wciąga papę do spółki handlowej nie słyszałaś?...
Wyraziste oczy panny Florentyny zrobiły się bardzo dużemi.
— Ojca twego wciąga do spółki?... — rzekła, wzruszając ramionami. Do jakiejże spółki może go wciągnąć?...
I w tej chwili przestrasza się własnych słów...
Panna Izabela nie mogła wątpić o jej niewinności; znowu parę razy przeszła się po gabinecie, z ruchami zamkniętej lwicy i nagle zawołała:
— Powiedzże mi przynajmniej: co sądzisz o tym człowieku?
— Ja o Wokulskim?... Nic o nim nie sądzę, wyjąwszy chyba to, że szuka rozgłosu i stosunków.
— Więc dla rozgłosu ofiarował tysiąc rubli na ochronę?
— Zpewnością. Dał przecie dwa razy tyle na dobroczynność.
— A dlaczego kupił mój serwis i srebra?
— Zapewne dlatego, ażeby je z zyskiem sprzedać — odpowiedziała panna Florentyna. — W Anglii za podobne rzeczy dobrze płacą.
— A dlaczego... wykupił weksle papy?
— Zkąd wiesz, że to on? W tem nie miałby żadnego interesu.
— Nic nie wiem — pochwyciła gorączkowo panna Izabela — ale wszystko przeczuwam, wszystko rozumiem... Ten człowiek chce się zbliżyć do nas...
— Już się przecie poznał z ojcem — wtrąciła panna Florentyna.
— Więc do mnie chce się zbliżyć!... — zawołała panna Izabela z wybuchem. — Poznałam to, po...
Wstyd jej było dodać: „po jego spojrzeniu“.
— Czy nie uprzedzasz się, Belciu?...
— Nie. To, czego doznaję w tej chwili, nie jest uprzedzeniem, ale raczej jasnowidzeniem. Nawet nie domyślasz się, jak ja dawno znam tego człowieka, a raczej — od jak dawna on mnie prześladuje. Teraz dopiero przypominam sobie, że przed rokiem nie było przedstawienia w teatrze, nie było koncertu, odczytu, na którychbym go nie spotykała, i dopiero dziś ta... bezmyślna figura wydaje mi się straszną...
Panna Florentyna aż cofnęła się z fotelikiem, szepcąc:
— Więc przypuszczasz, żeby się ośmielił...
— Zagustować we mnie?... — przerwała ze śmiechem panna Izabela. — Tego nawet nie myślałabym mu bronić. Nie jestem tak ani naiwna, ani tak fałszywie skromna, ażeby nie wiedzieć, że się podobam... mój Boże! nawet służbie... Kiedyś gniewało mnie to, jak żebranina, która zastępuje nam drogę na ulicach, dzwoni do mieszkań, albo pisuje listy z prośbą o wsparcie. Ale dziś — tylko zrozumiałam lepiej słowa Zbawcy: „komu wiele dano, od tego wiele żądać będą“.
Zresztą — dodała, wzruszając ramionami — mężczyźni w tak bezceremonialny sposób zaszczycają nas swojem uwielbieniem, że nietylko już nie dziwię się ich nadskakiwaniu albo impertynenckim spojrzeniom, ale temu, gdy jest inaczej. Jeżeli w salonie spotkam człowieka, który mi nie mówi o swej sympatyi i cierpieniach, albo nie milczy posępnie w sposób zdradzający jeszcze większą sympatyą i cierpienia, albo nie okazuje mi lodowatej obojętności, co ma być oznaką najwyższej sympatyi i cierpień; wtedy — czuję, że mi czegoś brak, jak gdybym zapomniała wachlarza, albo chusteczki... O ja ich znam! tych wszystkich don Juanów, poetów, filozofów, bohaterów, te wszystkie tkliwe, bezinteresowne, złamane, rozmarzone, albo silne dusze... Znam, całą tę maskaradę i zapewniam cię, że dobrze się nią bawię. Cha! cha! cha!... jacy oni śmieszni...
— Nie rozumiem cię, Belciu... — wtrąciła panna Florentyna, rozkładając ręce.
— Nie rozumiesz?... Więc chyba nie jesteś kobietą.
Panna Florentyna zrobiła giest przeczący, a następnie powątpiewający.
— Posłuchaj — przerwała panna Izabela. — Od roku już straciliśmy stanowisko w świecie. Nie zaprzeczaj, bo tak jest, wszyscy o tem wiemy. Dziś jesteśmy zrujnowani...
— Przesadzasz...
— Ach, Floro, nie pocieszaj mnie, nie kłam!... Czyżeś nie słyszała przy obiedzie, że nawet tych kilkanaście rubli, które ma obecnie mój ojciec, są wygrane w karty od...
Panna Izabela, mówiąc to drżała na całem ciele. Oczy jej błyszczały, na twarzy miała wypieki.
— Otóż w takiej chwili przychodzi ten... kupiec, nabywa nasze weksle, nasz serwis, opętuje mego ojca i ciotkę, czyli — ze wszystkich stron otacza mnie sieciami, jak myśliwiec zwierzynę. To już nie smutny wielbiciel, to nie konkurent, którego można odrzucić, to... zdobywca!... On nie wzdycha, ale zakrada się do łask ciotki, ręce i nogi oplątuje ojcu, a mnie chce porwać gwałtem, jeżeli nie zmusić do tego, ażebym mu się sama oddała... Czy rozumiesz tę wyrafinowaną nikczemność?
Panna Florentyna przestraszyła się.
— W takim razie masz bardzo prosty sposób. Powiedz...
— Komu i co?... Czy ciotce, która gotowa popierać tego pana, ażeby mnie zmusić do oddania ręki marszałkowi?... Czy może mam powiedzieć ojcu, przerazić go i przyśpieszyć katastrofę? Jedno tylko zrobię: nie pozwolę ojcu, ażeby zaciągał się do jakichkolwiek spółek, choćbym miała włóczyć mu się u nóg, choćbym miała... zabronić mu tego w imieniu zmarłej matki...
Panna Florentyna patrzy na nią z zachwytem...
— Doprawdy Belciu — rzekła — przesadzasz. Z twoją energią i taką genialną domyślnością...
— Nie znasz tych ludzi, a ja widziałam ich przy pracy. W ich rękach stalowe szyny zwijają się jak wstążki. To straszni ludzie. Oni dla swoich celów umieją poruszyć wszystkie siły ziemskie, jakich my nawet nie znamy. Oni potrafią łamać, usidlać, płaszczyć się, wszystko ryzykować, nawet — cierpliwie czekać...
— Mówisz na podstawie czytanych romansów.
— Mówię na mocy moich przeczuć, które ostrzegają... wołają, że ten człowiek po to jeździł na wojnę, ażeby mnie zdobyć. I ledwie wrócił, już mnie ze wszystkich stron obsacza... Ale niech się strzeże!... Chce mnie kupić? dobrze, niech kupuje!... przekona się, że jestem bardzo droga... Chce mnie złapać w sieci?... Dobrze, niech je rozsnuwa... ale ja mu się wymknę, choćby — w objęcia marszałka... O Boże! nawet nie domyślałam się, jak głęboką jest przepaść, w którą spadamy, dopóki nie zobaczyłam takiego dna. Z salonów Kwirynału do sklepu... To już nawet nie upadek, to hańba...
Siadła na szeslągu i, utuliwszy głowę rękoma, szlochała.






VII.
Gołąb wychodzi na spotkanie węża.

Serwis i srebra familii Łęckich, były już sprzedane i nawet jubiler odniósł panu Tomaszowi pieniądze, strąciwszy dla siebie sto kilkadziesiąt rubli składowego i za pośrednictwo. Mimo to, hrabina Karolowa nie przestała kochać panny Izabeli; owszem — jej energia i poświęcenie, okazane przy sprzedaży pamiątek, zbudziły w sercu starej damy nowe źródło uczuć rodzinnych. Nietylko uprosiła pannę Izabelę o przyjęcie pięknego kostiumu, nietylko codzień bywała u niej, albo ją wzywała do siebie, ale jeszcze (co było dowodem niesłychanej łaski), na całą Wielką środę ofiarowała jej swój powóz.
— Przejedź się, aniołku, po mieście — mówiła hrabina, całując siostrzenicę — i pozałatwiaj drobne sprawunki. Tylko pamiętaj, żebyś mi za to w czasie kwesty wyglądała ślicznie... Tak ślicznie, jak to tylko ty potrafisz!... Proszę cię...
Panna Izabela nie odpowiedziała nic, ale jej spojrzenie i rumieniec kazały domyślać się, że z całą gotowością spełni wolę ciotki.
W Wielką środę, punkt o jedenastej rano, panna Izabela już siedziała w otwartym powozie, wraz ze swoją nieodstępną towarzyszką, panną Florentyną. Po alei chodziły wiosenne powiewy, roznosząc tą szczególną, surową woń, która poprzedza pękanie liści na drzewach i ukazanie się pierwiosnków; szare trawniki nabrały zielonawego odcienia; słońce grzało tak mocno, że panie otworzyły parasolki.
— Śliczny dzień — westchnęła panna Izabela, patrząc na niebo, gdzieniegdzie poplamione białemi obłokami.
— Gdzie jaśnie panienka rozkaże jechać? — spytał lokaj zatrzasnąwszy drzwiczki powozu.
— Do sklepu Wokulskiego — z nerwowym pośpiechem odpowiedziała panna Izabela.
Lokaj skoczył na kozioł i spasione gniade konie ruszyły uroczystym kłusem, parskając i wyrzucając łbami.
— Dlaczego Belciu do Wokulskiego? — zapytała trochę zdziwiona panna Florentyna.
— Chcę sobie kupić paryskie rękawiczki, kilka flakonów perfum...
— To samo dostaniemy gdzieindziej.
— Chcę tam — odpowiedziała sucho panna Izabela.
Od paru dni męczył ją osobliwy niepokój, jakiego już raz doznała w życiu. Będąc, przed laty, zagranicą w ogrodzie aklimatyzacyjnym, zobaczyła w jednej z klatek ogromnego tygrysa, który spał, oparty o kratę, w taki sposób, że mu część głowy i jedno ucho wysunęło się nazewnątrz.
Widząc to, panna Izabela uczuła nieprzepartą chęć pochwycenia tygrysa za ucho. Zapach klatki napełniał ją wstrętem, potężne łapy zwierzęcia nieopisaną trwogą, lecz mimo to czuła, że — musi tygrysa przynajmniej dotknąć w ucho.
Dziwny ten pociąg wydał się jej samej niebezpiecznym i nawet śmiesznym. Przemogła się więc i poszła dalej; lecz po paru minutach — wróciła. Znowu cofnęła się, przejrzała inne klatki, starała się o czem innem myśleć. Napróżno. Wróciła się, i choć tygrys już nie spał, tylko mrucząc, lizał swoje straszliwe łapy, panna Izabela podbiegła do klatki, wsunęła rękę i — drżąca i blada — dotknęła tygrysiego ucha.
W chwilę później wstydziła się swego szaleństwa, lecz zarazem czuła to gorzkie zadowolenie, znane ludziom, którzy usłuchają w ważnej sprawie głosu instynktu.
Dziś zbudziło się w niej podobnego rodzaju pragnienie. Gardziła Wokulskim, serce jej zamierało na samo przypuszczenie, że ten człowiek mógł zapłacić za srebra więcej niż były warte, a mimo to czuła nieprzeparty pociąg — wejść do sklepu, spojrzeć w oczy Wokulskiemu i zapłacić mu, za parę drobiazgów, temi właśnie pieniędzmi, które pochodziły od niego. Strach ją zdejmował na myśl spotkania, lecz niewytłomaczony instynkt popychał.
Na Krakowskiem, już zdaleka zobaczyła szyld z napisem: I. Mincel i S. Wokulski, a o jeden dom bliżej, nowy, jeszcze niewykończony sklep, o pięciu oknach frontu, z lustrzanemi szybami. Z kilku pracujących przy nim rzemieślników i robotników, jedni od wewnątrz wycierali szyby, drudzy złocili i malowali drzwi i futryny, inni umocowywali przed oknami ogromne mosiężne baryery.
— Cóż to za sklep budują? — spytała panny Florentyny.
— Chyba dla Wokulskiego, bo słyszałam, że wziął obszerniejszy lokal.
„Dla mnie ten sklep!“ — pomyślała panna Izabela, szarpiąc rękawiczki.
Powóz stanął, lokaj zeskoczył z kozła i pomógł paniom wysiąść. Lecz gdy następnie otworzył z łoskotem drzwi do sklepu Wokulskiego, panna Izabela tak osłabła, że nogi zachwiały się pod nią. Przez chwilę chciała wrócić do powozu i uciec ztąd; wnet jednak opanowała się i, z podniesioną głową, weszła.
Pan Rzecki już stał na środku sklepu i, zacierając ręce, witał ją niskiemi ukłonami. W głębi pan Lisiecki, podczesując piękną brodę, okrągłemi i pełnemi godności ruchami, prezentował bronzowe kandelabry jakiejś damie, która siedziała na krześle. Mizerny Klejn wybierał laski młodzieńcowi, który na widok panny Izabeli szybko uzbroił się w binokle, — a pachnący heliotropem Mraczewski palił wzrokiem i sztyletował wąsikami, dwie rumiane panienki, które towarzyszyły damie i oglądały tualetowe cacka.
Naprawo ode drzwi, za kantorkiem, siedział Wokulski, schylony nad rachunkami.
Gdy panna Izabela weszła, młodzieniec oglądający laski, poprawił kołnierzyk na szyi, dwie panienki spojrzały na siebie, pan Lisiecki urwał w połowie swój okrągły frazes o stylu kandelabrów, ale zatrzymał okrągłą pozę, a nawet dama, słuchająca jego wykładu, ciężko odwróciła się na krześle. Przez chwilę sklep zaległa cisza, którą dopiero panna Izabela przerwała, odezwawszy się pięknym kontraltem:
— Czy zastałyśmy pana Mraczewskiego?...
— Panie Mraczewski!... — pochwycił p. Ignacy.
Mraczewski już stał przy pannie Izabeli, zarumieniony jak wiśnia, pachnący jak kadzielnica, z pochyloną głową, jak kita wodnej trzciny.
— Przyszłyśmy prosić pana o rękawiczki.
— Numerek pięć i pół — odparł Mraczewski i już trzymał pudełko, które mu nieco drżało w rękach pod wpływem spojrzenia panny Izabeli.
— Otóż nie... — przerwała panna ze śmiechem — Pięć i trzy czwarte... Już pan zapomniał!...
— Pani, są rzeczy, których się nigdy nie zapomina. Jeżeli jednak rozkazuje pani pięć i trzy czwarte, będę służył, w nadziei, że niebawem znowu zaszczyci nas pani swoją obecnością. Bo rękawiczki pięć i trzy czwarte, — dodał z lekkiem westchnieniem, podsuwając jej kilka innych pudełek — stanowczo zsuną się z rączek...
— Geniusz! — cicho szepnął pan Ignacy, mrugając na Lisieckiego, który pogardliwie ruszył ustami.
Dama siedząca na krześle zwróciła się do kandelabrów, dwie panny do tualetki z oliwkowego drzewa, młodzieniec w binoklach począł znowu wybierać laski i — rzeczy w sklepie przeszły do spokojnego trybu. Tylko rozgorączkowany Mraczewski zeskakiwał i wbiegał na drabinkę, wysuwał szuflady i wydobywał coraz nowe pudełka, tłómacząc pannie Izabeli, popolsku i pofrancusku, że nie może nosić innych rękawiczek tylko pięć i pół, ani używać innych perfum tylko oryginalnych Atkinsona, ani ozdabiać swego stolika innemi drobiazgami jak paryskiemi.
Wokulski pochylił się nad kantorkiem tak, że żyły nabrzmiały mu na czole i — wciąż rachował w myśli:
„29 a 36 — to 65, a 15 to 80, a 73 — to... to“...
Tu urwał i, zpod oka spojrzał w stronę panny Izabeli, rozmawiającej z Mraczewskim. Oboje stali zwróceni do niego profilem; dostrzegł więc pałający wzrok subjekta, przykuty do panny Izabeli, na co ona w sposób demonstracyjny odpowiadała uśmiechem i spojrzeniami łagodnej zachęty.
„29 a 36 — to 65, a 15“... liczył w myśli Wokulski, lecz nagle pióro prysło mu w ręku. Nie podnosząc głowy, wydobył nową stalówkę z szuflady, a jednocześnie niewiadomo jakim sposobem, z rachunku wypadło mu pytanie:
„I ja mam nibyto ją kochać?... Głupstwo! Przez rok cierpiałem na jakąś chorobę mózgową, a zdawało mi się, że jestem zakochany... 29 a 36... 29 a 36... Nigdym nie przypuszczał, ażeby mogła mi być tak dalece obojętną... Jak ona patrzy na tego osła... No, jest to widocznie osoba, która kokietuje nawet subjektów, a czy tego samego nie robi z furmanami i lokajami!... Pierwszy raz czuję spokój... o Boże... A tak go bardzo pragnąłem“...
Do sklepu weszło jeszcze parę osób, do których niechętnie zwrócił się Mraczewski, powoli wiążąc paczki.
Panna Izabela zbliżyła się do Wokulskiego i, wskazując w jego stronę parasolką, rzekła dobitnie :
— Floro, bądź łaskawa zapłacić temu panu. Wracamy do domu.
— Kasa jest tu — odezwał się Rzecki, podbiegając do panny Florentyny. Wziął od niej pieniądze i oboje cofnęli się w głąb sklepu.
Panna Izabela zwolna podsunęła się tuż do kantorka, za którym siedział Wokulski. Była bardzo blada. Zdawało się, że widok tego człowieka wywiera na nią wpływ magnetyczny.
— Czy mówię z panem Wokulskim?
Wokulski powstał z krzesła i odparł obojętnie.
— Jestem do usług.
— Wszakże to pan kupił nasz serwis i srebra? — mówiła zdławionym głosem.
— Ja pani.
Teraz panna Izabela zawahała się. Po chwili jednak słaby rumieniec wrócił jej na twarz. Ciągnęła dalej.
— Zapewne pan sprzeda te przedmioty?
— W tym celu je kupiłem.
Rumieniec panny Izabeli wzmocnił się.
— Przyszły nabywca w Warszawie mieszka? — pytała dalej.
— Rzeczy tych nie sprzedam tutaj, lecz za granicą. Tam... dadzą mi wyższą cenę — dodał, spostrzegłszy w jej oczach zapytanie.
— Pan spodziewa się dużo zyskać?
— Dlatego, ażeby zyskać, kupiłem.
— Czy i dlatego mój ojciec nie wie, że srebra te są w pańskim ręku? — rzekła ironicznie.
Wokulskiemu drgnęły usta.
— Serwis i srebra nabyłem od jubilera. Sekretu z tego nie robię. Osób trzecich do sprawy nie mięszam, ponieważ to nie jest w zwyczajach handlowych.
Pomimo tak szorstkich odpowiedzi, panna Izabela odetchnęła. Nawet oczy jej nieco pociemniały i straciły połysk nienawiści.
— A gdyby mój ojciec namyśliwszy się, chciał odkupić te przedmioty, za jaką cenę odstąpiłby je pan teraz?
— Za jaką kupiłem. Rozumie się, z doliczeniem procentu w stosunku... sześć... do ośmiu od sta rocznie...
— I wyrzekłby się pan spodziewanego zysku?... Dlaczegóż to?... — przerwała mu z pośpiechem.
— Dlatego, proszę pani, że handel opiera się nie na zyskach spodziewanych, ale na ciągłym obrocie gotówki.
— Żegnam pana i... dziękuję za wyjaśnienia — rzekła panna Izabela, widząc, że jej towarzyszka już kończy rachunki.
Wokulski ukłonił się i znowu usiadł do swej księgi.
Gdy lokaj zabrał paczki i panie zajęły miejsca w powozie, panna Florentyna odezwała się tonem wyrzutu:
— Mówiłaś z tym człowiekiem, Belu?...
— Tak, i nie żałuję tego. On wszystko skłamał, ale...
— Co znaczy to: ale?... — z niepokojem zapytała panna Florentyna.
— Nie pytaj mnie... Nic do mnie nie mów, jeżeli nie chcesz, ażebym rozpłakała się na ulicy...
A po chwili dodała pofrancusku:
— Zresztą, może zrobiłam źle, przyjeżdżając tutaj, ale... wszystko mi jedno!...
— Myślę, Belciu — rzekła, z powagą sznurując usta jej towarzyszka — że należałoby pomówić o tem z ojcem, albo z ciotką.
— Chcesz powiedzieć — przerwała panna Izabela — że muszę pomówić z marszałkiem, albo z baronem? Na to zawsze będzie czas; dziś nie mam jeszcze odwagi.
Przerwała się rozmowa. Panie, milcząc, wróciły do domu; panna Izabela cały dzień była rozdrażniona.
Po wyjściu panny Izabeli ze sklepu, Wokulski wziął się znowu do rachunków i bez błędu zsumował dwie duże kolumny cyfr. W połowie trzeciej zatrzymał się i dziwił się temu spokojowi, jaki zapanował w jego duszy. Po całorocznej gorączce i tęsknocie, przerywanej wybuchami szału, zkąd naraz ta obojętność? Gdyby można było jakiegoś człowieka nagle przerzucić z balowej sali do lasu, albo z dusznego więzienia na chłodne i obszerne pole, nie doznałby innych wrażeń, ani głębszego zdumienia.
„Widocznie przez rok ulegałem częściowemu obłąkaniu — myślał Wokulski. — Nie było niebezpieczeństwa, nie było ofiary, której nie poniósłbym dla tej osoby i, ledwiem ją zobaczył, już nic mnie nie obchodzi“...
„A jak ona rozmawiała ze mną. Ile tam było pogardy dla marnego kupca... „Zapłać temu panu!“... Paradne są te wielkie damy; próżniak, szuler, nawet złodziej, byle miał nazwisko, stanowi dla nich dobre towarzystwo, choćby fizyognomią zamiast ojca, przypominał lokaja swej matki. Ale kupiec — jest paryasem... Co mnie to wreszcie obchodzi; gnijcie sobie w spokoju!“
Znowu dodał jednę kolumnę, nie uważając nawet, co się dzieje w sklepie.
„Zkąd ona wie — myślał dalej — że ja kupiłem serwis i srebra?... A jak wybadywała, czym nie zapłacił więcej niż warte! Z przyjemnością ofiarowałbym im ten pamiątkowy drobiazg. Winienem jej dozgonną wdzięczność, bo gdyby nie szał dla niej, nie dorobiłbym się majątku i spleśniałbym za kantorkiem. A teraz może mi smutno będzie bez tych żalów, rozpaczy i nadziei... Głupie życie!... Po ziemi gonimy marę, którą każdy nosi we własnem sercu i dopiero, gdy ztamtąd ucieknie, poznajemy, że to był obłęd... No, nigdybym nie przypuszczał, że mogą istnieć tak cudowne kuracye. Przed godziną byłem pełen trucizny, a w tej chwili jestem tak spokojny i — jakiś pusty, jakby uciekła ze mnie dusza i wnętrzności, a została tylko skóra i odzież. Co ja teraz będę robił? Czem będę żył?... Chyba pojadę na wystawę do Paryża, a potem w Alpy“...
W tej chwili zbliżył się do niego na palcach Rzecki i szepnął.
— Pyszny jest ten Mraczewski, co? Jak on umie rozmawiać z kobietami.
— Jak fryzyerczyk, którego uzuchwalono — odpowiedział Wokulski, nie odrywając oczu od księgi.
— Nasze klientki zrobiły go takim — odpowiedział stary subjekt, lecz widząc, że przeszkadza pryncypałowi, cofnął się. Wokulski znowu wpadł w zadumę. Nieznacznie spojrzał na Mraczewskiego i dopiero w tej chwili zauważył, że młody człowiek ma coś szczególnego w fizyognomii.
„Tak — myślał — on jest bezczelnie głupi i zapewne dlatego podoba się kobietom“.
Śmiać mu się chciało i ze spojrzeń panny Izabeli, wysyłanych pod adresem pięknego młodzieńca i z własnych przywidzeń, które dziś, tak nagle go opuściły.
Wtem drgnął; usłyszał imię panny Izabeli i spostrzegł, że w sklepie niema nikogo z gości.
— No, ale dzisiaj toś się pan nie ukrywał ze swojemi amorami — mówił ze smutnym uśmiechem Klejn do Mraczewskiego.
— Ale bo jak ona na mnie patrzyła, to ach!... — westchnął Mraczewski, jednę rękę kładąc na piersi, drugą podkręcając wąsika. — Jestem pewny — mówił — że za parę dni otrzymam wonny bilecik. Potem — pierwsza schadzka, potem: „dla pana łamię zasady, w jakich mnie wychowano“, a potem: „czy nie gardzisz mną?“ Chwila wcześniej jest bardzo rozkoszną, ale w chwilę później człowiek jest tak zakłopotany...
— Co pan blagujesz! — przerwał mu Lisiecki. — Znamy przecie pańskie konkiety: nazywają się Matyldami, którym pan imponujesz porcyą pieczeni i kuflem piwa.
— Matyldy są na codzień, damy na święta. Ale Iza będzie największem świętem. Słowo honoru daję, że nie znam kobiety, któraby na mnie tak piekielne robiła wrażenie... No, ale bo też i ona lgnie do mnie!
Trzasnęły drzwi i do sklepu wszedł jegomość szpakowaty; zażądał breloku do zegarka, a krzyczał i stukał laską tak mocno, jakby miał zamiar kupić całą japońszczyznę.
Wokulski słuchał przechwałek Mraczewskiego bez ruchu. Doświadczał wrażenia, jakby mu na głowę i na piersi spadały ciężary.
— W rezultacie nic mnie to nie obchodzi — szepnął.
Po szpakowatym jegomości weszła do sklepu dama, żądająca parasola, później pan w średnim wieku, chcący nabyć kapelusz, potem młody człowiek, żądający cygarnicy, nareszcie trzy panny, z których jedna kazała podać sobie rękawiczki Szolca, ale koniecznie Szolca, bo innych nie używa.
Wokulski złożył księgę, zwolna podniósł się z fotelu i, sięgnąwszy po kapelusz, stojący na kantorku, skierował się ku drzwiom. Czuł brak oddechu i jakby rozsadzanie czaszki.
Pan Ignacy zabiegł mu drogę.
— Wychodzisz?... Może zajrzysz do tamtego sklepu — rzekł.
Nigdzie nie zajrzę, jestem zmęczony — odpowiedział Wokulski, nie patrząc mu w oczy.
Gdy wyszedł, Lisiecki trącił Rzeckiego w ramię.
— Coś stary jakby zaczynał robić bokami — szepnął.
— No — odparł pan Ignacy — puszczenie w ruch takiego interesu jak moskiewski, to nie chy — chy! Rozumie się.
— Pocóż się w to wdaje.
— Poto, żeby miał nam z czego pensye podwyższać — surowo odpowiedział pan Ignacy.
— A niechże sobie zakłada sto nowych interesów, nawet w Irkucku, byle tak coroku podwyższał — rzekł Lisiecki. Ja z nim się o to spierać nie będę. Ale swoją drogą uważam, że jest dyabelnie zmieniony, osobliwie dzisiaj. Żydzi, panie, żydzi — dodał — jak zwąchają jego projekta, dadzą mu łupnia.
— Co tam żydzi...
— Żydzi, mówię, żydzi!... Wszystkich trzymają za łeb i nie pozwolą, ażeby im bruździł jakiś Wokulski, nie żyd, ani nawet meches.
— Wokulski zwiąże się ze szlachtą — odpowiedział Ignacy — a i tam są kapitały.
— Kto wie, co gorsze: żyd czy szlachcic — wtrącił mimochodem Klejn i podniósł brwi w sposób bardzo żałosny.






VIII.
Medytacye.

Znalazłszy się na ulicy, Wokulski stanął na chodniku, jakby namyślając się dokąd iść? Nie ciągnęło go nic, w żadną stronę. Dopiero gdy przypadkiem spojrzał wprawo, na swój nowo wykończany sklep, przed którym już zatrzymywali się ludzie, odwrócił się ze wstrętem i poszedł wlewo.
„Dziwna rzecz, jak mnie to wszystko mało obchodzi“ — rzekł do siebie. Potem myślał o tych kilkunastu ludziach, którym już daje zajęcie i o tych kilkudziesięciu, którzy od pierwszego maja mieli dostać u niego zajęcie, o tych setkach, dla których w ciągu roku miał stworzyć nowe źródła pracy i o tych tysiącach, którzy dzięki jego tanim towarom, mogliby sobie poprawić nędzny byt — i — czuł, że ci wszyscy ludzie i ich rodziny, nic go w tej chwili nie interesują.
„Sklep odstąpię, nie zawiążę spółki i wyjadę za granicę — myślał“.
„A. zawód, jaki zrobisz ludziom, którzy w tobie położyli nadzieję?“
— Zawód?... Alboż mnie samego nie spotkał zawód?...
Wokulski idąc, poczuł jakąś niewygodę; lecz dopiero zastanowiwszy się, osądził, że męczy go ciągłe ustępowanie z drogi; przeszedł więc na drugą stronę ulicy, gdzie ruch był mniejszy.
— A jednak ten Mraczewski jest infamis! — myślał. — Jak można mówić takie rzeczy w sklepie?... „Za parę dni otrzymam bilecik, a potem — schadzka!“... Ha, sama sobie winna; nie trzeba kokietować błaznów... Zresztą — wszystko mi jedno.
Czuł w duszy dziwną pustkę, a na samym jej dnie, coś, jakby kroplę piekącej goryczy. Żadnych sił, żadnych pragnień, nic, tylko tę kroplę, tak małą, że jej niepodobna dojrzeć, a tak gorzką, że cały świat możnaby nią zatruć.
— Chwilowa apatya, wyczerpanie, brak wrażeń... Zadużo myślę o interesach — mówił.
Stanął i patrzył. Dzień przedświąteczny i ładna pogoda wywabiły mnóstwo ludzi na bruk miejski. Sznur powozów i pstrokaty falujący tłum, między Kopernikiem i Zygmuntem, wyglądał jak stado ptaków, które właśnie w tej chwili unosiły się nad miastem, dążąc ku północy.
— Szczególna rzecz — mówił. — Każdy ptak w górze i każdy człowiek na ziemi, wyobraża sobie, że idzie tam, dokąd chce. I dopiero ktoś, stojący na boku, widzi, że wszystkich razem pcha naprzód jakiś fatalny prąd, mocniejszy od ich przewidywań i pragnień. Może nawet ten sam, który unosi smugę iskier, wydmuchniętych przez lokomotywę podczas nocy?... Błyszczą przez mgnienie oka, aby zagasnąć na całą wieczność i to nazywa się życiem.
„Mijają ludzkie pokolenia, jak fale, gdy wiatr morzem zmęci; i nie masz godów ich pamięci i nie masz bolów ich wspomnienia“.
— Gdzie ja to czytałem?... Wszystko jedno.
Nieustanny turkot i szmer wydał się Wokulskiemu nieznośnym a wewnętrzna pustka straszliwą. Chciał czemś się zająć i przypomniał sobie, że jeden z zagranicznych kapitalistów pytał go o zdanie w kwestyi bulwarów nad Wisłą. Zdanie już miał wyrobione: Warszawa całym swoim ogromem ciąży i zsuwa się ku Wiśle. Gdyby brzeg rzeki obwarować bulwarami, powstałaby tam najpiękniejsza część miasta: gmachy, sklepy, aleje...
— Trzeba spojrzeć, jakby to wyglądało? — szepnął Wokulski i skręcił na ulicę Karową.
Przy bramie wiodącej tam, zobaczył bosego, przewiązanego sznurami tragarza, który pił wodę prosto z wodotrysku; zachlapał się od stóp do głów, ale miał bardzo zadowoloną minę i śmiejące się oczy.
— Jużci ten ma, czego pragnął. Ja, ledwiem zbliżył się do źródła, widzę, że nietylko ono znikło, ale nawet wysychają moje pragnienia. Pomimo to, mnie zazdroszczą, a nad nim każą się litować. Co za potworne nieporozumienie!
Na Karowej odetchnął. Zdawało mu się, że jest jedną z plew, które już odrzucił młyn wielkomiejskiego życia i że powoli spływa sobie gdzieś na dół, tym rynsztokiem zaciśniętym odwiecznemi murami.
— Cóż, bulwary?... — myślał. Postoją jakiś czas, a potem będą walić się, zarośnięte zielskiem i odrapane, jak te oto ściany. Ludzie, którzy je budowali z wielką pracą, mieli także na celu zdrowie, bezpieczeństwo, majątek, a może zabawy i pieszczoty. I gdzie oni są?... Zostały po nich spękane mury, jak skorupa po ślimaku dawnej epoki. A cały pożytek z tego stosu cegieł i tysiąca innych stosów będzie, że przyszły geolog nazwie je skałą ludzkiego wyrobu, jak my dziś, koralowe rafy albo kredę, nazywamy skałami wyrobu pierwotniaków.
„I cóż ma z trudu swego człowiek?... I z prac tych, które wszczął pod słońcem?... Znikomość — jego dzieł gońcem, a żywot jego mgnieniem powiek.
— Gdziem ja to czytał, gdzie?... Mniejsza o to.
Zatrzymał się w połowie drogi i patrzył się na ciągnącą u jego stóp dzielnicę między Nowym Zjazdem i Tamką. Uderzyło go podobieństwo do drabiny, której jeden bok stanowiły ulica Dobra, drugi — linia od Garbarskiej do Topieli, a kilkanaście uliczek poprzecznych formują jakby szczeble.
— Nigdzie nie wejdziemy po tej leżącej drabinie — myślał. — To chory kąt, dziki kąt.
I rozważał, pełen goryczy, że ten płat ziemi nadrzecznej, zasypany śmieciem z całego miasta, nie urodzi nic nad parterowe i jednopiętrowe domki barwy czekoladowej, i jasno-żółtej, ciemno-zielonej i pomarańczowej. Nic oprócz białych i czarnych parkanów, otaczających puste place, zkąd gdzieniegdzie wyskakuje kilkupiętrowa kamienica, jak sosna, która ocalała z wyciętego lasu, przestraszona własną samotnością.
„Nic, nic!“... powtarzał, tułając się po uliczkach, gdzie widać było rudery zapadnięte niżej bruku, z dachami porosłemi mchem, lokale z okiennicami dniem i nocą zamkniętemi na sztaby, drzwi zabite gwoździami, naprzód i wtył powychylane ściany, okna łatane papierem, albo zatkane łachmanem.
Szedł, przez brudne szyby zaglądał do mieszkań i nasycał się widokiem szaf bez drzwi, krzeseł na trzech nogach, kanap z wydartem siedzeniem, zegarów o jednej skazówce z porozbijanemi cyferblatami. Szedł i cicho śmiał się na widok wyrobników wiecznie czekających na robotę, rzemieślników, którzy trudnią się tylko łataniem starej odzieży, przekupek, których całym majątkiem jest kosz zeschłych ciastek, — na widok obdartych mężczyzn, mizernych dzieci i kobiet niezwykle brudnych.
„Oto miniatura kraju — myślał — w którym wszystko dąży do spodlenia i wytępienia rasy. Jedni giną z niedostatku, drudzy z rozpusty. Praca odejmuje sobie od ust, ażeby karmić niedołęgów; miłosierdzie hoduje bezczelnych próżniaków, a ubóstwo, nie mogące zdobyć się na sprzęty, otacza się wiecznie głodnemi dziećmi, których największą zaletą jest wczesna śmierć.
Tu nie poradzi jednostka z inicyatywą, bo wszystko sprzysięgło się, ażeby ją spętać i zużyć w pustej walce — o nic“.
Potem w wielkich konturach przyszła mu na myśl jego własna historya. Kiedy dzieckiem będąc łaknął wiedzy — oddano go do sklepu z restauracyą. Kiedy zabijał się nocną pracą, będąc subjektem — wszyscy szydzili z niego zacząwszy od kuchcików, skończywszy na upijającej się w sklepie inteligencyi. Kiedy nareszcie dostał się do uniwersytetu — prześladowano go porcyami, które niedawno podawał gościom.
„Handel — mówiono mu — to taki piękny kawałek chleba, w tak ciężkich czasach!“
No i wrócił do handlu, a wtedy zawołano, że się sprzedał i żyje na łasce żony, z pracy Minclów.
Traf zdarzył, iż po kilku latach żona umarła, zostawiając mu dość spory majątek. Pochowawszy ją, Wokulski odsunął się nieco od sklepu, a znowu zbliżył się do książek. I może z galanteryjnego kupca zostałby na dobre uczonym przyrodnikiem, gdyby znalazłszy się raz w teatrze, nie zobaczył panny Izabeli.
Siedziała w loży z ojcem i panną Florentyną, ubrana w białą suknię. Nie patrzała na scenę, która w tej chwili skupiała uwagę wszystkich, ale gdzieś przed siebie, niewiadomo gdzie i na co. Może myślała o Apolinie?...
Wokulski przypatrywał się jej cały czas.
Zrobiła na nim szczególne wrażenie. Zdawało mu się, że już kiedyś ją widział i że ją dobrze zna. Dopiero później przyszło mu na myśl, że on nigdzie i nigdy jej nie widział; ale — że jest tak coś — jakby na nią oddawna czekał.
— Tyżeś to, czy nie ty?... — pytał się w duchu, nie mogąc od niej oczu oderwać.
Odtąd mało pamiętał o sklepie i o swoich książkach, lecz ciągle szukał okazyi do widywania panny Izabeli w teatrze, na koncertach, lub na odczytach. Uczuć swoich nie nazwałby miłością i w ogóle nie był pewny, czy dla oznaczenia ich istnieje w ludzkim języku odpowiedni wyraz. Czuł tylko, że stała się ona jakimś mistycznym punktem, w którym zbiegają się wszystkie jego wspomnienia, pragnienia i nadzieje, ogniskiem, bez którego życie nie miałoby stylu, a nawet sensu. Służba w sklepie kolonialnym, uniwersytet, ożenienie się z wdową po Minclu, a w końcu mimowolne pójście do teatru, gdy wcale nie miał chęci, wszystko to były ścieżki i etapy, któremi los prowadził go do zobaczenia panny Izabeli.
Od tej pory czas miał dla niego dwie fazy. Kiedy patrzał na pannę Izabelę, czuł się absolutnie spokojnym i jakby większym; nie widząc — myślał o niej i tęsknił. Niekiedy zdawało mu się, że w jego uczuciach tkwi jakaś omyłka i że panna Izabela nie jest żadnym środkiem jego duszy, ale zwykłą a może nawet bardzo pospolitą panną na wydaniu. A wówczas przychodził mu do głowy dziwaczny projekt.
— Zapoznam się z nią i wprost zapytam: czy ty jesteś tem, na co przez całe życie czekałem?... Jeżeli nie jesteś, odejdę bez pretensyi i żalu...
W chwilę później spostrzegał, że projekt ten zdradza umysłowe zboczenie. Kwestyą więc: czem jest, a czem nie jest? odłożył na bok, a postanowił, bądź co bądź, zapoznać się z panną Izabelą.
Wtedy przekonał się, że między jego znajomymi, niema człowieka, który mógłby go wprowadzić do domu Łęckich. Co gorsze: — pan Łęcki i panna byli klijentami jego sklepu, lecz taki stosunek zamiast ułatwić, utrudniał raczej znajomość.
Stopniowo sformułował sobie warunki zapoznania się z panną Izabelą. Ażeby mógł, nic więcej tylko szczerze rozmówić się z nią, należało:
Nie być kupcem, albo być bardzo bogatym kupcem.
Być conajmniej szlachcicem i posiadać stosunki w sferach arystokratycznych.
Nadewszystko zaś mieć dużo pieniędzy.
Wylegitymowanie się ze szlachectwa nie było rzeczą trudną.
W maju roku zeszłego Wokulski wziął się do tej sprawy, którą, jego wyjazd do Bułgaryi o tyle przyspieszył, że już w grudniu miał dyplom. Z majątkiem było znacznie trudniej; w tem przecie dopomógł mu los.
W początkach wojny wschodniej przejeżdżał przez Warszawę bogaty, moskiewski kupiec, Suzin, przyjaciel Wokulskiego. Odwiedził Wokulskiego i gwałtem zachęcał go do przyjęcia udziału w dostawach dla wojska.
— Zbierz pieniędzy, Stanisławie Piotrowiczu, ile się da — mówił — a uczciwe słowo, zrobisz okrągły milionik!...
Następnie półgłosem wyłożył mu swoje plany.
Wokulski wysłuchał jego projektów. Do wykonania jednych nie chciał należeć, inne przyjął, lecz wahał się. Żal mu było opuścić miasto, w którem przynajmniej widywał pannę Izabelę. Ale gdy w czerwcu ona wyjechała do ciotki, a Suzin począł naglić go depeszami, Wokulski zdecydował się i podniósł całą gotówkę po żonie, w ilości rs. 30.000, którą nieboszczka trzymała nietykalną w banku.
Na kilka dni przed wyjazdem, zaszedł do znajomego lekarza Szumana, z którym pomimo obustronnej życzliwości, widywali się nieczęsto. Lekarz, żyd, stary kawaler, żółty, mały z czarną brodą, miał reputacyą dziwaka. Posiadając majątek, leczył darmo, i o tyle tylko, o ile było mu to potrzebnem do studyów etnograficznych; przyjaciołom zaś swoim, raz na zawsze dał jednę receptę:
— Używaj wszystkich środków, od najmniejszej dozy oleju, do największej dozy strychniny, a coś ci z tego pomoże, nawet na — nosaciznę.
Gdy Wokulski zadzwonił do mieszkania lekarza, ten właśnie był zajęty gatunkowaniem włosów rozmaitych osobników rasy słowiańskiej, germańskiej i semickiej i, przy pomocy mikroskopu, mierzył dłuższe i krótsze średnice ich przekrojów.
— A, jesteś?... — rzekł do Wokulskiego, odwracając głowę. — Nałóż sobie fajkę, jeżeli chcesz i kładź się na kanapie, jeżeli się zmieścisz.
Gość zapalił fajkę i położył się, jak mu kazano, doktor robił swoje. Przez pewien czas obaj milczeli, wreszcie odezwał się Wokulski.
— Powiedz mi: czy medycyna zna taki stan umysłu, w którym człowiekowi wydaje się, że jego rozproszone dotychczas wiadomości i... uczucia, złączyły się jakby w jeden organizm?
— Owszem. Przy ciągłej pracy umysłowej i dobrem odżywianiu, mogą wytworzyć się w mózgu nowe komórki, albo — skojarzyć się między sobą dawne. No i wówczas z rozmaitych departamentów mózgu i z rozmaitych dziedzin wiedzy, tworzy się jedna całość.
— A co znaczy taki stan umysłu; w którym człowiek obojętnieje dla śmierci, ale za to poczyna tęsknić do legend o życiu wiecznem?...
— Obojętność dla śmierci — odpowiedział doktor — jest cechą umysłów dojrzałych, a pociąg do życia wiecznego — zapowiedzią nadchodzącej starości.
Znowu umilkli. Gość palił fajkę, gospodarz kręcił się nad mikroskopem.
— Czy myślisz — spytał Wokulski — że można... kochać kobietę w sposób idealny, nie pożądając jej?
— Naturalnie. Jest to jedna z masek, w którą lubi przebierać się instynkt utrwalenia gatunku.
— Instynkt — gatunek — instynkt utrwalenia czegoś i — utrwalenie gatunku!... — powtórzył Wokulski. — Trzy wyrazy, a cztery głupstwa.
— Zrób szóste — odpowiedział doktor, nie odejmując oka od szkła — i — ożeń się.
— Szóste?... — rzekł Wokulski, podnosząc się na kanapie. — A gdzież piąte?
— Piąte już zrobiłeś: zakochałeś się.
— Ja?... W moim wieku?...
— Czterdzieści pięć lat — to epoka ostatniej miłości, najgorszej — odpowiedział doktor.
— Znawcy mówią, że pierwsza miłość jest najgorsza — szepnął Wokulski.
— Nieprawda. Po pierwszej czeka cię sto innych, ale po setnej pierwszej — już nic. Żeń się; jedyny to ratunek na twoją chorobę.
— Dlaczegożeś ty się nie ożenił?
— Bo mi narzeczona umarła — odpowiedział doktor, pochyliwszy się na tył fotelu i patrząc w sufit. — Więc zrobiłem, com mógł: otrułem się chloroformem. Było to na prowincyi. Ale Bóg zesłał dobrego kolegę, który wysadził drzwi i uratował mnie. Najpodlejszy rodzaj miłosierdzia!... Ja zapłaciłem za drzwi zepsute, a kolega odziedziczył moję praktykę, ogłosiwszy żem waryat...
Znowu wrócił do włosów i mikroskopu.
— A jaki z tego sens moralny dla ostatniej miłości? — spytał Wokulski.
— Ten, że samobójcom nie należy przeszkadzać — odpowiedział doktor.
Wokulski poleżał jeszcze z kwadrans, potem podniósł się, postawił w kącie fajkę i, schyliwszy się nad doktorem, ucałował go.
— Bywaj zdrów, Michale.
Doktor zerwał się od stołu.
— No?...
— Wyjeżdżam do Bułgaryi.
— Po co?
— Zostanę wojskowym dostawcą. Muszę zrobić duży majątek!... — odparł Wokulski.
— Albo?...
— Albo... nie wrócę.
Doktor popatrzył mu w oczy i mocno ścisnął go za rękę.
Sit tibi terra laevis — rzekł spokojnie. Odprowadził go do drzwi i znowu wziął się do swojej roboty.
Już Wokulski był na schodach, gdy doktor wybiegł za nim i zawołał, wychylając się przez poręcz:
— Gdybyś jednak wrócił, nie zapomnij przywieść mi włosów: bułgarskich, tureckich i tak dalej, od obu płci. Tylko pamiętaj: w oddzielnych pakietach, z notatkami. Wiesz przecie jak to robić...
...Wokulski ocknął się z tych dawnych wspomnień. Nie ma doktora, ani jego mieszkania i nawet ich od dziesięciu miesięcy nie widział. Tu jest błotnista ulica Radna, tam Browarna. Na górze, zpoza nagich drzew, wyglądają żółte gmachy uniwersyteckie; na dole parterowe domki, puste place i parkany, a niżej — Wisła.
Obok niego stał jakiś człowiek w wypłowiałej kapocie, z rudawym zarostem. Zdjął czapkę i całował Wokulskiego w rękę. Wokulski przypatrzył mu się uważniej.
— Wysocki?... — rzekł. Co ty tu robisz?
— Tu mieszkamy, wielmożny panie, w tym domu — odpowiedział człowiek, wskazując na niską lepiankę.
— Dlaczego nie przyjeżdżasz po transporta? — pytał Wokulski.
— Czem przyjadę, panie, kiedy jeszcze na Nowy Rok koń mi padł.
— Cóż robisz?
— A ot tak — razem nic. Zimowaliśmy u brata, co jest dróżnikiem na wiedeńskiej kolei. Ale i jemu bieda, bo go ze Skierniewic przenieśli pod Częstochowę. W Skierniewicach ma trzy morgi i żył jak bogacz, a dzisiaj i on kiepski i grunt wynędznieje bez dozoru.
— No, a z wami co teraz?
— Kobieta niby trochę pierze, ale takim, co nie bardzo mają czem płacić, a ja — ot tak... Marniejemy, panie... nie pierwsi i nie ostatni. Jeszcze póki wielkiego postu, to człowiek krzepi się, mówiący: dzisiaj pościsz za dusze zmarłe, jutro na pamiątkę, że Chrystus Pan nic nie jadł, pojutrze na intencyą, ażeby Bóg złe odmienił. Zaś po świętach, nie będzie nawet sposobu i dzieciom wytłómaczyć: na jaką intencyą nie jedzą...
Ale i wielmożny pan coś markotnie wygląda? Taki już widać czas nastał, że wszyscy muszą zginąć — westchnął ubogi człowiek.
Wokulski zamyślił się.
— Komorne wasze zapłacone? — spytał.
— Nawet nie ma panie co płacić, bo nas i tak wypędzą.
— A dlaczego nie przyszedłeś do sklepu, do pana Rzeckiego? — spytał Wokulski.
— Nie śmiałem, panie. Koń odszedł, wóz u żyda, kubrak na mnie jak na dziadzie... Z czemże było przyjść i jeszcze ludziom głowę zaprzątać?... Wokulski wydobył portmonetkę.
— Masz tu — rzekł — dziesięć rubli, na święta. Jutro w południe przyjdziesz do sklepu i dostaniesz kartkę na Pragę. Tam u handlarza wybierzesz sobie konia, a po świętach przyjeżdżaj do roboty. U mnie zarobisz ze trzy ruble na dzień, więc dług spłacisz łatwo. Zresztą, dasz sobie radę.
Ubogi człowiek dotknąwszy pieniędzy, zaczął się trząść. Uważnie słuchał Wokulskiego, a łzy spływały mu po wychudzonej twarzy.
— Czy panu powiedział kto — zapytał po chwili — że z nami jest... ot tak?... Bo już nam ktoś — dodał szeptem — przysyłał siostrę miłosierdzia, będzie z miesiąc. Mówiła, że muszę być ladaco i dała nam kartkę na pud węgla z Żelaznej ulicy. Czy może pan tak sam z siebie?...
— Idź do domu, a jutro bądź w sklepie — odparł Wokulski.
— Idę panie — odpowiedział człowiek, kłaniając się do ziemi.
Odszedł, lecz przystawał na drodze; widocznie rozmyślał nad niespodziewanem szczęściem.
W tej chwili Wokulskiego tknęło szczególne przeczucie.
— Wysocki!... — zawołał. — A twemu bratu jak na imię?
— Kasper — odpowiedział człowiek, wracając pędem.
— Przy jakiej mieszka stacyi?
— Przy Częstochowie, panie.
— Idź do domu. Może Kaspra przeniosą do Skierniewic.
Ale ten zamiast iść, zbliżył się.
— Przepraszam, wielmożny panie — rzekł nieśmiało — ale jak mnie kto zaczepi: zkąd mam tyle pieniędzy?...
— Powiesz, że na rachunek wziąłeś ode mnie.
— Rozumiem, panie... Bóg... niech Bóg...
Ale Wokulski już nie słuchał; szedł w stronę Wisły, myśląc:
„Jakże oni szczęśliwi, ci wszyscy, w których tylko głód wywołuje apatyą, a jedynem cierpieniem jest zimno. I jak łatwo ich uszczęśliwić!... Nawet moim skromnym majątkiem mógłbym wydźwignąć parę tysięcy rodzin. Nieprawdopodobne, a przecież — tak jest.“
Wokulski doszedł do brzegu Wisły i zdumiał się. Na kilkumorgowej przestrzeni wznosił się tu pagórek najobrzydliwszych śmieci, cuchnących, nieomal ruszających się pod słońcem, a o kilkadziesiąt kroków dalej, leżały zbiorniki wody, którą piła Warszawa.
„O, tutaj — myślał — jest ognisko wszelkiej zarazy. Co człowiek dziś wyrzuci ze swego mieszkania, jutro wypije; później przenosi się na Powązki i z drugiej znowu strony miasta razi bliźnich pozostałych przy życiu.
Bulwar tutaj, kanały i woda źródlana na górze i — możnaby ocalić rok rocznie kilka tysięcy ludzi od śmierci, a kilkadziesiąt tysięcy od chorób... Niewielka praca a zysk nieobliczony; natura umie wynagradzać“.
Na stoku i w szczelinach obmierzłego wzgórza spostrzegł niby ludzkie postacie. Było tu kilku drzemiących na słońcu pijaków, czy złodziei, dwie śmieciarki i jedna kochająca się para, złożona z trędowatej kobiety i suchotniczego mężczyzny, który nie miał nosa. Zdawało się, że to nie ludzie, ale widma ukrytych tutaj chorób, które odziały się w wykopane w tem miejscu szmaty. Wszystkie te indywidua zwietrzyły obcego człowieka; nawet śpiący podnieśli głowy i z wyrazem ździczałych psów przypatrywali się gościowi.
Wokulski uśmiechnął się.
„Gdybym tu przyszedł w nocy, napewno wyleczyliby mnie z melancholii. Jutro już spoczywałbym pod temi śmieciami, które — wreszcie — są tak wygodnym grobem, jak każdy inny. Na górze zrobiłby się wrzask, ściganoby i wyklinano tych poczciwców, a oni — może wyświadczyliby mi łaskę.
„O, bo nie znają, w snach mogilnych drzemiący, ciężkich trosk żywota i duch się ich już nie szamota w pragnieniach — tęsknych, a bezsilnych...“
„Ależ ja zaczynam być naprawdę sentymentalny?... muszę mieć nerwy dobrze rozbite. Bulwar jednak nie wytępiłby takich oto Mohikanów; przenieśliby się na Pragę, albo za Pragę, uprawialiby w dalszem ciągu swoje rzemiosło, kochaliby się, jak ta dwójeczka, ba, nawet mnożyliby się. Co za piękne, ojczyzno, będziesz miała potomstwo, urodzone i wychowane na tym śmietniku, z matki okrytej wysypką i beznosego ojca!...
Moje dzieci byłyby inne; po niej wzięłyby piękność, po mnie siłę... No, ale ich nie będzie. W tym kraju tylko choroba, nędza i zbrodnia znajdują weselne łożnice; nawet przytułki dla potomstwa.
Strach, co się tu stanie za kilka generacyj... A przecie jest proste lekarstwo: praca obowiązkowa — słusznie wynagradzana. Ona jedna może wzmocnić lepsze indywidua, a bez krzyku wytępić złe i... mielibyśmy ludność dzielną, jak dziś mamy zagłodzoną lub chorą“.
A potem, niewiadomo z jakiej racyi pomyślał:
„Cóż z tego, że trochę kokietuje?... Kokieterya u kobiet, jest jak barwa i zapach u kwiatów. Taka już ich natura, że każdemu chcą się podobać, nawet Mraczewskim...
Dla wszystkich kokieterya, a dla mnie: „zapłać temu panu!...“ Może ona myśli, że ja oszukałem ich na kupnie srebra?... To byłoby kapitalne!“
Nad samym brzegiem Wisły leżał stos belek. Wokulski uczuł znużenie, siadł i patrzył. W spokojnej powierzchni wody odbijała się Saska Kępa już zieleniejąca i pragskie domy z czerwonemi dachami; na środku rzeki stała nieruchoma berlinka. Nie większym wydawał się ten okręt, który, zeszłego lata, widział Wokulski na morzu Czarnem, unieruchomiony, z powodu zepsucia się machin.
„Leciał jak ptak i nagle utknął; zabrakło w nim motoru. Spytałem się wówczas: a może i ja kiedyś stanę w biegu? — no i stanąłem. Jakieżto pospolite sprężyny wywołują ruch w świecie: trochę węgla ożywia okręt, trochę serca — człowieka“...
W tej chwili, żółtawy, zawczesny motyl przeleciał mu nad głową, w stronę miasta.
„Ciekawym zkąd on się wziął? — myślał Wokulski. — Natura miewa kaprysy i — analogie — dodał. — Motyle istnieją także w rodzaju ludzkim: piękna barwa, latanie nad powierzchnią życia, karmienie się słodyczami, bez których giną — oto ich zajęcie. A ty robaku nurtuj ziemię i przerabiaj ją na grunt zdolny do siewu. Oni bawią się, ty pracuj; dla nich istnieje wolna przestrzeń i światło, a ty ciesz się jednym tylko przywilejem: zrastania się, jeżeli cię rozdepcze ktoś nieuważny.
I tobieżto wzdychać do motyla, głupi?... I dziwić się, że ma wstręt do ciebie?... Jakiż łącznik może istnieć między mną i nią?...
No, gąsienica jest także podobna do robaka, póki nie zostanie motylem. Ach, więc to ty masz zostać motylem, kupcze galanteryjny?... Dlaczegożby nie? Ciągłe doskonalenie się jest prawem świata, a ileżto kupieckich rodów w Anglii zostało lordowskiemi mościami?
W Anglii!... Tam jeszcze istnieje epoka twórcza w społeczeństwie; tam wszystko doskonali się i występuje na wyższe szczeble. Owszem, tam nawet ci wyżsi przyciągają do siebie nowe siły. Lecz u nas, wyższa warstwa zakrzepła, jak woda na mrozie i nietylko wytworzyła osobny gatunek, który nie łączy się zresztą, ma do niej wstręt fizyczny, ale jeszcze własną martwotą krępuje wszelki ruch zdołu. Co się tu łudzić: ona i ja, to dwa różne gatunki istot, naprawdę jak motyl i robak. Mam dla jej skrzydeł opuszczać swoję norę i innych robaków?... To są moi — ci, którzy leżą tam na śmietniku i może dlatego są nędzni, a będą jeszcze nędzniejsi, że ja chcę wydawać po trzydzieści tysięcy rubli rocznie na zabawę w motyla. Głupi handlarzu, podły człowieku!...
Trzydzieści tysięcy rubli znaczą tyle, co sześćdziesiąt drobnych warsztatów, albo sklepików, z których żyją całe rodziny. I to ja, mam byt ich zniszczyć, wyssać z nich ludzkie dusze i wypędzić na ten śmietnik?...
No, dobrze, ale gdyby nie ona, czy miałbym dziś majątek?... Kto wie, co się stanie ze mną i z temi pieniędzmi bez niej? Może właśnie dopiero przy niej nabiorą one twórczych własności; może choć kilkanaście rodzin z nich skorzysta?...“
Wokulski odwrócił się i nagle zobaczył na ziemi swój własny cień. Potem przypomniał sobie, że ten cień chodzi przed nim, za nim, albo obok niego, zawsze i wszędzie, jak myśl o tamtej kobiecie, chodziła za nim wszędzie i zawsze, na jawie i we śnie, mięszając się do wszystkich jego celów, planów i czynów.
„Nie mogę wyrzec się jej!“ — szepnął, rozkładając ręce, jakby tłomaczył się komuś.
Wstał z belek i wrócił do miasta.
Idąc przez ulicę Oboźną, przypomniał sobie furmana Wysockiego, któremu koń padł i, zdawało mu się, że widzi cały szereg wozów, przed któremi leżą padłe konie, cały szereg rozpaczających nad nimi furmanów, a przy każdym gromadę mizernych dzieci i żonę, która pierze bieliznę, takim, co płacić nie mogą.
— Koń?... — szepnął Wokulski i czegoś serce mu się ścisnęło.
Raz, w marcu, przechodząc aleją Jerozolimską, zobaczył tłum ludzi, czarny wóz węglarski, stojący wpoprzek drogi pod bramą, a o parę kroków dalej wyprzężonego konia.
— Co się to stało?
— Koń złamał nogę — odparł wesoło jeden z przechodniów, który miał fijołkowy szalik na szyi i trzymał ręce w kieszeniach.
Wokulski, mimochodem spojrzał na delikwenta. Chudy koń, z wytartemi bokami, stał przywiązany do młodego drzewka, unosząc w górę tylną nogę. Stał cicho, patrzył wywróconem okiem na Wokulskiego i gryzł z bólu gałązkę okrytą szronem.
„Dlaczego dziś dopiero przypomniał mi się ten koń? — myślał Wokulski — dlaczego ogarnia mnie taki żal?“
Szedł Oboźną pod górę, rozmarzony i czuł, że w ciągu kilku godzin, które spędził w nadrzecznej dzielnicy, zaszła w nim jakaś zmiana. Dawniej — dziesięć lat temu, rok temu, wczoraj jeszcze, przechodząc ulicami, nie spotykał na nich nic szczególnego. Snuli się ludzie, jeździły dorożki, sklepy otwierały gościnne objęcia dla przechodniów. Ale teraz przybył mu jakby nowy zmysł. Każdy obdarty człowiek wydawał mu się istotą wołającą o ratunek, tem głośniej, że nic nie mówił, tylko rzucał trwożne spojrzenia, jak ów koń ze złamaną nogą. Każda uboga kobieta wydawała mu się praczką, która, wyżartemi od mydła rękami, powstrzymuje rodzinę nad brzegiem nędzy i upadku. Każde mizerne dziecko wydawało mu się skazanem na śmierć przedwczesną, albo na spędzanie dni i nocy w śmietniku przy ulicy Dobrej.
I nietylko obchodzili go ludzie. Czuł zmęczenie koni, ciągnących ciężkie wozy i ból ich karków tartych do krwi przez chomąto. Czuł obawę psa, który szczekał na ulicy, zgubiwszy pana i rozpacz chudej suki, z obwisłemi wymionami, która napróżno biegała od rynsztoka do rynsztoka, szukając strawy dla siebie i szczeniąt. I jeszcze, na domiar cierpień, bolały go drzewa obdarte z kory, bruki podobne do powybijanych zębów, wilgoć na ścianach, połamane sprzęty i podarta odzież.
Zdawało mu się, że każda taka rzecz jest chora, albo zraniona, że skarży się: „patrz, jak cierpię...“ i że tylko on słyszy i rozumie jej skargi. A ta szczególna zdolność odczuwania cudzego bolu, urodziła się w nim dopiero dziś, przed godziną.
Rzecz dziwna! Przecie miał już ustaloną opinią hojnego filantropa. Członkowie towarzystwa dobroczynności, we frakach, składali mu podziękowania za ofiarę dla wiecznie łaknącej instytucyi; hrabina Karolowa we wszystkich salonach opowiadała o pieniądzach, które złożył na jej ochronę; jego służba i subjekci, sławili go, za podwyższenie im pensyi. Ale Wokulskiemu rzeczy te nie sprawiały żadnej przyjemności, tak jak on sam nie przywiązywał do nich żadnej wagi. Rzucał tysiące rubli do kas urzędowych dobroczyńców, ażeby kupić za to rozgłos, nie pytając, co się zrobi z pieniędzmi.
I dopiero dziś, kiedy dziesięcioma rublami wydobył człowieka z niedoli, kiedy nikt nie mógł głosić przed światem o jego szlachetności, dopiero dziś poznał: coto jest ofiara. Dopiero dziś przed jego zdumionem okiem stanęła nowa, nieznana dotychczas część świata — nędza, której trzeba pomagać.
— Tak, alboż ja dawniej nie widywałem nędzy?... — szepnął Wokulski.
I przypomniał sobie całe szeregi ludzi obdartych, mizernych, a szukających pracy, chudych koni, głodnych psów, drzew z obdartą korą i połamanemi gałęźmi. Wszystko to przecie spotykał, bez wrażenia. I dopiero, gdy wielki ból osobisty zaorał mu i zbronował duszę, na tym gruncie użyźnionym krwią własną i skropionym niewidzialnemi dla świata łzami, wyrosła osobliwa roślina: współczucie powszechne, ogarniające wszystko — ludzi, zwierzęta, nawet przedmioty, które nazywają martwemi.
„Doktor powiedziałby, że utworzyła mi się nowa komórka w mózgu, albo, że połączyło się kilka dawnych“ — pomyślał.
— Tak, ale co dalej?...
Dotychczas bowiem miał tylko jeden cel: zbliżyć się do panny Izabeli. Dziś przybył mu drugi: wydobyć z niedostatku Wysockiego.
— Mała rzecz!...
„Przenieść jego brata pod Skierniewice...“ — dodał jakiś głos.
— Drobnostka.
Ale poza tymi dwoma ludźmi stanęło zaraz kilku innych, za nimi jeszcze kilku, potem olbrzymi tłum borykający się z wszelkiego rodzaju nędzą i wreszcie — cały ocean cierpień powszechnych, które wedle sił, należało zmniejszać, a przynajmniej powściągnąć od dalszego rozlewu.
— Przywidzenia... abstrakcye... zdenerwowanie! — szepnął Wokulski.
To była jedna droga. Na końcu bowiem drugiej, widział cel realny i jasno określony — pannę Izabelę.
— Nie jestem Chrystusem, ażeby poświęcać się za całą ludzkość.
„Więc na początek zapomnij o Wysockich“ — odparł głos wewnętrzny.
— No, głupstwo! Jakkolwiek jestem dziś rozkołysany, ależ nie mogę być śmieszny — myślał Wokulski. — Zrobię co się da i komu można, lecz osobistego szczęścia nie wyrzeknę się, to darmo...
W tej chwili stanął przed drzwiami swego sklepu i wszedł tam.
W sklepie zastał Wokulski tylko jednę osobę. Była to dama wysoka, w czarnych szatach, nieokreślonego wieku. Przed nią leżał stos neseserek: drewnianych, skórzanych, pluszowych i metalowych, prostych i ozdobnych, najdroższych i najtańszych, a — wszyscy subjekci byli na służbie. Klejn podawał coraz nowe neseserki, Mraczewski chwalił towar, a Lisiecki akompaniował mu ruchami ręki i brody. Tylko pan Ignacy wybiegł naprzeciw pryncypała.
— Z Paryża przyszedł transport — rzekł do Wokulskiego. — Myślę, że trzeba odebrać jutro.
— Jak chcesz.
— Z Moskwy obstalunki za dziesięć tysięcy rubli, na początek maja.
— Spodziewałem się.
— Z Radomia za dwieście rubli, ale furman upomina się na jutro.
Wokulski ruszył ramionami.
— Trzeba raz zerwać z tem kramarstwem — odezwał się po chwili. — Interes żaden, a wymagania ogromne.
— Zerwać z naszymi kupcami?... — spytał zdziwiony Rzecki.
— Zerwać z żydami — wtrącił półgłosem Lisiecki. — Bardzo dobrze robi szef, wycofując się z tych parszywych stosunków. Nieraz aż wstyd wydawać reszty, tak pieniądze zalatują cebulą.
Wokulski nic nie odpowiedział. Usiadł do swej księgi i udawał, że rachuje, ale naprawdę nie robił nic, nie miał siły. Przypominał sobie tylko swoje niedawne marzenia o uszczęśliwieniu ludzkości i osądził, że musi być mocno zdenerwowany.
— Rozigrał się we mnie sentymentalizm i fantazya — myślał. — Zły to znak. Mogę ośmieszyć się, zrujnować...
I machinalnie przypatrywał się niezwykłej fizyognomii damy, która wybierała neseserki. Była ubrana skromnie, miała gładko uczesane włosy. Na jej twarzy białej i razem żółtej, malował się głęboki smutek; zpoza ust przyciętych wyglądała złość, a ze spuszczonych oczu błyskał czasami gniew, niekiedy pokora.
Mówiła głosem cichym i łagodnym, a targowała się jak stu skąpców. To było zadrogie, tamto zatanie; tu plusz stracił barwę, tam zaraz odlezie skórka, a owdzie ukazuje się rdza na okuciach. Lisiecki już cofnął się od niej rozgniewany, Klejn odpoczywał, a tylko Mraczewski rozmawiał z nią, jak z osobą znajomą.
W tej chwili otworzyły się drzwi sklepu i ukazał się w nich — jeszcze oryginalniejszy jegomość. Lisiecki powiedział o nim, że jest podobny do suchotnika, któremu w trumnie zaczęły odrastać wąsy i faworyty. Wokulski zauważył, że gość ma gapiowato otwarte usta, a za ciemnemi binoklami nosi duże oczy, z których przeglądało jeszcze większe roztargnienie.
Gość wszedł, kończąc rozmowę z kimś na ulicy, lecz wnet cofnął się, aby swego towarzysza pożegnać. Potem znowu wszedł i znowu cofnął się, zadzierając do góry głowę, jakby czytał szyld. Nareszcie wszedł nadobre, ale drzwi za sobą nie zamknął. Wypadkowo spojrzał na damę i — spadły mu z nosa ciemne binokle.
— A... a... a!.. — zawołał.
Ale dama gwałtownie odwróciła się od niego do neseserek i upadła na krzesło.
Do przybysza wybiegł Mraczewski i uśmiechając się dwuznacznie, zapytał:
— Pan baron rozkaże?...
— Spinki, uważa pan, spinki zwyczajne, złote, albo stalowe... Tylko rozumie pan, muszą być w kształcie czapki dżokiejskiej i — z biczem...
Mraczewski otworzył gablotkę ze spinkami.
— Wody... — odezwała się dama słabym głosem.
Rzecki nalał jej wodę z karafki i podał z oznakami współczucia.
— Pani dobrodziejce słabo?... Możeby doktora...
— Już mi lepiej — odparła.
Baron oglądał spinki, ostetacyjnie odwracając się tyłem do damy.
— A może, czy nie sądzi pan, byłyby lepsze spinki w formie podków? — pytał Mraczewskiego.
— Myślę, że panu baronowi potrzebne są i te i te. Sportsmeni noszą tylko oznaki sportsmeńskie, ale lubią odmianę.
— Powiedz mi pan — odezwała się nagle dama do Klejna — naco podkowy ludziom, którzy nie mają zaco utrzymywać koni?...
— Otóż proszę pana — mówił baron — wybrać mi jeszcze parę drobiazgów w formie podkowy...
— Możeby popielniczkę? — zapytał Mraczewski.
— Dobrze, popielniczkę — odparł baron.
— Może gustowny kałamarz z siodłem, dżokiejką, spicrutą?...
— Proszę o gustowny kałamarz, z siodłem i dżokiejką...
— Powiedz mi pan — mówiła dama do Klejna podniesionym głosem — czy wam nie wstyd zwozić tak kosztowne drobiazgi, kiedy kraj jest zrujnowany?... Czy nie wstyd kupować konie wyścigowe...
— Drogi panie — zawołał niemniej głośno baron do Mraczewskiego — zapakuj wszystkie te garnitury, popielniczkę, kałamarz i odeszlij mi do domu. Macie prześliczny wybór towarów... Serdecznie dziękuję... Adieu!...
I wybiegł ze sklepu, wracając się parę razy i spoglądając na szyld nad drzwiami.
Po odejściu oryginalnego barona, w sklepie zapanowało milczenie. Rzecki patrzył na drzwi, Klejn na Rzeckiego, a Lisiecki na Mraczewskiego, który znajdując się ztyłu damy, krzywił się w sposób bardzo dwuznaczny.
Dama zwolna podniosła się z krzesła i zbliżyła się do kantorka, za którym siedział Wokulski.
— Czy mogę spytać — rzekła drżącym głosem — ile panu winien jest ten pan, który dopieroco wyszedł?...
— Rachunki tego pana ze mną, szanowna pani, gdyby je miał, należą tylko do niego i do mnie — odpowiedział Wokulski, kłaniając się.
— Panie — ciągnęła rozdrażniona dama — jestem Krzeszowska, a ten pan jest moim mężem. Długi jego obchodzą mnie, ponieważ on zagarnął mój majątek, o który w tej chwili toczy się między nami proces...
— Daruje pani — przerwał Wokulski — ale stosunki między małżonkami do mnie nie należą.
— Ach, więc tak?... Zapewne, że dla kupca jestto najwygodniej. Adieu.
I opuściła sklep, trzaskając drzwiami.
W kilka minut po jej odejściu, wbiegł do sklepu baron. Parę razy wyjrzał na ulicę, a następnie zbliżył się do Wokulskiego.
— Najmocniej przepraszam — rzekł, usiłując utrzymać binokle na nosie — ale, jako stały gość pański, ośmielę się w zaufaniu zapytać: co mówiła dama, która wyszła przed chwilą?... Bardzo przepraszam za moję śmiałość, ale w zaufaniu...
— Nic nie mówiła, coby kwalifikowało się do powtórzenia — odparł Wokulski.
— Bo, uważa pan, jestto, niestety! moja żona... Pan wie kto jestem... Baron Krzeszowski... Bardzo zacna kobieta, bardzo światła, ale, skutkiem śmierci naszej córki, trochę zdenerwowana i niekiedy... Pojmuje pan?... Więc nic?...
— Nic.
Baron ukłonił się i już we drzwiach, skrzyżował spojrzenia z Mraczewskim, który mrugnął na niego.
— Więc tak?... — rzekł baron, ostro patrząc na Wokulskiego.
I wybiegł na ulicę. Mraczewski skamieniał, i oblał się rumieńcem, powyżej włosów. Wokulski trochę pobladł, lecz spokojnie usiadł do rachunków.
— Cóżto za oryginalne dyabły — panie Mraczewski? — spytał Lisiecki.
— A to cała historya! — odparł Mraczewski, przypatrując się zpod oka Wokulskiemu. — Jestto baron Krzeszowski, wielki dziwak i jego żona, trochę narwana. Nawet skuzynowani ze mną, ale cóż!... — westchnął, spoglądając w lustro. — Ja nie mam pieniędzy, więc muszę być w handlu; oni jeszcze mają, więc są moimi kundmanami...
— Mają bez pracy!... — wtrącił Klejn. — Ładny porządek świata, co?
— No, no... już mnie pan do swoich porządków nie nawracaj — odparł Mraczewski. — Otóż pan baron i pani baronowa, od roku prowadzą ze sobą wojnę. On chce rozwodu, na co ona się nie zgadza; ona chce przepędzić go od zarządu swoim majątkiem, na co on się nie zgadza. Ona nie pozwala mu trzymać koni, szczególniej jednego wyścigowca; a on nie pozwala jej kupić kamienicy po Łęckich, w której pani Krzeszowska mieszka i gdzie straciła córkę. Oryginały!... Bawią ludzi, wymyślając jedno na drugie...
Opowiadał lekkim tonem i kręcił się po sklepie z miną panicza, który przyszedł tu na chwilkę, ale zaraz wyjdzie. Wokulski mienił się, siedząc na fotelu; już nie mógł znieść głosu Mraczewskiego.
— Kuzyn Krzeszowskich... — myślał. — Dostanie bilet miłosny od panny Izabeli... A infamis!...
I przemógłszy się, wrócił do swej księgi. Do sklepu znowu poczęli wchodzić goście, wybierać towary, targować się, płacić. Ale Wokulski widział tylko ich cienie, pogrążony w pracy. A im dłuższe sumował kolumny, im większe wypadały mu sumy, tembardziej czuł, że w sercu kipi mu jakiś gniew bezimienny. O co?... na kogo?... mniejsza. Dosyć, że ktoś za to zapłaci, pierwszy z brzegu.
Około siódmej sklep już stanowczo wyludnił się, subjekci rozmawiali, Wokulski wciąż rachował. Wtem znowu usłyszał nieznośny głos Mraczewskiego, który mówił aroganckim tonem:
— Co mi pan, panie Klejn, będzie zawracał głowę!... Wszyscy socyaliści są złodzieje, bo chcieliby dzielić się cudzem i — szubrawcy, bo mają na dwu jedną parę butów i nie wierzą w chustki do nosa.
— Nie mówiłbyś pan tak — odparł smutnie Klejn — gdybyś przeczytał choć z parę broszurek, nawet nie dużych.
— Błazeństwo... — przerwał Mraczewski, włożywszy ręce w kieszenie. — Będę czytał broszury, które chcą zniszczyć rodzinę, wiarę i własność!... No, takich głupich nie znajdziesz pan w Warszawie.
Wokulski zamknął księgę i włożył ją do kantorka. W tej chwili znowu weszły do sklepu trzy panie, żądając rękawiczek.
Targ z niemi przeciągnął się z kwadrans. Wokulski siedział na fotelu i patrzył w okno; gdy zaś damy wyszły, odezwał się tonem bardzo spokojnym:
— Panie Mraczewski.
— Co pan każe?... — spytał piękny młodzieniec, biegnąc do kantorka krokiem kontredansowym.
— Od jutra, niech pan postara się o inne miejsce — rzekł krótko Wokulski.
Mraczewski osłupiał.
— Dlaczego panie szefie?... Dlaczego...
— Dlatego, że u mnie już pan nie ma miejsca.
— Jakiż powód?... Przecie chyba nic złego nie zrobiłem? Gdzież pójdę, jeżeli pan tak nagle pozbawi mnie posady?...
— Świadectwo dostanie pan dobre — odparł Wokulski. — Pan Rzecki wypłaci panu pensyą za następny kwartał, wreszcie — za pięć miesięcy... A powód jest ten, że ja i pan nie pasujemy do siebie... Zupełnie nie pasujemy.
Mój Ignacy, zrób z panem Mraczewskim rachunek do pierwszego października.
To powiedziawszy, Wokulski wstał z fotelu i wyszedł na ulicę.
Dymisya Mraczewskiego zrobiła takie wrażenie, że subjekci nie przemówili między sobą ani słowa, a pan Rzecki kazał zamknąć sklep, chociaż nie było jeszcze ósmej. Pobiegł zaraz do mieszkania Wokulskiego, lecz go tam nie zastał. Przyszedł drugi raz o jedenastej w nocy, lecz w oknach było ciemno i pan Ignacy wrócił do siebie zgnębiony.
Na drugi dzień, w Wielki Czwartek, Mraczewski już nie pokazał się w sklepie. Pozostali koledzy jego byli smutni i czasem naradzali się między sobą pocichu.
Około pierwszej przyszedł Wokulski. Lecz, nim usiadł do kantorka, otworzyły się drzwi i zwykłym wahającym się krokiem, wbiegł pan Krzeszowski, zadając sobie wiele trudu nad osadzeniem binokli na nosie.
— Panie Wokulski — zawołał roztargniony gość, prawie ode drzwi. — W tej chwili dowiaduję się... Jestem Krzeszowski... Dowiaduję się, że ten biedny Mraczewski z mojej winy otrzymał dymisyą. Ależ panie Wokulski, ja wczoraj bynajmniej nie miałem pretensyi do pana... Ja szanuję dyskrecyą, jaką okazał pan w sprawie mojej i mojej żony... Ja wiem, że pan jej odpowiedział, jak przystało na dżentlemena...
— Panie baronie — odparł Wokulski — ja nie prosiłem pana o świadectwo przyzwoitości. Poza obrębem tego — co pan każe?...
— Przyszedłem prosić o przebaczenie biednemu Mraczewskiemu, który nawet...
— Do pana Mraczewskiego nie mam żadnej pretensyi, nawet tej ażeby do mnie wracał.
Baron przygryzł wargi. Chwilę milczał, jakby odurzony szorstką odmową; nakoniec ukłonił się i cicho powiedziawszy: „Przepraszam...“, opuścił sklep.
Panowie Klejn i Lisiecki cofnęli się za szafy i po krótkiej naradzie wrócili do sklepu, od czasu do czasu rzucając na siebie smutne, lecz wymowne spojrzenia.
Około trzeciej po południu ukazała się pani Krzeszowska. Zdawało się, że jest bledsza, żółciejsza i jeszcze czarniej ubrana, niż wczoraj. Lękliwie obejrzała się po sklepie, a spostrzegłszy Wokulskiego, zbliżyła się do kantorka.
— Panie — rzekła cicho — dziś dowiedziałam się, że pewien młody człowiek, Mraczewski, z mojej winy stracił u pana miejsce. Jego nieszczęśliwa matka...
— Pan Mraczewski już nie jest u mnie i nie będzie — odpowiedział Wokulski z ukłonem. — Czem więc mogę pani służyć?...
Pani Krzeszowska miała widocznie ułożoną dłuższą mowę. Na nieszczęście spojrzała Wokulskiemu w oczy i... z wyrazem: „przepraszam...“, wyszła ze sklepu.
Panowie Klejn i Lisiecki mrugnęli na siebie wymowniej, niż dotychczas, lecz poprzestali na jednomyślnem wzruszeniu ramionami.
Dopiero około piątej po południu zbliżył się do Wokulskiego Rzecki. Oparł ręce na kantorku i rzekł półgłosem:
— Matka tego Mraczewskiego, Staśku, jest bardzo biedna kobieta...
— Zapłać mu pensyą do końca roku — odparł Wokulski.
— Myślę... Stasiu, myślę, że nie można aż tak karać człowieka za to, że ma inne niż my przekonania polityczne...
— Polityczne?... — powtórzył Wokulski takim tonem, że panu Ignacemu przeszedł mróz po kościach.
— Zresztą, powiem ci — ciągnął dalej pan Ignacy — szkoda takiego subjekta. Chłopak piękny, kobiety go pasyami lubią...
— Piękny? — odparł Wokulski. — Więc niech pójdzie na utrzymanie, jeżeli taki piękny.
Pan Ignacy cofnął się. Panowie Lisiecki i Klejn już nawet nie spoglądali na siebie.
W godzinę później przyszedł do sklepu niejaki pan Zięba, którego Wokulski przedstawił jako nowego subjekta.
Pan Zięba miał około lat trzydziestu; był może tak przystojny, jak Mraczewski, ale wyglądał nierównie poważniej i taktowniej. Nim sklep zamknięto, już zaznajomił się, a nawet zdobył przyjaźń swoich kolegów. Pan Rzecki odkrył w nim zagorzałego bonapartystę; pan Lisiecki wyznał, że on sam obok Zięby, jest bardzo bladym antysemitą, a pan Klejn doszedł do wniosku, że Zięba musi być conajmniej biskupem socyalizmu.
Słowem wszyscy byli kontenci, a pan Zięba spokojny.






IX.
Kładki, na których spotykają się ludzie różnych światów.

W Wielki Piątek, zrana, Wokulski przypomniał sobie, że dziś i jutro hrabina Karolowa i panna Izabela będą kwestowały przy grobach.
„Trzeba tam pójść i coś dać — pomyślał i wyjął z kasy pięć złotych półimperyałów. — Chociaż — dodał po chwili — posłałem im już dywany, ptaszki śpiewające, pozytywkę, nawet fontannę!... To chyba wystarczy na zbawienie jednej duszy. Nie pójdę“.
Po południu jednak zrobił sobie uwagę, że może hrabina Karolowa liczy na niego. A w takim razie nie wypada cofać się, lub złożyć tylko pięć półimperyałów. Wydobył więc z kasy jeszcze pięć i wszystkie zawinął w bibułkę.
„Co prawda — mówił do siebie — będzie tam panna Izabela, a tej nie można ofiarowywać dziesięciu półimperyałów“.
Więc rozwinął swój rulon, znowu dołożył dziesięć sztuk złota i, jeszcze namyślał się: iść, czy nie iść?...
— Nie — powiedział — nie będę należał do tej jarmarcznej dobroczynności.
Rzucił rulon do kasy i w piątek nie poszedł na groby.
Ale w Wielką Sobotę sprawa przedstawiła mu się całkiem z nowego punktu.
„Oszalałem! — mówił. — Więc jeżeli nie pójdę do kościoła, gdzież ją spotkam?... Jeżeli nie pieniędzmi, czem zwrócę na siebie jej uwagę?... Tracę rozsądek...“
Lecz jeszcze wahał się i dopiero około drugiej po południu, gdy Rzecki z powodu święta kazał już sklep zamykać, Wokulski wziął z kasy dwadzieścia pięć półimperyałów i poszedł w stronę kościoła.
Nie wszedł tam jednak odrazu; coś go zatrzymywało. Chciał zobaczyć pannę Izabelę, a jednocześnie lękał się tego i wstydził się swoich półimperyałów.
„Rzucić stos złota!.. Jakieto imponujące w papierowych czasach i — jakie to dorobkiewiczowskie...
No, ale co robić, jeżeli one właśnie na pieniądze czekają?... Może nawet będzie zamało?...“
Chodził tam i napowrót po ulicy naprzeciw kościoła, nie mogąc od niego oczu oderwać.
„Już idę — myślał. — Zaraz... jeszcze chwilkę... Ach, co się ze mną stało!... — dodał, czując, że jego rozdarta dusza nawet na tak prosty czyn nie może zdobyć się bez wahań.
Teraz przypomniał sobie: jak on dawno nie był w kościele.
— Kiedyżto?... Na ślubie raz... Na pogrzebie żony drugi raz...
Lecz i w tym i w tamtym wypadku nie wiedział dobrze, co się koło niego dzieje; więc patrzył w tej chwili na kościół, jak na rzecz zupełnie nową dla siebie.
„Coto jest za ogromny gmach, który zamiast kominów ma wieże, w którym nikt nie mieszka, tylko śpią prochy dawno zmarłych?... Naco ta strata miejsca i murów, komu dniem i nocą pali się światło, w jakim celu schodzą się tłumy łudzi?...
Na targ idą po żywność, do sklepów po towary, do teatru po zabawę, ale poco tutaj?...“
Mimowoli porównywał drobny wzrost stojących pod kościołem pobożnych, z olbrzymiemi rozmiarami świętego budynku i przyszła mu myśl szczególna. Że jak kiedyś na ziemi pracowały potężne siły, dźwigając z płaskiego lądu łańcuchy gór, tak kiedyś w ludzkości istniała inna niezmierna siła, która wydźwignęła tego rodzaju budowle. Patrząc na podobne gmachy, możnaby sądzić, że w głębi naszej planety mieszkali olbrzymowie, którzy, wydzierając się gdzieś w górę, podważali skorupę ziemską i zostawiali ślady tych ruchów w formie imponujących jaskiń.
„Dokąd oni wydzierali się? Do innego, podobno wyższego świata. A jeżeli morskie przypływy dowodzą, że księżyc nie jest złudnym blaskiem, tylko realną rzeczywistością, dlaczego te dziwne budynki nie miałyby stwierdzać rzeczywistości innego świata?... Czyliż on słabiej pociąga za sobą dusze ludzkie, aniżeli księżyc fale oceanu?...“
Wszedł do kościoła i zaraz na wstępie znowu uderzył go nowy widok. Kilka żebraczek i żebraków błagali o jałmużnę, którą Bóg zwróci litościwym, w życiu przyszłem. Jedni z pobożnych całowali nogi Chrystusa, umęczonego przez państwo rzymskie, inni, w progu upadłszy na kolana, wznosili do góry ręce i oczy, jakby zapatrzeni w nadziemską wizyą. Kościół pogrążony był w ciemności, której nie mógł rozproszyć blask kilkunastu świec płonących w srebrnych kandelabrach. Tu i owdzie, na posadzce świątyni, widać było niewyraźne cienie ludzi leżących krzyżem albo zgiętych ku ziemi, jakby kryli się ze swoją pobożnością pełną pokory. Patrząc na te ciała nieruchome, można było myśleć, że na chwilę opuściły je dusze i uciekły do jakiegoś lepszego świata.
„Rozumiem teraz — pomyślał Wokulski — dlaczego odwiedzanie kościołów umacnia wiarę. Tu wszystko urządzone jest tak, że przypomina wieczność“.
Od pogrążonych w modlitwie cieniów, wzrok jego pobiegł ku światłu. I zobaczył w różnych punktach świątyni stoły okryte dywanami, na nich tace pełne bankocetli, srebra i złota, a dokoła nich damy siedzące na wygodnych fotelach, odziane w jedwab, pióra i aksamity, otoczone wesołą młodzieżą. Najpobożniejsze pukały na przechodniów, wszystkie rozmawiały i bawiły się jak na raucie.
Zdawało się Wokulskiemu, że w tej chwili widzi przed sobą trzy światy. Jeden (dawno już zeszedł z ziemi), który modlił się i dźwigał na chwałę Boga potężne gmachy. Drugi, ubogi i pokorny, który umiał modlić się, lecz wznosił tylko lepianki, i — trzeci, który dla siebie murował pałace, ale już zapomniał o modlitwie i z domów bożych zrobił miejsce schadzek; jak niefrasobliwe ptaki, które budują gniazda, i zawodzą pieśni na grobach poległych bohaterów.
— A czemże ja jestem, zarówno obcy im wszystkim?...
„Może jesteś okiem żelaznego przetaka, w który rzucę ich wszystkich, aby oddzielić stęchłe plewy od ziarna“ — odpowiedział mu jakiś głos.
Wokulski obejrzał się. Przywidzenie chorej wyobraźni. Jednocześnie przy czwartym stole, w głębi kościoła, spostrzegł hrabinę Karolową i pannę Izabelę. Obie również siedziały nad tacą z pieniędzmi i trzymały w rękach książki, zapewne do nabożeństwa. Za krzesłem hrabiny stał służący w czarnej liberyi.
Wokulski poszedł ku nim, potrącając klęczących i omijając inne stoły, przy których pukano na niego zawzięcie. Zbliżył się do tacy i, ukłoniwszy się hrabinie, położył swój rulon imperyałów.
„Boże! — pomyślał — jak ja głupio muszę wyglądać z temi pieniędzmi.
Hrabina odłożyła książkę.
— Witam cię, panie Wokulski — rzekła. — Wiesz, myślałam, że już nie przyjdziesz i powiem ci, że nawet było mi trochę przykro.
„Mówiłam cioci, że przyjdzie i do tego z workiem złota“ — odezwała się po angielsku panna Izabela.
Hrabinie wystąpił na czoło rumieniec i gęsty pot. Zlękła się słów siostrzenicy, przypuszczając, że Wokulski rozumie po angielsku.
— Proszę cię, panie Wokulski — rzekła prędko — siądź tu na chwilę, bo delegowany nas opuścił. Pozwolisz, że ułożę twoje imperyały na wierzchu, dla zawstydzenia tych panów, którzy wolą wydawać pieniądze na szampana...
„Ależ niech się ciocia uspokoi — wtrąciła panna Izabela znowu po angielsku. — On z pewnością nie rozumie“...
Tym razem i Wokulski zarumienił się.
— Proszę cię, Belu — rzekła hrabina, tonem uroczystym — pan Wokulski... który tak hojną ofiarę złożył na naszę ochronę...
— Słyszałam — odpowiedziała panna Izabela po polsku, na znak powitania, przymykając powieki.
— Pani hrabina — rzekł trochę żartobliwie Wokulski — chce mnie pozbawić zasługi w życiu przyszłem, chwaląc postępki, które zresztą mogłem spełniać w widokach zysku.
„Domyślałam się tego“ — szepnęła panna Izabela po angielsku.
Hrabina omało nie zemdlała, czując, że Wokulski musi domyślać się znaczenia słów jej siostrzenicy, choćby nie znał żadnego języka.
— Możesz, panie Wokulski — rzekła z gorączkowym pośpiechem — możesz łatwo zdobyć sobie zasługę w życiu przyszłem, choćby... przebaczając urazy...
— Zawsze je przebaczam — odparł nieco zdziwiony.
— Pozwól sobie powiedzieć, że niezawsze — ciągnęła hrabina. — Jestem stara kobieta i, twoja przyjaciółka — panie Wokulski — dodała z naciskiem — więc zrobisz mi pewne ustępstwo...
— Czekam na rozkazy pani.
— Onegdaj, dałeś dymisyą jednemu z twoich... urzędników, niejakiemu Mraczewskiemu...
— Za cóżto?... — nagle odezwała się panna Izabela.
— Nie wiem — rzekła hrabina. — Podobno chodziło o różnicę przekonań politycznych, czy coś w tym guście...
— Więc ten młody człowiek ma przekonania?... — zawołała panna Izabela. — To ciekawe!
Powiedziała to w sposób tak zabawny, że Wokulski poczuł, jak ustępuje mu z serca niechęć do Mraczewskiego.
— Nie o przekonania chodziło, pani hrabino — odezwał się — ale o nietaktowne uwagi o osobach, które odwiedzają nasz magazyn.
— Może te osoby same postępują nietaktownie — wtrąciła panna Izabela.
— Im wolno, one za to płacą — odpowiedział spokojnie Wokulski. — Nam nie.
Silny rumieniec wystąpił na twarz panny Izabeli. Wzięła książkę i zaczęła czytać.
— Ale swoją drogą dasz się ubłagać, panie Wokulski — rzekła hrabina. — Znam matkę tego chłopca i wierz mi, że przykro patrzeć na jej rozpacz...
Wokulski zamyślił się.
— Dobrze — odpowiedział — dam mu posadę, ale w Moskwie.
— A jego biedna matka?... — zapytała hrabina tonem proszącym.
— Więc podwyższę mu o dwieście... o trzysta rubli pensyą — odparł.
W tej chwili zbliżyło się do stołu kilkoro dzieci, którym hrabina zaczęła rozdawać obrazki. Wokulski wstał z fotelu i, aby nie przeszkadzać pobożnym zajęciom, przeszedł na stronę panny Izabeli.
Panna Izabela podniosła oczy od książki i dziwnym wzrokiem patrząc na Wokulskiego, spytała:
— Pan nigdy nie cofa swoich postanowień?
— Nie — odpowiedział. Ale w tej chwili spuścił oczy.
— A gdybym poprosiła za tym młodym człowiekiem?...
Wokulski spojrzał na nią zdumiony.
— W takim razie odpowiedziałbym, że pan Mraczewski stracił miejsce, ponieważ niestosownie odzywał się o osobach, które zaszczyciły go trochę łaskawszym tonem w rozmowie... Jeżeli jednak pani każe...
Teraz panna Izabela spuściła oczy, zmięszana w wysokim stopniu.
— A... a!... wszystko mi jedno w rezultacie, gdzie osiedli się ten młody człowiek. Niech jedzie i do Moskwy.
— Tam też pojedzie — odparł Wokulski. — Moje uszanowanie paniom — dodał, kłaniając się.
Hrabina podała mu rękę.
— Dziękuję ci, panie Wokulski, za pamięć i proszę, ażebyś przyszedł do mnie na święcone. Bardzo cię proszę, panie Wokulski — dodała z naciskiem.
Nagle, spostrzegłszy jakiś ruch na środku kościoła, zwróciła się do służącego:
— Idźże mój Ksawery do pani prezesowej i proś, ażeby nam pozwoliła swego powozu. Powiedz, że nam koń zachorował.
— Na kiedy jaśnie pani rozkaże? — spytał służący.
— Tak... za półtory godziny... Prawda Belu, że nie posiedziemy tu dłużej?
Służący poszedł do stołu przy drzwiach.
— Więc do jutra, panie Wokulski — rzekła hrabina. — Spotkasz u mnie wielu znajomych. Będzie kilku panów z towarzystwa dobroczynności...
„Aha!“... — pomyślał Wokulski, żegnając hrabinę. — Czuł dla niej w tej chwili taką wdzięczność, że na jej ochronę oddałby połowę majątku.
Panna Izabela zdaleka kiwnęła mu głową i znowu spojrzała w sposób, który wydał mu się bardzo niezwykłym. A gdy Wokulski zniknął w cieniach kościoła, rzekła do hrabiny:
— Cioteczka kokietuje tego pana. Ej! ciociu, to zaczyna być podejrzane...
— Twój ojciec ma słuszność — odparła hrabina — ten człowiek może być użytecznym. Zresztą zagranicą podobne stosunki należą do dobrego tonu.
— A jeżeli te stosunki przewrócą mu w głowie?... — spytała panna Izabela.
— W takim razie dowiódłby, że ma słabą głowę — odpowiedziała krótko hrabina, biorąc się do książki nabożnej.
Wokulski nie opuścił kościoła, ale w pobliżu drzwi, skręcił w boczną nawę. Tuż przy grobie Chrystusa, naprzeciw stolika hrabiny, stał w kącie pusty konfesyonał. Wokulski wszedł do niego, przymknął drzwiczki i niewidzialny, przypatrywał się pannie Izabeli.
Trzymała w ręku książkę, spoglądając od czasu do czasu na drzwi kościelne. Na twarzy jej malowało się zmęczenie i nudy. Czasami do stolika zbliżały się dzieci po obrazki; panna Izabela niektórym podawła je sama, z takim ruchem, jakby chciała powiedzieć: ach, kiedyż się to skończy!...
„I to wszystko robi się nie przez pobożność, ani przez miłość do dzieci, ale dla rozgłosu i w celu wyjścia zamąż — pomyślał Wokulski. — No i ja także — dodał — nie mało robię dla reklamy i ożenienia się. Świat ładnie urządzony! Zamiast poprostu pytać się: kochasz mnie, czy nie kochasz? albo: chcesz mnie, czy nie chcesz? ja wyrzucam setki rubli, a ona kilka godzin nudzi się na wystawie i udaje pobożną.
A jeżeli odpowiedziałaby, że mnie nie kocha? Wszystkie te ceremonie mają dobrą stronę: dają czas i możność zaznajomienia się.
Źle to jednak nie umieć poangielsku... Dziś wiedziałbym co o mnie myśli; bo jestem pewny, że o mnie mówiła do swej ciotki. Trzeba nauczyć się...
Albo weźmy takie głupstwo — jak powóz?... Gdybym miał powóz, mógłbym ją teraz odesłać do domu z ciotką i znowu zawiązałby się między nami jeden węzeł... Tak, powóz przyda mi się w każdym razie. Przysporzy z tysiąc rubli wydatków na rok, ale cóż zrobię? Muszę być gotowym na wszystkich punktach.
Powóz... angielszczyzna... przeszło dwieście rubli na jednę kwestę!.. I to robię ja, który tem pogardzam... Właściwie jednak — nacóż będę wydawał pieniądze, jeżeli nie na zapewnienie sobie szczęścia? Co mnie obchodzą jakieś teorye oszczędności, gdy czuję ból w sercu?“
Dalszy bieg myśli przerwała mu smutna, brzęcząca melodya. Byłato muzyka szkatułki grającej, po której nastąpił świegot sztucznych ptaków; a gdy i one umilkły, rozlegał się cichy szelest fontanny, szept modlitw i westchnienia pobożnych.
W nawie, u konfesyonału, u drzwi kaplicy grobowej, widać było zgięte postacie klęczących. Niektórzy czołgali się do krucyfiksu na podłodze i ucałowawszy go, kładli na tacy drobne pieniądze, wydobyte z chustki do nosa.
W głębi kaplicy, w powodzi światła, leżał biały Chrystus otoczony kwiatami. Zdawało się Wokulskiemu, że pod wpływem migotliwych płomyków, twarz jego ożywia się, przybierając wyraz groźby, albo litości i łaski. Kiedy pozytywka wygrywała Łucyą z Lamermoru, albo kiedy ze środka kościoła doleciał stukot pieniędzy i francuskie wykrzykniki, oblicze Chrystusa ciemniało. Ale kiedy do krucyfiksu zbliżył się jaki biedak i opowiadał ukrzyżowanemu swoje strapienia, Chrystus otwierał martwe usta i w szmerze fontanny powtarzał błogosławieństwa i obietnice...
„Błogosławieni cisi... Błogosławieni smutni...“
Do tacy podeszła młoda, uróżowana dziewczyna. Położyła srebrną czterdziestówkę, ale nie śmiała dotknąć krzyża. Klęczący obok z niechęcią patrzyli na jej aksamitny kaftanik i jaskrawy kapelusz. Ale gdy Chrystus szepnął: „Kto z was jest bez grzechu, niech rzuci na nią kamieniem“, padła na posadzkę i ucałowała jego nogi, jak niegdyś Marya Magdalena.
„Błogosławieni, którzy łakną sprawiedliwości... Błogosławieni, którzy płaczą...“
Z głębokiem wzruszeniem przypatrywał się Wokulski pogrążonemu w kościelnym mroku tłumowi, który z tak cierpliwą wiarą od ośmnastu wieków oczekuje spełnienia się boskich obietnic.
— Kiedyżto będzie!... — pomyślał.
„Pośle syn człowieczy anioły swoje, a oni zbiorą wszystkie zgorszenia i tych, którzy nieprawość czynią, jako zbiera się kąkol i pali się go ogniem“.
Machinalnie spojrzał na środek kościoła. Przy bliższym stoliku hrabina drzemała, a panna Izabela ziewała, przy dalszym trzy nieznane mu damy, zaśmiewały się z opowiadań jakiegoś wykwintnego młodzieńca.
„Inny świat... inny świat!.. — myślał Wokulski. — Co za fatalność popycha mnie w tamtą stronę?“
W tej chwili, tuż obok konfesyonału, stanęła, a potem uklękła, osoba młoda, ubrana bardzo starannie, z małą dziewczynką.
Wokulski przypatrzył się jej i dostrzegł, że jest niezwykle piękna. Uderzył go nadewszystko wyraz jej twarzy, jakby do tego grobu przyszła nie z modlitwą, ale z zapytaniem i skargą.
Przeżegnała się, lecz zobaczywszy tacę, wydobyła woreczek z pieniędzmi.
— Idź Helusiu — rzekła półgłosem do dziecka — połóż to na tacy i pocałuj Pana Jezusa.
— Gdzie, proszę mamy, pocałować?
— W rączkę i w nóżkę...
— I w buzię?
— W buzię nie można.
— Eh, cotam!... — Pobiegła do tacy i pochyliła się nad krzyżem.
— A widzi mama — zawołała, powracając — pocałowałam i Pan Jezus nic nie powiedział.
— Niech Helusia będzie grzeczna — odparła matka — Lepiej uklęknij i zmów paciorek.
— Jaki paciorek?
— Trzy Ojcze nasz, trzy Zdrowaś...
— Taki duży paciorek?... a ja taka malutka...
— No, to zmów jedno Zdrowaś... Tylko uklęknij... Patrz się tam...
— Już patrzę. Zdrowaś Marya, łaski pełna... Czyto, proszę mamy, ptaszki śpiewają?
— Ptaszki sztuczne. Mów paciorek.
— Jakieto sztuczne?
— Zmów pierwiej paciorek.
— Kiedy nie pamiętam, gdzie skończyłam...
— Więc mów za mamą: Zdrowaś Marya...
— Śmierci naszej amen — dokończyła dziewczynka. — A z czego robią się sztuczne ptaszki?
— Heleniu, bądź cicho, bo nigdy cię nie pocałuję — szepnęła strapiona matka. — Masz tu książkę i oglądaj obrazki, jak Pan Jezus był męczony.
Dziewczynka usiadła z książką na stopniach konfesyonału i ucichła.
„Co to za miła dziecina! — myślał Wokulski. — Gdyby była moją, zdaje się, że odzyskałbym równowagę umysłu, którą dziś tracę z dnia na dzień. I matka prześliczna kobieta. Jakie włosy, profil, oczy... Prosi Boga, ażeby zmartwychwstało ich szczęście... Piękna i nieszczęśliwa; musi być wdową.
Ot, gdybym ją był spotkał rok temu.
I jestże tu ład na świecie?... O krok od siebie staje dwoje ludzi nieszczęśliwych; jedno szuka miłości i rodziny, drugie może walczy z biedą i brakiem opieki. Każde znalazłoby w drugiem to, czego potrzebuje, no — i nie zejdą się... Jedno przychodzi błagać Boga o miłosierdzie, drugie wyrzuca pieniądze dla stosunków. Kto wie, czy paręset rubli nie byłoby dla tej kobiety szczęściem? Ale ona ich nie dostanie; Bóg w tych czasach nie słucha modlitwy uciśnionych.
A gdyby jednak dowiedzieć się kto ona jest?... Możebym potrafił jej dopomódz. Dlaczego wzniosłe obietnice Chrystusa nie mają być spełnione, choćby przez takich jak ja niedowiarków, skoro pobożni zajmują się czem innem?“
W tej chwili Wokulskiemu zrobiło się gorąco... Do stolika hrabiny zbliżył się elegancki młodzieniec i coś położył na tacy. Na jego widok panna Izabela zarumieniła się i oczy jej nabrały tego dziwnego wyrazu, który zawsze tak zastanawiał Wokulskiego.
Na wezwanie hrabiny elegant usiadł na tym samym fotelu, który niedawno zajmował Wokulski, i zawiązała się żywa rozmowa. Wokulski nie słyszał jej treści, tylko czuł, że w mózgu wypala mu się obraz tego towarzystwa. Kosztowny dywan, srebrna taca zasypana na wierzchu garścią imperyałów, dwa świeczniki, dziesięć płomyków, hrabina odziana w grubą żałobę, młody człowiek zapatrzony w pannę Izabelę i ona — rozpromieniona. Nawet ten szczegół nie uszedł jego uwagi, że od blasku płomyków hrabinie świecą się policzki, młodemu człowiekowi koniec nosa, a pannie Izabeli oczy.
„Czy oni kochają się? — myślał. — Więc dlaczegożby się nie pobrali?... Może on niema pieniędzy... Lecz w takim razie: co znaczą jej spojrzenia?... Podobne rzucała dziś na mnie. Prawda, że panna na wydaniu musi mieć kilku, albo i kilkunastu wielbicieli i wabić wszystkich, ażeby... sprzedać się najwięcej ofiarującemu!“
Przyszedł delegowany. Hrabina podniosła się z fotelu, to samo zrobiła panna Izabela i przystojny młodzieniec i wszyscy troje, z wielkim szelestem, poszli ku drzwiom, zatrzymując się przy innych stolikach. Każdy z asystującej tam młodzieży gorąco witał pannę Izabelę, a ona każdego obdarzała temi samemi, zupełnie temi samemi spojrzeniami, które Wokulskiemu zachwiały rozum. Wreszcie wszystko ucichło; hrabina i panna Izabela opuściły kościół.
Wokulski ocknął się i spojrzał bliżej siebie. Pięknej pani z dzieckiem już nie było.
— Jaka szkoda! — szepnął, i uczuł lekkie ściśnięcie serca.
Natomiast, obok krzyża leżącego na ziemi, wciąż klęczała młoda dziewczyna w aksamitnym kaftaniku i jaskrawym kapeluszu. Gdy zwróciła oczy na oświetlony grób, jej także błysnęło coś na wyróżowanych policzkach. Jeszcze raz ucałowała nogi Chrystusowi, ciężko podniosła się i wyszła.
„Błogosławieni którzy płaczą... Niechże przynajmniej tobie zmarły Chrystus dotrzyma obietnicy“ — pomyślał Wokulski i wyszedł za nią.
W kruchcie spostrzegł, że dziewczyna rozdaje jałmużnę dziadom. I opanowała go okrutna boleść, na myśl, że z dwu kobiet, z których jedna chce się sprzedać za majątek, a druga już się sprzedaje z nędzy, ta druga, okryta hańbą, wobec jakiegoś wyższego trybunału, może byłaby lepszą i czystszą.
Na ulicy zrównał się z nią i zapytał:
— Dokąd idziesz?
Na jej twarzy znać było ślady łez. Podniosła na Wokulskiego apatyczne wejrzenie i odparła:
— Mogę pójść z panem.
— Tak mówisz?... Więc chodź.
Nie było jeszcze piątej, dzień duży; kilku przechodniów obejrzało się za nimi.
„Trzeba być kompletnym błaznem, ażeby robić coś podobnego — pomyślał Wokulski, idąc w stronę sklepu. — Mniejsza o skandal, ale co u dyabła za projekta snują mi się po łbie? Apostolstwo?... Szczyt głupoty.
Wreszcie — wszystko mi jedno; jestem tylko wykonawcą cudzej woli“.
Wszedł w bramę domu, w którym znajdował się sklep i skręcił do pokoju Rzeckiego, a za nim dziewczyna. Pan Ignacy był u siebie, i zobaczywszy szczególną parę, rozłożył ręce z podziwu.
— Czy możesz wyjść na kilka minut? — zapytał go Wokulski.
Pan Ignacy nie odpowiedział nic. Wziął klucz od tylnych drzwi sklepu i opuścił pokój.
— Dwu? — szepnęła dziewczyna, wyjmując szpilkę z kapelusza.
— Za pozwoleniem — przerwał jej Wokulski. — Dopieroco byłaś w kościele, wszak prawda, moja pani?
— Pan mnie widział?
— Modliłaś się i płakałaś. Czy mogę wiedzieć z jakiego powodu?
Dziewczyna zdziwiła się i, wzruszając ramionami, odparła:
— Czy pan jest ksiądz, że się o to pyta?
A przypatrzywszy się uważniej Wokulskiemu, dodała:
— Eh! Także zawracanie głowy... Dowcipny!
Zabierała się do odejścia, ale zatrzymał ją Wokulski.
— Poczekaj. Jest ktoś, który chciałby ci dopomódz, więc nie spiesz się i odpowiadaj szczerze...
Znowu przypatrzyła mu się. Nagle oczy jej zaśmiały się, a na twarz wystąpił rumieniec.
— Wiem — zawołała — pan pewnie od tego starego pana!... On kilka razy obiecywał, że mnie weźmie... Czy on bardzo bogaty?... Pewnie, że bardzo... Jeździ powozem i siada w pierwszych rzędach w teatrze.
— Posłuchaj mnie — przerwał — i odpowiadaj: czegoś płakała w kościele?
— A bo widzi pan... — zaczęła dziewczyna — i opowiedziała tak cyniczną historyą jakiegoś sporu z gospodynią, że słuchając jej, Wokulski pobladł.
— Oto zwierzę! — szepnął.
— Poszłam na groby — mówiła dalej dziewczyna — myślałam, że się trochę rozerwę. Gdzie tam, com wspomniała o starej, to aż mi łzy pociekły ze złości. Zaczęłam prosić pana Boga, ażeby albo starą choroba zatłukła, albo żebym ja od niej wyszła. I widać Bóg wysłuchał, kiedy ten pan chce mnie zabrać.
Wokulski siedział bez ruchu. Wreszcie zapytał:
— Ile masz lat?
— Mówi się, że szesnaście, ale naprawdę mam dziewiętnaście.
— Chcesz ztamtąd wyjść?
— A — choćby do piekła. Już mi tak dokuczyli... Ale...
— Cóż?
— Pewno nic z tego nie będzie... Wyjdę dziś, to po świętach sprowadzą mnie i zapłacą jak wtedy w karnawale, com później tydzień leżała.
— Nie sprowadzą.
— Akurat! Mam przecie dług...
— Duży?
— Oho!... z pięćdziesiąt rubli. Nie wiem nawet, zkąd się wziął, bo za wszystko płacę podwójnie. Ale jest... U nas tak zawsze. A jeszcze jak usłyszą, że tamten pan ma pieniądze, to powiedzą, że ich okradłam i narachują, ile im się podoba.
Wokulski czuł, że opuszcza go odwaga.
— Powiedz mi, czy ty zechcesz pracować?
— A co będę miała do roboty?
— Nauczysz się szyć.
— To na nic. Byłam przecie w szwalni. Ale z ośmiu rubli na miesiąc nikt nie wyżyje. Wreszcie — jestem tyle jeszcze warta, że mogę nikogo nie obszywać.
Wokulski podniósł głowę.
— Nie chcesz wyjść ztamtąd?
— Ale chcę!
— Więc decyduj się natychmiast. Albo weźmiesz się do roboty, bo darmo nikt na świecie chleba nie jada...
— I to nieprawda — przerwała. — Ten stary pan nic przecie nie robi, a pieniądze ma. Nieraz też mówił, że mnie już o nic głowa nie zaboli...
— Nie pójdziesz do żadnego pana, tylko do Magdalenek. Albo wracaj na miejsce.
— Magdalenki mnie nie wezmą. Trzeba zapłacić dług i mieć poręczenie...
— Wszystko będzie załatwione, jeżeli tam pójdziesz.
— Jakże ja do nich pójdę?
— Dam ci list, który zaraz odniesiesz i tam zostaniesz. Chcesz czy nie chcesz?...
— Ha! Niech pan da list. Zobaczę, jak mi tam będzie.
Usiadła i oglądała się po pokoju.
Wokulski napisał list, opowiedział, gdzie ma iść i wkońcu dodał:
— Masz wóz i przewóz. Będziesz dobra i pracowita, będzie ci dobrze; ale jeżeli nie skorzystasz z okazyi, rób co ci się podoba. Możesz iść.
Dziewczyna rozśmiała się.
— To stara będzie się wściekać... To jej narobię... Cha... Cha!... Ale... może pan tylko naciąga?
— Idź — odpowiedział Wokulski, wskazując drzwi.
Jeszcze raz przypatrzyła mu się z uwagą i wyszła wzruszając ramionami.
W chwilę po jej odejściu ukazał się pan Ignacy.
— Cóż to za znajomość? — spytał kwaśno.
— Prawda!... — rzekł zamyślony Wokulski. — Nie widziałem jeszcze podobnego bydlęcia, chociaż znam dużo bydląt.
— W samej Warszawie jest ich tysiące — odparł Rzecki.
— Wiem. Tępienie ich do niczego nie doprowadzi, bo ciągle się odradzają, więc wniosek, że prędzej czy później społeczeństwo musi się przebudować od fundamentów do szczytu. Albo zgnije.
— Aha!... — szepnął Rzecki. — Domyślałem się tego.
Wokulski pożegnał go. Doświadczał takich uczuć, jak chory na gorączkę, którego oblano zimną wodą.
„Nim jednak przebuduje się społeczność — myślał — widzę, że sfera mojej filantropii bardzo się uszczupli. Majątek mój nie wystarczyłby na uszlachetnianie instynktów nieludzkich. Wolę ziewające kwestarki, niżeli modlące się i płaczące potwory.“
Obraz panny Izabeli ukazał mu się otoczony jaśniejszym niż kiedykolwiek blaskiem. Krew biła mu do głowy i upokarzał się w duchu na myśl, że z podobnem stworzeniem mógł ją zestawiać!
— Wolęż ja wyrzucać pieniądze na powozy i konie, aniżeli na tego rodzaju — nieszczęścia!...
W Wielką niedzielę, Wokulski, najętym powozem, zajechał przed mieszkanie hrabiny. Zastał już długi szereg ekwipażów, bardzo rozmaitego dostojeństwa. Były tam eleganckie dorożki, obsługujące złotą młodzież i dorożki zwyczajne, wzięte na godziny przez emerytów; stare karety, stare konie, stara uprząż i służba w wytartej liberyi i nowe, prosto z Wiednia powoziki, przy których lokaje mieli kwiaty w butonierkach, a furmani opierali bat na biodrze, jak marszałkowską buławę. Nie brakło i fantastycznych kozaków, odzianych w spodnie tak szerokie, jakby tam właśnie ich panowie umieścili swoję ambicyą.
Dostrzegł też mimochodem, że w gronie zebranych woźniców, służba wielkich panów zachowywała się w sposób pełen godności, bankierscy chcieli rej wodzić, za co im wymyślano, a dorożkarze byli najrezolutniejsi. Furmani zaś powozów najętych, trzymali się blisko siebie, gardzący resztą i przez nią pogardzani.
Gdy Wokulski wszedł do przysionka, siwy szwajcar, w czerwonej wstędze, ukłonił mu się głęboko i otworzył drzwi do kontramarkarni, gdzie dżentlmen w czarnym fraku zdjął z niego palto. Jednocześnie zaś zabiegł mu drogę Józef, lokaj hrabiny, który dobrze znał Wokulskiego; przenosił bowiem z jego sklepu do kościoła pozytywkę i śpiewające ptaszki.
— Jaśnie pani czeka — rzekł Józef.
Wokulski sięgnął do kamizelki i dał mu pięć rubli, czując, że poczyna sobie jak parweniusz.
„Ach, jakiż ja jestem głupi! — myślał. — Nie, nie jestem głupi. Jestem tylko dorobkiewicz, który, w tem państwie musi opłacać się każdemu, na każdym kroku. No, nawracanie jawnogrzesznic kosztuje więcej“.
Szedł po marmurowych schodach, ozdobionych kwiatami, a Józef przed nim. Na pierwszej kondygnacyi miał kapelusz na głowie, na drugiej zdjął go, nie wiedząc, czy robi stosownie, czy nie stosownie.
„W rezultacie mógłbym między nich wszystkich wejść w kapeluszu na głowie“ — rzekł do siebie.
Dostrzegł, że Józef, mimo swego wieku, więcej niż średniego, biegł po schodach jak łania i na górze gdzieś się podział, a Wokulski został sam, nie wiedząc dokąd udać się i komu się zameldować. Była to krótka chwila, lecz w Wokulskim gniew zakipiał.
„Jakiemi to oni formami obwarowali się, co? — pomyślał. — A... gdybym mógł to wszystko zwalić!...“
I przywidziało mu się, w ciągu kilkunastu sekund, że, między nim, a tym czcigodnym światem form wykwintnych, musi się stoczyć walka, w której albo ten świat runie, albo — on zginie.
„Więc dobrze, zginę... Ale zostawię po sobie pamiątkę!...“
„Zostawisz przebaczenie i litość“ — szepnął mu jakiś głos.
— Czyżem ja aż tak nikczemny!
„Nie, jesteś aż tak szlachetny“.
Ocknął się — przy nim stał pan Tomasz Łęcki.
— Witam cię, panie Stanisławie — rzekł z właściwą mu majestatycznością. Witam cię tem goręciej, że przybycie twoje do nas, łączy się z bardzo miłym wypadkiem w rodzinie...
„Czyżby zaręczyła się panna Izabela?...“ — pomyślał Wokulski i pociemniało mu w oczach.
— Wyobraź pan sobie, że z okazyi twego tu przybycia... Słyszysz, panie Stanisławie?... Z okazyi twojej wizyty u nas, ja pogodziłem się z panią Joanną, z moją siostrą... Ale pan zbladłeś?... Znajdziesz tu wielu znajomych... Nie wyobrażaj sobie, że arystokracya jest tak straszną...
Wokulski otrząsnął się.
— Panie Łęcki — odparł chłodno — w moim namiocie, pod Plewną, bywali więksi panowie. I byli dla mnie tyle łaskawi, że niełatwo wzruszę się widokiem nawet tak wielkich, jakich... nie znajdę w Warszawie.
— A... A!... — szepnął pan Tomasz i ukłonił mu się. Wokulski zdumiał się.
„Oto fagas! — przemknęło mu przez głowę. — I ja... ja!... miałbym z takimi ludźmi robić sobie ceremonie?...“
Pan Łęcki wziął go pod rękę i, w sposób bardzo uroczysty, wprowadził do pierwszego salonu, gdzie byli sami mężczyźni.
— Widzisz pan: hrabia... — zaczął pan Tomasz
— Znam — odparł Wokulski, a w duchu dodał: winien mi ze trzysta rubli...
— Bankier... — objaśniał dalej pan Tomasz. — Ale nim powiedział nazwisko, bankier sam zbliżył się do nich i, przywitawszy Wokulskiego, rzekł:
— Bój się pan Boga, z Paryża ogromnie ekscytują nas o te bulwary... Czy pan im odpowiedziałeś?
— Pierwej chciałem porozumieć się z panem — odparł Wokulski.
— Więc zejdźmy się gdzie. Kiedy pan jesteś w domu?
— Nie mam stałej godziny, wolę być u pana.
— To wstąp pan do mnie we środę, na śniadanie, i raz skończmy.
Pożegnali się. Pan Tomasz czulej przycisnął ramię Wokulskiego.
— Jenerał... — zaczął.
Jenerał, ujrzawszy Wokulskiego, podał mu rękę i przywitali się jak starzy znajomi.
Pan Tomasz stawał się coraz tkliwszym dla Wokulskiego i zaczynał dziwić się, widząc, że kupiec galanteryjny zna najwybitniejsze osobistości w mieście, a nie zna tylko tych, którzy odznaczali się tytułem albo majątkiem, nic zresztą nie robiąc.
Przy wejściu do drugiego salonu, gdzie było kilka dam, zastąpiła im drogę hrabina Karolowa. Koło niej przesunął się służący Józef.
„Rozstawili pikiety — pomyślał Wokulski — ażeby nie skompromitować dorobkiewicza. Grzecznie to z ich strony, ale...“
— Jakże się cieszę, panie Wokulski — rzekła hrabina, odbierając go panu Tomaszowi — jakże się cieszę, że spełniłeś moję prośbę... Jest tu właśnie osoba, która pragnie poznać się z panem.
W pierwszym salonie ukazanie się Wokulskiego zrobiło pewną sensacyą.
— Jenerale — mówił hrabia — hrabina zaczyna nam sprowadzać kupców galanteryjnych. Ten Wokulski...
— On taki kupiec jak ja i pan —- odparł jenerał.
— Mój książe — mówił inny hrabia — zkąd wziął się tu ten jakiś Wokulski?
— Zaprosiła go gospodyni — odparł książe.
— Nie mam przesądu co do kupców — ciągnął dalej hrabia — ale ten Wokulski, który zajmował się dostawą w czasie wojny i zrobił na niej majątek...
— Tak tak — przerwał książe. — Ten rodzaj majątków bywa zwykle niepewny, ale za Wokulskiego ręczę. Hrabina mówiła ze mną, a ja zapytywałem oficerów, którzy byli na wojnie, między innymi mojego siostrzeńca. Otóż, o Wokulskim było jedno zdanie, że: dostawa, której się on dotknął, była uczciwa. Nawet żołnierze, ile razy dostali dobry chleb, mówili, że musiał być pieczony z mąki od Wokulskiego. Więcej hrabiemu powiem — ciągnął książę — że Wokulski, który swoją rzetelnością zwrócił na siebie uwagę osób najwyżej położonych, miewał bardzo ponętne propozycye. W styczniu tego oto roku dawano mu dwakroćstotysięcy rubli tylko za firmę do pewnego przedsiębierstwa, i, nie przyjął...
Hrabia uśmiechnął się i rzekł:
— Miałby więcej o dwakroćstotysięcy rubli...
— Miałby, ale nie byłby dziś tutaj — odparł książe i, kiwnąwszy głową hrabiemu, odszedł.
— Stary waryat — szepnął hrabia, pogardliwie spoglądając za księciem.
W trzecim salonie, dokąd wszedł z hrabiną Wokulski, znajdował się bufet, tudzież mnóstwo większych i mniejszych stolików, przy których dwójkami, trójkami, nawet czwórkami, siedzieli zaproszeni. Kilku służących roznosiło potrawy i wina, a dyrygowała nimi panna Izabela, widocznie zastępując gospodynią. Miała na sobie blado-niebieską suknią i wielkie perły na szyi. Była tak piękna i tak majestatyczna w ruchach, że Wokulski, patrząc na nią, skamieniał.
„Nawet marzyć o niej nie mogę!“... — pomyślał z rozpaczą.
Jednocześnie, we framudze okna, spostrzegł młodego człowieka, który był wczoraj na grobach, a dziś siedział sam, przy małym stoliczku nie spuszczając oka z panny Izabeli.
„Naturalnie, że ją kocha“ — myślał Wokulski i doznał takiego wrażenia, jakby owionął go chłód grobu.
„Jestem zgubiony!“ — dodał w duchu.
Wszystko to trwało kilka sekund.
— Czy widzisz pan tę staruszkę między biskupem i jenerałem? — odezwała się hrabina. — Jestto prezesowa Zasławska, moja najlepsza przyjaciółka, która koniecznie chce pana poznać. Jest panem bardzo zajęta — ciągnęła hrabina z uśmiechem — jest bezdzietna i ma parę ładnych wnuczek. Zróbże pan dobry wybór!... Tymczasem przypatrz się jej, a gdy ci panowie odejdą, przedstawię pana. A... książe...
— Witam pana — odezwał się książe do Wokulskiego. — Kuzynka pozwoli?...
— Bardzo proszę — odparła hrabina. — Macie tu panowie wolny stolik... Ja opuszczę was na chwilę...
Odeszła.
— Siądźmy, panie Wokulski — mówił książe. — Wybornie zdarzyło się, ponieważ mam do pana ważny interes. Wyobraź pan sobie, że pańskie projekta wywołały wielki popłoch między naszymi bawełnianymi fabrykantami... Wszak dobrze powiedziałem bawełnianymi?... Oni utrzymują, że pan chce zabić nasz przemysł... Czy istotnie konkurencya, którą pan stwarza, jest tak groźna?...
— Mam wprawdzie — odparł Wokulski — u moskiewskich fabrykantów kredyt do wysokości trzech, nawet czterech milionów rubli, ale jeszcze nie wiem, czy pójdą ich wyroby.
— Straszna!... straszna cyfra! — szepnął książe. — Czy nie widzisz pan w niej istotnego niebezpieczeństwa dla naszych fabryk?
— Ach, nie. Widzę tylko nieznaczne zmniejszenie ich kolosalnych dochodów, co zresztą mnie nie obchodzi. Ja mam obowiązek dbać tylko o własny zysk i o taniość dla nabywców; nasz zaś towar będzie tańszy.
— Czy jednak rozważyłeś pan tę kwestyą jako obywatel?... — rzekł książe, ściskając go za rękę. — My już tak niewiele mamy do stracenia...
— Mnie się zdaje, że jest to dość poobywatelsku dostarczyć konsumentom tańszego towaru i złamać monopol fabrykantów, którzy zresztą tyle mają z nami wspólnego, że wyzyskują naszych konsumentów i robotników.
— Tak pan sądzisz?... Nie pomyślałem o tem. Mnie zresztą nie obchodzą fabrykanci, ale kraj, nasz kraj, biedny kraj...
— Czem można panom służyć? — odezwała się nagle, zbliżywszy się do nich, panna Izabela.
Książe i Wokulski powstali.
— Jakże jesteś dziś piękna, kuzynko — rzekł książe, ściskając ją za rękę. — Żałuję doprawdy, że nie jestem moim własnym synem... Chociaż — może to i lepiej! Bo gdybyś mnie odrzuciła, co jest prawdopodobne, byłbym bardzo nieszczęśliwy... Ach, przepraszam!... — spostrzegł się książe. — Pozwolisz, kuzynko, przedstawić sobie pana Wokulskiego. Dzielny człowiek, dzielny obywatel... to ci wystarczy, wszak prawda?...
— Mam już przyjemność... — szepnęła panna Izabela, odpowiadając na ukłon.
Wokulski spojrzał jej w oczy i dostrzegł takie przerażenie, taki smutek, że go znowu opanowała desperacya.
„Pocom ja tu wchodził?“... — pomyślał.
Spojrzał na framugę okna i znowu zobaczył młodego człowieka, który ciągle siedział sam, nad nietkniętym talerzem, zasłaniając oczy ręką.
„Ach, pocom ja tu przyszedł nieszczęśliwy...“ — myślał Wokulski, czując taki ból, jakby mu serce wyrywano kleszczami.
— Może pan choć wina pozwoli? — pytała panna Izabela, przypatrując mu się ze zdziwieniem.
— Co pani każe — odparł machinalnie.
— Musimy się lepiej poznać, panie Wokulski — mówił książe. — Musisz pan zbliżyć się do naszej sfery, w której, wierz mi, są rozumy i szlachetne serca, ale — brak inicyatywy...
— Jestem dorobkiewiczem, nie mam tytułu... — odparł Wokulski, chcąc cośkolwiek odpowiedzieć.
— Przeciwnie, masz pan... Jeden tytuł: pracę, drugi: uczciwość, trzeci: zdolność, czwarty: energią... Tych tytułów nam potrzeba, to nam daj, a przyjmiemy cię jak... brata...
Zbliżyła się hrabina.
— Pozwoli książe?... — rzekła. — Panie Wokulski...
Podała mu rękę i poszli oboje do fotelu prezesowej.
— Oto jest, prezesowo, pan Stanisław Wokulski — odezwała się hrabina do staruszki, ubranej w ciemną suknią i kosztowne koronki.
— Siądź, proszę cię — rzekła prezesowa, wskazując mu krzesło obok. — Stanisław ci na imię, tak?... A z którychże to Wokulskich?...
— Z tych... nieznanych nikomu — odparł — a najmniej chyba pani.
— A nie służyłże twój ojciec w wojsku?
— Ojciec nie, tylko stryj.
— I gdzież-to on służył, nie pamiętasz?... Czy nie było mu na imię także Stanisław?
— Tak, Stanisław. Był porucznikiem, a później kapitanem w siódmym pułku liniowym...
— W pierwszej brygadzie, drugiej dywizyi — przerwała prezesowa... — Widzisz moje dziecko, że nie jesteś mi tak nieznany... Żyjeż on jeszcze?...
— Umarł przed pięcioma laty.
Prezesowej zaczęły drżeć ręce. Otworzyła mały flakonik i powąchała go.
— Umarł, powiadasz?... Wieczny mu odpoczynek!... Umarł... A nie zostałaż ci jaka po nim pamiątka?
— Złoty krzyż...
— Tak, złoty krzyż... I nic że więcej?
— Miniatura stryja z roku 1828, malowana na kości słoniowej...
Prezesowa coraz częściej podnosiła flakonik; ręce drżały jej coraz silniej.
— Miniatura... — powtórzyła. — A wiesz-że kto ją malował?... I nic-że więcej nie zostało?...
— Była jeszcze paczka papierów i jakaś druga miniatura...
— Co-że się z niemi dzieje?... — nalegała coraz niespokojniej prezesowa.
— Te przedmioty stryj sam opieczętował na kilka dni przed śmiercią i kazał włożyć je do swojej trumny.
— A... a!... — szepnęła staruszka i rzewnie się rozpłakała.
W sali zrobił się ruch. Przybiegła zatrwożona panna Izabela, potem hrabina, wzięły prezesową pod ręce i zwolna wyprowadziły do dalszych pokojów. W jednej chwili na Wokulskiego zwróciły się wszystkie oczy. Zaczęto zcicha szeptać.
Widząc, że wszyscy na niego patrzą i o nim mówią, Wokulski zmięszał się. Ażeby jednak pokazać obecnym, że ta osobliwa popularność nic go nie obchodzi, wypił, jeden po drugim, dwa kieliszki wina, stojące na stoliku i wtedy spostrzegł, że jeden kieliszek, z winem węgierskim, należał do jenerała, a drugi, z czerwonem do biskupa.
„Ładnie się urządzam — rzekł do siebie. — Gotowi jeszcze powiedzieć, że zrobiłem afront staruszce, ażeby wypić wino jej sąsiadom...“
Wstał z zamiarem wyjścia i zrobiło mu się gorąco na myśl o defiladzie przez dwa salony, w których czekają go rózgi spojrzeń i szeptów. Ale zabiegł mu drogę książe, mówiąc:
— Pewnie rozmawialiście państwo z prezesową o bardzo dawnych czasach, kiedy aż do łez doszło. Prawda, że zgadłem?... Wracając do tematu, który nam przerwano, czy nie sądzisz pan, że dobrze byłoby założyć w kraju polską fabrykę tanich tkanin?...
Wokulski potrząsnął głową.
— Wątpię, ażeby się to udało — odparł. — Trudno myśleć o wielkich fabrykach tym, którzy nie mogą zdobyć się na małe ulepszenia w już istniejących...
— Mianowicie?...
— Mówię o młynach — ciągnął Wokulski. — Za parę lat będziemy sprowadzali nawet mąkę, bo nasi młynarze nie chcą zastąpić kamieni — walcami.
— Pierwszy raz słyszę?... Siądźmy tu — mówił książe, ciągnąc go do obszernej framugi — i opowiedz pan, co to znaczy?
W salonach tymczasem rozmawiano.
— Jakaś zagadkowa figura ten pan — mówiła po francusku dama w brylantach, do damy w strusiem piórze. — Pierwszy raz widziałam prezesową płaczącą.
— Naturalnie historya miłosna — odpowiedziała dama z piórem. — W każdym razie zrobił ktoś złośliwego figla hrabinie i prezesowej, wprowadzając tego jegomościa.
— Przypuszczasz pani, że...
— Jestem pewna — odparła, wzruszając ramionami. — Niech pani wreszcie spojrzy na niego. Maniery bardzo złe, ale cóżto za fizyognomia, jaka duma!... Szlachetnej rasy nie ukryje się nawet pod łachmanami.
— Zadziwiające!... — mówiła dama w brylantach. — Bo i ten jego majątek, jakoby zrobiony w Bułgaryi...
— Naturalnie. To zarazem tłómaczy: dlaczego prezesowa, pomimo bogactw, tak mało wydaje na siebie.
— I książe bardzo na niego łaskaw...
— Przez litość, czy nie zamało?... Niech tylko pani spojrzy na nich obu...
— Sądziłabym, że niema ani śladu podobieństwa.
— Zapewne, ale... ta duma, pewność siebie... Z jaką oni swobodą rozmawiają...
Przy innym stoliku naradzali się trzej panowie.
— No, hrabina zrobiła zamach stanu — mówił brunet z grzywką.
— I udał się jej. Ten Wokulski trochę sztywny, ale ma w sobie coś — odpowiedział pan siwy.
— W każdym razie kupiec...
— Czemże kupiec gorszy od bankierów?
— Kupiec galanteryjny, sprzedaje portmonetki — nalegał brunet.
— My czasami sprzedajemy herby... — wtrącił trzeci, szczupły staruszek z siwemi faworytami.
— Jeszcze zechce ożenić się tutaj...
— Tem lepiej dla panien.
— Jabym mu sam oddał córkę. Człowiek, słyszę, porządny, bogaty, posagu nie strwoni...
Koło nich szybko przeszła hrabina.
— Panie Wokulski — rzekła, wyciągając wachlarz w kierunku framugi.
Wokulski przybiegł do niej. Podała mu rękę i we dwoje opuścili salon. Osamotnionego księcia zaraz otoczyli mężczyźni; niektórzy prosili go, ażeby zapoznał ich z Wokulskim.
— Warto, warto!... — mówił zadowolony książe. — Takiego nie było jeszcze między nami.
Usłyszała to, mijająca ich właśnie panna Izabela i — pobladła. Przystąpił do niej młody człowiek z wczorajszej kwesty.
— Zmęczyła się pani? — rzekł.
— Trochę — odpowiedziała ze smutnym uśmiechem. — Przychodzi mi do głowy dziwne pytanie — dodała po chwili — czy ja też potrafiłabym walczyć?
— Czy z sercem? — zapytał. — Nie warto...
Panna Izabela wzruszyła ramionami.
— Ach, gdzież znowu z sercem. Myślę o prawdziwej walce z silnym nieprzyjacielem.
Ścisnęła go za rękę i opuściła salon.
Wokulski, prowadzony przez hrabinę, minął długi szereg pokojów. W jednym z nich, zdala od zaproszonych gości, rozlegały się śpiewy i dźwięki fortepianu. Gdy weszli tam, uderzył go szczególny widok. Jakiś młody człowiek grał na fortepianie; z dwu bardzo przystojnych dam, stojących przy nim, jedna udawała skrzypce, druga klarnet; przy tej zaś muzyce tańczyło kilka par, między któremi znajdował się tylko jeden mężczyzna.
— Oj! wy zbytnicy! — zgromiła ich hrabina.
Odpowiedzieli wybuchem śmiechu, nie przerywając zabawy.
Minęli i ten pokój i weszli na schody.
— Ot, widzisz — rzekła hrabina — to jest najwyższa arystokracya. Zamiast siedzieć w salonie, uciekli tutaj dokazywać.
„Jaki oni mają rozum!“ — pomyślał Wokulski.
I zdawało mu się, że między tymi ludźmi życie upływa prościej i weselej, aniżeli między nadętem mieszczaństwem, albo arystokratyzującą szlachtą.
Na górze, w pokoju odciętym od zgiełku i nieco przyćmionym, siedziała w fotelu prezesowa.
— Zostawiam was tu, moi państwo — rzekła hrabina. — Nagadajcie się, bo ja muszę wracać.
— Dziękuję ci, Joasiu — odpowiedziała prezesowa. — Siądźże, proszę cię — zwróciła się do Wokulskiego.
A gdy zostali sami, dodała:
— Nawet nie wiesz, ile obudziłeś we mnie wspomnień.
Teraz dopiero Wokulski spostrzegł, że między tą damą a jego stryjem musiał istnieć jakiś niezwykły stosunek. Opanowało go niespokojne zdumienie.
„Dzięki Bogu — pomyślał — że jestem legalnem dzieckiem moich rodziców“.
— Proszę cię — zaczęła prezesowa — mówisz, że stryj twój umarł. Gdzieże on biedak pochowany?
— W Zasławiu, gdzie mieszkał od dwudziestu lat.
Prezesowa znowu podniosła chustkę do oczu.
— Doprawdy?... Ach, ja niewdzięczna!... Byłżeś kiedy u niego?... Nie mówiłże ci nic... Nie oprowadzał cię?... Wszakże tam, na górze, są ruiny zamku, prawda? Stojąż one jeszcze?
— Tam właśnie, do zamku, stryj codzień chodził na spacer i całe godziny przesiadywaliśmy z nim na dużym kamieniu...
— Patrzajże?... Znam ten kamień; siedzieliśmy wtedy oboje na nim i patrzyliśmy to na rzekę, to na obłoki, których bieg niepowrotny uczył nas, że tak ucieka szczęście. Czuję to dopiero dzisiaj. A studnia jestże w zamku i zawsze głęboka?
— Bardzo głęboka. Tylko trafić do niej trudno, bo wejście zamaskowały gruzy. Dopiero stryj mi ją pokazał.
— Wieszże ty — mówiła prezesowa — że w chwili ostatniego z nim pożegnania, myśleliśmy: czyby się do tej studni nie rzucić? Niktby nas tam nie odszukał i na wieki zostalibyśmy razem. Zwyczajnie — szalona młodość...
Otarła oczy i ciągnęła dalej:
— Bardzo... bardzo lubiłam go, a myślę, że i on mnie trochę... kiedy tak pamiętał wszystko. Ale on był ubożuchny oficer, a ja, na nieszczęście, bogata i do tego jeszcze bliska krewna dwu jenerałów. No i rozdzielono nas... Może też byliśmy zanadto cnotliwi... Ale cicho!... cicho!... — dodała, śmiejąc się i płacząc. — Takie rzeczy wolno mówić kobietom dopiero w szóstym krzyżyku.
Łkanie przerwało jej mowę. Powąchała swój flakonik, odpoczęła i zaczęła znowu:
— Bywają wielkie zbrodnie na świecie, ale chyba największą jest zabić miłość. Tyle lat upłynęło, prawie pół wieku; wszystko przeszło: majątek, tytuły, młodość, szczęście... Sam tylko żal nie przeszedł i pozostał, mówię ci, taki świeży, jakbyto było wczoraj. Ach, gdyby nie wiara, że jest inny świat, w którym podobno wynagrodzą tutejsze krzywdy, kto wie, czy nie przeklęłoby się i życia i jego konwenansów... Ale ty mnie nie rozumiesz, bo wy dziś macie mocniejsze głowy, lecz zimniejsze aniżeli my serca.
Wokulski siedział ze spuszczonemi oczyma. Coś dławiło go, szarpało za piersi. Wpił sobie paznogcie w ręce i myślał, ażeby jaknajprędzej ztąd wyjść i już nie słuchać skarg, które odnawiały w nim najboleśniejsze rany.
— A maż on biedaczysko jaki nagrobek? — spytała po chwili prezesowa.
Wokulski zarumienił się. Nigdy nie przychodziło mu do głowy, ażeby zmarli potrzebowali czegoś więcej nad grudę ziemi.
— Nie ma — ciągnęła prezesowa, widząc jego zakłopotanie. — Nie tobie dziwię cię, moje dziecko, żeś o nagrobku nie pamiętał, ale sobie wyrzucam, żem zapomniała o człowieku.
Zadumała się i nagle, położywszy na jego ramieniu swoją wychudłą i drżącą rękę, rzekła zniżonym głosem:
— Mam do ciebie prośbę... Powiedz, że ją spełnisz...
— Z pewnością — odparł Wokulski.
— Pozwól, ażebym ja mu postawiła nagrobek. Ale że sama jechać tam nie mogę, więc ty mnie wyręczysz. Weź ztąd kamieniarza, niechaj rozłupie ten kamień, wiesz, ten, na którym siadywaliśmy na górze, pod zamkiem i niech jedną połowę ustawią na jego grobie. Cokolwiek będzie kosztować, zapłacisz, a zwrócę ci razem z dozgonną wdzięcznością. Zrobiszże to?
— Zrobię.
— To dobrze, dziękuję ci... Myślę, że mu przyjemniej będzie spoczywać pod kamieniem, który słyszał nasze rozmowy i patrzył na łzy. Ach, jak ciężko wspominać... A napis, wieszże jaki?... — mówiła dalej. — Kiedyśmy się rozłączali, zostawił mi parę strofek z Mickiewicza. Pewnie czytałeś je kiedy. „Jak cień, tem dłuższy, gdy padnie zdaleka, tem szerzej koło żałobne roztoczy, tak pamięć o mnie: im dalej ucieka, tem grubszym kirem twą duszę zamroczy...“ O prawda to!... I studnię, która miała nas połączyć, chciałabym upamiętnić w jakiś sposób...
Wokulski wstrząsnął się i patrzył gdzieś, szeroko otwartemi oczyma.
— Co tobie? — zapytała prezesowa.
— Nic — odparł z uśmiechem. — Śmierć zajrzała mi w oczy.
— Nie dziw się: krąży koło mnie starej, zatem muszą ją widzieć moi sąsiedzi. Więc zrobisz, o co cię proszę?
— Tak.
— Bądźże u mnie po świętach i... często przychodź. Może się trochę ponudzisz, ale może i ja, niedołężna przydam ci się naco. A teraz idź już na dół, idź...
Wokulski pocałował ją w rękę, ona go parę razy w głowę; potem dotknęła dzwonka. Wszedł służący.
— Sprowadźże pana do sali — rzekła.
Wokulski był odurzony. Nie wiedział, którędy idzie, nie zdawał sobie sprawy z tego, o czem rozmawiali z prezesową. Czuł tylko, że znajduje się w jakimś odmęcie dużych komnat, starodawnych portretów, cichych stąpań, nieokreślonej woni. Otaczały go kosztowne meble, ludzie pełni delikatności, o jakiej nigdy nie marzył, a nad tem wszystkiem, jak poemat, unosiły się wspomnienia starej arystokratki, przesiąknięte westchnieniami i łzami.
„Cóżto za świat?... Coto za świat!...“
A jednak jeszcze mu czegoś brakło. Chciał choć raz spojrzeć na pannę Izabelę.
„No, w sali ją zobaczę...“
Lokaj otworzył drzwi do sali. Znowu wszystkie głowy zwróciły się w jego stronę, i ucichły rozmowy, jak szum odlatującego ptactwa. Nastała chwila ciszy, w której wszyscy patrzyli na Wokulskiego, a on nie widział nikogo, tylko rozgorączkowanem spojrzeniem szukał blado-niebieskiej sukni.
„Tu jej niema“ — pomyślał.
— No, tylko patrzcie, jak on sobie nic z was nie robi!... — szepnął, śmiejąc się, staruszek z siwemi faworytami.
„Musi być w drugiej sali“ — mówił do siebie Wokulski.
Spostrzegł hrabinę i zbliżył się do niej.
— Cóż, skończyliście państwo konferencyą? — spytała hrabina. — Prawda, jakato miła osoba, prezesowa?... Ma pan w niej wielką przyjaciółkę, niewiększą jednak, aniżeli we mnie. Zaraz przedstawię pana... Pan Wokulski!... — dodała, zwracając się do damy w brylantach.
— A ja zaraz przystępuję do interesu — rzekła dama, patrząc na niego zgóry. — Nasze sierotki potrzebują kilku sztuk płótna...
Hrabina lekko zarumieniła się.
— Tylko kilku?... — powtórzył Wokulski i spojrzał na brylanty wyniosłej damy, reprezentujące wartość kilkuset sztuk najcieńszego płótna. — Po świętach — dodał — będę miał honor na ręce pani hrabiny przysłać płótno...
Ukłonił się, jakby chciał odchodzić.
— Chcesz nas pan pożegnać? — spytała trochę zmięszana hrabina.
— Ależto impertynent! — rzekła dama w brylantach, do swej towarzyszki w strusiem piórze.
— Żegnam panią hrabinę i dziękuję za zaszczyt, jaki mi pani raczyła wyrządzić!... — mówił Wokulski, całując gospodynią w rękę.
— Tylko do widzenia, panie Wokulski, wszak prawda?... Dużo będziemy mieli interesów ze sobą.
I w drugim salonie nie było panny Izabeli. Wokulski uczuł niepokój.
„Przecież muszę na nią spojrzeć... Kto wie, jak prędko spotkamy się w podobnych warunkach...“
— A, jesteś pan — zawołał książe. — Już wiem, jaki ułożyliście spisek z panem Łęckim. Spółka do handlu ze Wschodem — wyborna myśl! Musicie i mnie do niej przyjąć... Musimy poznać się bliżej... — A widząc, że Wokulski milczy, dodał: — Prawda, jakim ja nudny, panie Wokulski? Ale to nic nie pomoże; musicie zbliżyć się do nas, pan i panu podobni i — razem idźmy. Wasze firmy są także herbami, nasze herby są także firmami, które gwarantują rzetelność w prowadzeniu interesów...
Ściskali się za ręce i Wokulski coś odpowiedział, ale co?... — nie było mu wiadome. Niepokój jego wzrastał; napróżno szukał panny Izabeli.
„Chyba jest dalej“ — szepnął, z trwogą idąc do ostatniego salonu.
Tu pochwycił go pan Łęcki, z oznakami niebywałej tkliwości.
— Już pan wychodzisz? Więc do widzenia, drogi panie. Po świętach u mnie pierwsza sesya i w Imię Boże zaczynajmy.
„Niema jej!“ — myślał Wokulski, żegnając się z panem Tomaszem.
— Ale wiesz pan — szepnął Łęcki — zrobiłeś szalony efekt. Hrabina nie posiada się z radości, książe mówi tylko o tobie... A jeszcze ten wypadek z prezesową... No... cudownie!... Nie można było marzyć o zdobyciu lepszej pozycyi...
Wokulski stał już w progu. Jeszcze raz szklanemi oczyma powiódł po sali i — wyszedł z desperacyą w sercu.
„Może wypadałoby wrócić i pożegnać ją?... Przecież zastępowała miejsce gospodyni...“ — myślał, powoli schodząc ze schodów.
Nagle drgnął, słysząc szelest sukni w wielkiej galeryi.
„Ona“...
Podniósł głowę i zobaczył damę w brylantach.
Ktoś podał mu palto. Wokulski wyszedł na ulicę, zatoczywszy się, jak pijany.
— Cóż mi po świetnej pozycyi, jeżeli jej tam niema?
— Konie pana Wokulskiego! — zawołał z sieni szwajcar, pobożnie ściskając trzyrublówkę. Łzami zaszłe oczy i nieco zachrypnięty glos, świadczyły, że obywatel ten nawet na trudnym posterunku, czci jednak pierwszy dzień Wielkiejnocy.
— Konie pana Wokulskiego!... Konie Wokulskiego! Wokulski zajeżdżaj!... — powtórzyli stojący furmani.
Środkiem alei zwolna toczyły się dwa szeregi dorożek i powozów w stronę Belwederu i od Belwederu. Ktoś z jadących spostrzegł na chodniku Wokulskiego i ukłonił mu się.
— Kolega! — szepnął Wokulski i zarumienił się.
Gdy sprowadzono mu powóz, zrazu chciał wsiąść, lecz rozmyślił się.
— Wracaj bracie do domu — rzekł do furmana, dając mu na piwo.
Powóz odjechał ku miastu, Wokulski zmięszał się z przechodniami i poszedł w stronę Ujazdowskiego placu. Szedł zwolna i przypatrywał się jadącym. Wielu z pomiędzy nich znał osobiście. Oto rymarz, który dostarcza mu wyrobów skórzanych, jedzie na spacer z żoną, grubą jak beczka cukru i wcale ładną córką, z którą chciano go swatać. Oto syn rzeźnika, który do sklepu, niegdyś Hopfera, dostarczał wędlin. Oto bogaty cieśla, z liczną rodziną. Wdowa po dystylatorze, również mająca duży majątek i również gotowa oddać rękę Wokulskiemu. Tu garbarz, tam dwaj subjekci bławatni, dalej krawiec męski, mularz, jubiler, piekarz, a oto — jego współzawodnik, kupiec galanteryjny, w zwykłej dorożce.
Większa ich część nie widziała Wokulskiego niektórzy jednak spostrzegli go i kłaniali mu się; lecz byli i tacy, którzy, spostrzegłszy go, nie kłaniali się, a nawet uśmiechali się złośliwie. Z całego mnóstwa tych kupców, przemysłowców i rzemieślników, równych mu stanowiskiem, niekiedy bogatszych od niego i dawniej znanych w Warszawie, on tylko jeden był dziś na święconem u hrabiny. Żaden z tamtych, on tylko jeden!...
„Mam nieprawdopodobne szczęście — myślał. — W pół roku zrobiłem majątek krociowy, za parę lat mogę mieć milion... Nawet prędzej... Dziś już mam wstęp na salony, a za rok?... Niektórym z tych, co przed chwilą ocierali się o mnie, przed siedmnastoma laty mogłem usługiwać w sklepie, a nie usługiwałem chyba dlatego, że żaden nie wstąpiłby tam. Z komórki przy sklepie, do buduaru hrabiny, co za skok!... Czy aby ja nie zaprędko awansuję?“ — dodał z tajemną trwogą w sercu.
Był już na rozległym placu Ujazdowskim, w którego południowej części znajdowały się zabawy ludowe. Pomięszane dźwięki katarynek, odgłosy trąb i zgiełk kilkunastutysiącznego tłumu, ogarniał go jak fala nadpływającej powodzi. Widział, jak na dłoni, długi szereg huśtawek, kołyszących się wprawo i wlewo, niby ogromne wahadła o potężnym rozmachu. Potem drugi szereg — szybko kręcących się namiotów, z dachami w różnokolorowe pasy. Potem trzeci szereg — bud zielonych, czerwonych i żółtych, gdzie przy wejściu jaśniały potworne malowidła, a na dachu ukazywali się jaskrawo odziani pajace, albo olbrzymie lalki. A we środku placu — dwa wysokie słupy, na które, teraz właśnie, wspinali się amatorowie frakowych garniturów i kilkurublowych zegarków.
Wśród tych wszystkich, czasowych a brudnych budynków, roił się rozbawiony tłum.
Wokulskiemu przypomniały się lata dziecinne. Jakże mu wtedy, wygłodzonemu, smakowała bułka i serdelek! Jak wyobrażał sobie, siadłszy na konia w karuzeli, że jest wielkim wojownikiem! Jak szalonego doznawał upojenia, wylatując do góry na huśtawce! Coto była za rozkosz pomyśleć, że dziś nic nie robi i jutro nic nie będzie robił — za cały rok. A z czem da się porównać ta pewność, że dziś położy się spać o dziesiątej i jutro, gdyby chciał, wstanie także o dziesiątej, przeleżawszy dwanaście godzin zrzędu!
„I to ja byłem, ja?... — mówił do siebie zdumiony. — Mnie tak cieszyły rzeczy, które w tej chwili tylko wstręt budzą?... Tyle tysięcy otacza mnie rozradowanych biedaków, a ja, bogacz przy nich, cóż mam?... Niepokój i nudy, nudy i niepokój... Właśnie kiedy mógłbym posiadać to, co kiedyś było mojem marzeniem, nie mam nic, bo dawne pragnienia wygasły. A tak wierzyłem w swoje wyjątkowe szczęście!...“
W tej chwili potężny krzyk wydarł się z tłumu. Wokulski ocknął się i na szczycie słupa zobaczył jakąś ludzką figurę.
„Aha, tryumfator!“ — rzekł do siebie Wokulski, ledwie trzymając się na nogach, pod naciskiem tłumu, który biegł, klaskał, wiwatował, wskazywał palcami bohatera, pytał o jego nazwisko. Zdawało się, że zdobywcę frakowego garnituru na rękach zaniosą do miasta, wtem — zapał ostygł. Ludzie biegli wolniej, nawet zatrzymywali się, okrzyki cichły, wreszcie zupełnie umilkły. Chwilowy tryumfator zsunął się ze szczytu i w parę minut zapomniano o nim.
— Przestroga dla mnie?... — szepnął Wokulski, ocierając pot z czoła.
Plac i rozbawione tłumy obmierzły mu do reszty. Zawrócił do miasta.
Środkiem alei wciąż toczyły się dorożki i powozy. W jednym Wokulski zobaczył blado-niebieską suknią.
„Panna Izabela?...“
Serce poczęło mu bić gwałtownie.
„Nie, nie ona“.
O paręset kroków dalej spostrzegł jakąś piękną twarz kobiecą i dystyngowane ruchy.
„Ona?... Nie. Zkądżeby wreszcie ona?“
I tak szedł przez całe aleje, plac Aleksandra, przez Nowy-Świat, ciągle upatrując kogoś i ciągle doznając zawodu.
„Więc to jest moje szczęście? — myślał. — Nie pragnę tego, co mógłbym mieć, a szarpię się za tem, czego nie mam. Więc to jest szczęście?... Kto wie, czy śmierć jest takiem złem, jak wyobrażają sobie ludzie“.
I pierwszy raz uczuł tęsknotę do twardego, nieprzespanego snu, którego nie niepokoiłyby żadne pragnienia, nawet żadne nadzieje.
W tym samym czasie, panna Izabela, wróciwszy od ciotki do domu, prawie z przedpokoju zawołała do panny Florentyny:
— Wiesz?... był na przyjęciu!...
— Kto?
— No, ten, Wokulski...
— Dlaczegóż być nie miał, skoro go zaproszono — odparła panna Florentyna.
— Ależto zuchwalstwo... Ależto niesłychane!... I jeszcze, wyobraź sobie, ciotka jest nim oczarowana, książe nieledwie mu się narzuca, a wszyscy chórem uważają go za jakąś znakomitość... I ty nic na to?...
Panna Florentyna uśmiechnęła się smutnie.
— Znam to. Bohater sezonu... W zimie był takim pan Kazimierz, a przed kilkunastu laty nawet... ja — dodała cicho.
— Ależ uważaj kim on jest?... Kupiec... kupiec!...
— Moja Belu — odpowiedziała panna Florentyna — pamiętam sezony, kiedy nasz świat zachwycał się nawet cyrkowcami. Przejdzie i to.
— Boję się tego człowieka — szepnęła panna Izabela.






X.
Pamiętnik starego subjekta.

„...Mamy tedy nowy sklep: pięć okien frontu, dwa magazyny, siedmiu subjektów i szwajcara we drzwiach. Mamy jeszcze powóz błyszczący, jak świeżo wyglancowane buty, parę kasztanowatych koni, furmana i lokaja — w liberyi. I to wszystko spadło na nas w początkach maja, kiedy Anglia, Austrya, a nawet skołatana Turcya uzbrajały się na łeb na szyję!
— Kochany Stasiu — mówiłem do Wokulskiego — wszyscy kupcy śmieją się, że tak dużo wydajemy w niepewnych czasach.
— Kochany Ignasiu — odpowiedział mi Wokulski — a my śmiać się będziemy ze wszystkich kupców, kiedy nadejdą czasy pewniejsze. Dziś właśnie jest pora do robienia interesów.
— Ależ europejska wojna — mówię — wisi na włosku. W takim razie napewno czeka nas bankructwo.
— Żartuj z wojny — odpowiada Staś. — Cały ten hałas uspokoi się za parę miesięcy, a my tymczasem zdystansujemy wszystkich współzawodników.
No — i wojny niema. W naszym sklepie ruch jak na odpuście, do naszych składów zwożą i wywożą towary jak do młyna, a pieniądze płyną do kas, niegorzej od plew. Ktoby Stasia nie znał, powiedziałby, że to gienialny kupiec; ale że ja go znam, więc coraz częściej pytam się: naco to wszystko?... Warum hast du denn das gethan?...
Prawda, że i mnie się w podobny sposób pytano. Czyżbym już był tak stary, jak nieboszczka Grossmutter i nie rozumiał ani ducha czasu, ani intencyi ludzi młodszych ode mnie?... Ehe! tak źle nie jest...
Pamiętam, że kiedy Ludwik Napoleon (późniejszy cesarz Napoleon III), uciekł z więzienia w roku 1846, zakotłowało się w całej Europie. Nikt nie wiedział: co będzie? Ale wszyscy ludzie rozsądni przygotowywali się do czegoś, a wuj Raczek (pan Raczek ożenił się z moją ciotką), ciągle powtarzał:
— Mówiłem, że Bonapart wypłynie i piwa im nawarzy! Cała bieda w tem, że ja coś nie zdużam na nogi.
Rok 1846 i 1847 upłynęły w wielkim rozgardyaszu. Ukazywały się coraz to jakieś pisemka, a znikali ludzie. Nieraz i ja myślałem: czy już nie pora wytknąć głowę na szerszy świat? A kiedy mnie ogarnęły wątpliwości i niepokoje, po zamknięciu sklepu szedłem do wuja Raczka i opowiadałem co mnie trapi, prosząc, ażeby poradził mi, jak ojciec.
— Wiesz co — odpowiadał wuj, uderzając się pięścią w chore kolano — poradzę ci, jak ojciec. Chcesz, mówię ci... to idź, a nie chcesz, mówię ci... to zostań...
Dopiero w lutym roku 1848, kiedy Ludwik Napoleon już był w Paryżu, ukazał mi się jednej nocy nieboszczyk ojciec, tak, jak widziałem go w trumnie. Surdut zapięty pod szyję, kolczyk w uchu, wąs wyszwarcowany (zrobił mu to p. Domański, ażeby ojciec bylejako nie wystąpił na boskim sądzie). Stanął we drzwiach mojej izdebki we front i rzekł tylko te słowa:
— Pamiętaj, wisusie, czegom cię uczył!...
Sen mara — Bóg wiara, myślałem przez kilka dni. Ale już sklep mi obrzydł. Nawet do ś. p. Małgosi Pfeifer straciłem skłonność i ciasno zrobiło mi się na Podwalu, tak, żem nie mógł wytrzymać. Poszedłem znowu do wuja Raczka po radę.
Pamiętam, leżał akurat w łóżku, nakryty pierzyną mojej ciotki i pił gorące ziółka na poty. Gdy mu zaś opowiedziałem cały interes, rzekł:
— Wiesz co, poradzę ci, jak ojciec. Chcesz — idź, nie chcesz — zostań. Ale ja, gdyby nie podłe moje nogi, dawnobym już był zagranicą. Bo i twoja ciotka, mówię ci — tu zniżył głos — tak okrutnie miele jęzorem, że wolałbym, mówię ci, słuchać bateryi austryackich armat, aniżeli jej trajkotu. Co mi pomoże smarowaniem, to mi zepsuje gadaniem... A maszże pieniądze? — spytał po chwili.
— Znajdę z kilkaset złotych.
Wuj Raczek kazał zamknąć drzwi mieszkania (ciotki w domu nie było) i sięgnąwszy pod poduszkę, wydobył ztamtąd klucz.
— Naści — rzekł — otwórz ten kufer, skórą obity. Będzie tam naprawo skrzyneczka, a w niej kieska. Podaj mi ją...
Wydobyłem kieskę grubą i ciężką. Wuj Raczek wziął ją do ręki i wzdychając, odliczył piętnaście półimperyałów.
— Weź te pieniądze — mówił — na drogę i jeżeli masz jechać, to jedź... Dałbym ci więcej, ale może i na mnie przyjść pora... Zresztą trzeba zostawić coś babie, żeby sobie, wrazie wypadku, znalazła drugiego męża...
Pożegnaliśmy się, płacząc. Wuj aż dźwignął się na łóżku i odwróciwszy mnie twarzą do świecy, szepnął:
— Niech ci się jeszcze przypatrzę... Boto, mówię ci, z tego balu nie każdy wraca... Wreszcie i ja sam jużem człek nie dzisiejszy, a humory, mówię ci, zabijają prawie tak, jak kule...
Wróciwszy do sklepu, mimo spóźnionej pory, rozmówiłem się z Janem Minclem, dziękując mu za obowiązek i opiekę. Ponieważ od roku już gadaliśmy o tych rzeczach, a on zawsze zachęcał mnie, ażebym szedł bić niemców, więc zdawało mi się, że mój zamiar zrobi mu wielką przyjemność. Tymczasem Mincel jakoś posmutniał. Na drugi dzień wypłacił mi pieniądze, które miałem u niego, dał nawet gratyfikacyą, obiecał opiekować się pościelą i kufrem, na wypadek, gdybym kiedy wrócił. Ale zwykła wojowniczość opuściła go i ani razu nie powtórzył swego ulubionego wykrzyknika:
— Ehej!... dałbym ja szwabom, żebym tak nie miał sklepu...
Gdy zaś około dziesiątej wieczorem, ubrany w półkożuszek i grube buty, uściskawszy go, wziąłem za klamkę, ażeby opuścić izbę, w której tyle lat przemieszkaliśmy razem, coś dziwnego stało się z Janem. Nagle zerwał się z krzesła i rozkrzyżowawszy ręce, krzyknął:
— Świnia!... gdzie ty idziesz?...
A potem rzucił się na moje łóżko, szlochając jak dzieciak.
Uciekłem. W sieni, słabo oświetlonej olejnym kagankiem, ktoś zastąpił mi drogę. Ażem drgnął. Byłto August Katz, odziany, jak wypadało na marcową podróż.
— Co tu robisz, Auguście? — spytałem.
— Czekam na ciebie.
Myślałem, że chce mnie odprowadzić; więc poszliśmy na plac Grzybowski w milczeniu, bo Katz nigdy nic nie mówił. Fura żydowska, którą miałem jechać, była już gotowa. Ucałowałem Katza, on mnie także. Wsiadłem... on za mną...
— Jedziemy razem — rzekł.
A potem, kiedy byliśmy już za Miłosną, dodał:
— Twardo i trzęsie, spać nie można.
Wspólna podróż trwała niespodziewanie długo, bo aż do października 1849 roku, pamiętasz Katz, niezapomniany przyjacielu? Pamiętasz te długie marsze na spiekocie, kiedy nieraz piliśmy wodę z kałuży; albo ten pochód przez bagno, w którem zamoczyliśmy ładunki; albo te noclegi w lasach i na polach, kiedy jeden drugiemu spychał głowę z tornistra i ukradkiem ściągał płaszcz, służący za wspólną kołdrę?... A pamiętasz tarte kartofle ze słoniną, które ugotowaliśmy we czterech w sekrecie przed całym oddziałem? Tylem razy jadał od tej pory kartofle, ale żadne nie smakowały mi tak, jak wówczas. Jeszcze dziś czuję ich zapach, ciepło pary, buchającej z garnku i widzę ciebie Katz, jak dla nietracenia czasu, mówiłeś pacierz, jadłeś kartofle i zapalałeś fajkę u ogniska.
Ej! Katz, jeżeli w niebie niema węgierskiej piechoty i tartych kartofli, nie potrzebnieś się tam pospieszył.
A pamiętasz jeneralną bitwę, do której zawsze wzdychaliśmy, odpoczywając po partyzanckiej strzelaninie? Ja bo nawet w grobie jej nie zapomnę, a jeżeli kiedyś zapyta mnie Pan Bóg: po com żył na świecie?... Po to — odpowiem — ażeby trafić na jeden taki dzień. Ty tylko rozumiesz mnie, Katz, bośmy to obaj widzieli. A niby na razie wydawało się — nic...
Na półtory doby przedtem skupiła się nasza brygada pod jakąś wsią węgierską, której nazwy nie pamiętam. Fetowali nas aż miło. W winie, coprawda, nieosobliwszem, można się było myć, a wieprzowina i papryka już nam tak zbrzydły, że człowiek nie wziąłby do ust tego paskudztwa, gdyby, rozumie się, miał co innego. A jaka muzyka, a jakie dziewuchy!... Cygani doskonale grają, a każda węgierka istny proch. Kręciło się ich bestyjek wszystkiego ze dwadzieścia, a jednak zrobiło się tak gorąco, że nasi zakłuli i zarąbali trzech chłopów, a chłopi zabili nam drągami huzara.
I Bóg wie czem skończyłaby się tak pięknie rozpoczęta zabawa, gdyby, w chwili największego tumultu, nie zajechał do sztabu szlachcic czwórką koni okrytych pianą. W kilka minut później rozeszła się po wojsku wieść, że w pobliżu znajdują się wielkie masy austryaków. Zatrąbiono do porządku, tumult ucichł, węgierki znikły, a w szeregach zaczęto szeptać o jeneralnej bitwie.
— Nareszcie!... — powiedziałeś do mnie.
Tej samej nocy posunęliśmy się o milę naprzód, w ciągu następnego dnia znowu o milę. Co kilka godzin, a później nawet cogodzinę, przylatywały sztafety. Było to dowodem, że w pobliżu znajduje się nasz sztab korpuśny i że zanosi się na coś grubego.
Tej nocy spaliśmy na gołem polu, nie stawiając nawet w kozły broni. Zaś skoro świt, ruszyliśmy naprzód: szwadron kawaleryi z dwoma lekkiemi armatami, potem nasz batalion, a potem cała brygada z artyleryą i furgonami, mając silne patrole po bokach. Sztafety przylatywały już co pół godziny.
Gdy weszło słonce, zobaczyliśmy przy gościńcu pierwsze ślady nieprzyjaciela: resztki słomy, wytlone ogniska, budynki rozebrane na opał. Następnie coraz częściej zaczęliśmy spotykać uciekających: szlachtę z rodzinami, duchownych rozmaitych wyznań, w końcu — chłopów i cyganów. Na wszystkich twarzach malowała się trwoga; prawie każdy coś wykrzykiwał po węgiersku, wskazując rękoma za siebie.
Była blisko siódma, kiedy w stronie południowo-zachodniej huknął strzał armatni. Po szeregach przeleciał szmer:
— Oho! zaczyna się...
— Nie, to sygnał...
Padło znowu dwa strzały i znowu dwa. Jadący przed nami szwadron zatrzymał się; dwie armaty i dwa jaszczyki galopem popędziły naprzód, kilku jezdnych pocwałowało na najbliższe wzgórza. Stanęliśmy — i przez chwilę zaległa taka cisza, że słychać było tentent siwej klaczy, dopędzającego nas adjutanta. Przeleciała mimo, do huzarów, dysząc i prawie dotykając brzuchem ziemi.
Tym razem odezwało się bliżej i dalej, kilkanaście armat; każdy strzał można było odróżnić.
— Macają dystans! — odezwał się stary nasz major.
— Jest z piętnaście armat — mruknął Katz, który w podobnych chwilach stawał się rozmowniejszy. — A że my ciągniemy dwanaście, toż będzie bal!...
Major odwrócił się do nas na koniu i uśmiechnął się pod szpakowatym wąsem. Zrozumiałem, co to znaczy, usłyszawszy całą gamę strzałów, jakby kto zagrał na organach.
— Jest więcej niż dwadzieścia — rzekłem do Katza.
— Osły!... — zaśmiał się kapitan i podciął swego konia.
Staliśmy na wzniesionem miejscu, zkąd widać było idącą za nami brygadę. Zaznaczał ją rudy obłok kurzu, ciągnący się wzdłuż gościńca, ze dwie albo i trzy wiorsty.
— Straszna masa wojsk! — szepnąłem. — Gdzie się to pomieści!...
Odezwały się trąbki i nasz batalion rozłamał się na cztery kompanie, uszykowane kolumnami obok siebie. Pierwsze plutony wysunęły się naprzód, my zostaliśmy wtyle. Odwróciłem głowę i zobaczyłem, że od głównego korpusu oddzieliły się jeszcze dwa bataliony; zeszły z gościńca i biegły pędem przez pola, jeden naprawo od nas, drugi nalewo. W mały kwadrans zrównały się z nami, przez drugi kwadrans wypoczęły i — ruszyliśmy trzema batalionami naprzód, noga za nogą.
Tymczasem kanonada wzmogła się tak, że było słychać po dwa i po trzy strzały, wybuchające jednocześnie. Co gorsze, zpoza nich rozlegał się jakiś stłumiony odgłos, podobny do ciągłego grzmotu.
— Ile armat, kamracie? — spytałem po niemiecku idącego za mną podoficera.
— Chyba ze sto — odparł, kręcąc głową. — Ale — dodał — porządnie prowadzą interes, bo odezwały się wszystkie razem.
Zepchnięto nas z gościńca, którym w kilka, minut później przejechały wolnym kłusem dwa szwadrony huzarów i cztery armaty, z należącemi do nich jaszczykami. Idący ze mną w szeregu poczęli żegnać się: „W imię Ojca i Syna...“ — Ten i ów popił z manierki.
Nalewo od nas huk wzmagał się; pojedyńczych strzałów już nie można było odróżnić. Nagle krzyknięto w przednich szeregach:
— Piechota!... piechota!...
Machinalnie schwyciłem karabin na tuj, myśląc, że pokazali się austryacy. Ale przed nami, oprócz wzgórza i rzadkich krzaków, nie było nic. Natomiast, na tle grzmotu armat, który prawie przestał nas interesować, usłyszałem jakiś trzask, podobny do rzęsistego deszczu, tylko o wiele potężniejszy.
— Bitwa!... — zawołał ktoś na froncie przeciągłym głosem.
Uczułem, że mi na chwilę serce bić przestało, nie ze strachu, ale jakby w odpowiedzi na ten wyraz, który od dzieciństwa robił na mnie dziwne wrażenie.
W szeregach, pomimo marszu, zrobił się ruch. Częstowano się winem, oglądano broń, mówiono, że najdalej za pół godziny wejdziemy w ogień, a nadewszystko — w grubijański sposób żartowano z austryaków, którym nie wiodło się w tych czasach. Ktoś zaczął gwizdać, inny nucił półgłosem; stopniała nawet sztywna powaga oficerów, zamieniając się w koleżeńską zażyłość. Trzeba było dopiero komendy: „baczność i cisza!...“ ażeby nas uspokoić.
Umilkliśmy i wyrównały się nieco pogięte szeregi. Niebo było czyste, ledwie tu i owdzie bielił się nieruchomy obłok; na krzakach, które mijaliśmy, nie poruszał się żaden listek; nad polem, zarośniętem młodą trawą, nie odzywał się wystraszony skowronek. Słychać było tylko ciężkie stąpanie batalionu, szybki oddech ludzi, czasem szczęk uderzonych o siebie karabinów albo donośny głos majora, który, jadąc przodem, odzywał się do oficerów. A tam, nalewo, wściekały się stada armat i lał deszcz karabinowych strzałów. Kto takiej burzy, przy jasnym niebie, nie słyszał, bracie Katz, ten nie zna się na muzyce!... Pamiętasz, jak nam wówczas dziwnie było na sercu?... Nie strach, ale tak coś jakby żal i ciekawość...
Skrzydłowe bataliony oddalały się od nas coraz bardziej; wreszcie prawy zniknął za wzgórzami, a lewy o paręset sążni od nas, dał nurka w szeroki parów i tylko kiedyniekiedy błysnęła fala jego bagnetów. Podzieli się gdzieś huzarzy i armaty i ciągnąca ztyłu rezerwa, i został sam nasz batalion, schodzący z jednego wzgórza, ażeby wejść na drugie, jeszcze wyższe. Tylko od czasu do czasu z frontu, od tyłu, albo z boków, przyleciał jakiś jeździec z kartką, albo z ustnem poleceniem do majora. Prawdziwy cud, że od tylu poleceń nie zamąciło mu się we łbie!
Nareszcie, już była blisko dziewiąta, weszliśmy na ostatnią wyniosłość, porosłą gęstymi krzakami. Nowa komenda; plutony, idące jeden za drugim, poczęły stawać obok siebie. Gdy zaś dosięgliśmy szczytu wzgórza, kazano nam pochylić się i zniżyć broń, a wkońcu przyklęknąć.
Wtedy (pamiętasz Katz?) Kratochwil, który klęczał przed nami, wetknął głowę między dwie młode sosenki i szepnął:
— Patrzajcie-no!...
Od stóp wzgórza, na południe, aż gdzieś do krawędzi horyzontu, ciągnęła się równina, a na niej — jakby rzeka białego dymu, szeroka na kilkaset kroków, długa — czy ja wiem — może na milę drogi.
— Tyralierzy!... — rzekł stary podoficer.
Po obu stronach tej dziwnej wody widać było kilka czarnych i kilkanaście białych chmur, kotłujących się przy ziemi.
— To baterye, a tam płoną wsie... — objaśniał podoficer.
Wpatrzywszy się zaś lepiej, można było dojrzeć, gdzieniegdzie, również po obu stronach długiej smugi dymu prostokątne plamy: ciemne po lewej, białe po prawej. Wyglądały one jak wielkie jeże z połyskującemi kolcami.
— To — nasze pułki, a to austryackie... — mówił podoficer. No, no!... — dodał — i sam sztab lepiej nie widzi...
Z tej długiej rzeki dymu dolatywało nas nieustanne trzeszczenie karabinowych strzałów, a w tamtych białych chmurach szalała burza armat.
— Phy! — odezwał się wtedy Katz — i to ma być bitwa?... Miałem się też czego bać...
— Zaczekajno-no — mruknął podoficer.
— Przygotuj broń!... — rozległo się po szeregach.
Klęcząc, zaczęliśmy wydobywać i odgryzać patrony. Rozległo się szczękanie stalowych stępli i trzastk odciąganych kurków. Podsypaliśmy prochu na panewki i znowu cisza.
Naprzeciw nas, może o wiorstę, były dwa pagórki, a między niemi gościniec. Spostrzegłem, że na jego żółtem tle ukazują się jakieś białe znaki, które wkrótce utworzyły białą linią, a potem białą plamę. Jednocześnie z parowu, leżącego o kilkaset kroków nalewo od nas, wyszli granatowi żołnierze, którzy niebawem sformowali się w granatową kolumnę. W tej chwili, naprawo od nas, huknął strzał armatni i nad białym oddziałem austryackim ukazał się siwy obłoczek dymu. Parę minut pauzy i znowu strzał i znowu nad austryakami obłoczek. Pół minuty — znowu strzał i znowu obłoczek...
Herr Gott! — zawołał stary podoficer — jak nasi strzelają... Bem komenderuje, czy dyabeł...
Od tej pory szedł z naszej strony strzał za strzałem, aż ziemia drgała, ale biała plama tam, na gościńcu, rosła wciąż. Jednocześnie na przeciwległem wzgórzu błysnął dym i w stronę naszej bateryi poleciał warczący granat. Drugi dym... trzeci dym... czwarty...
— Mądre bestye! — mruknął podoficer.
— Batalion!... naprzód marsz!.. — wrzasnął ogromnym głosem nasz major.
— Kompania!... naprzód marsz... Pluton!.. naprzód marsz!.. — powtórzyli różnemi głosami oficerowie.
Znowu uszykowano nas inaczej. Cztery środkowe plutony zostały na tyle, cztery poszły naprzód, naprawo i nalewo. Podciągnęliśmy tornistry i wzięliśmy broń, jak się komu podobało.
— Z górki na pazurki!... — zawołałeś wtedy Katz.
A w tej chwili granat przeleciał wysoko nad nami i pękł gdzieś wtyle z wielkim łoskotem.
Wtedy błysnęła mi szczególna myśl. Czy bitwy nie są hałaśliwemi komedyami, które wojska urządzają dla narodów, nie robiąc sobie zresztą krzywdy?... To bowiem, na co patrzyłem, wyglądało wspaniale, ale nie tak znowu strasznie.
Zeszliśmy na równinę. Od naszej bateryi przyleciał huzar, donosząc, że jedna z armat zdemontowana. Współcześnie nalewo od nas padł granat; zarył się w ziemię, ale nie wybuchnął.
— Zaczynają nas lizać — rzekł stary podoficer.
Drugi granat pękł nad naszemi głowami i jedna z jego skorup padła Kratochwilowi pod nogi. Pobladł, ale śmiał się.
— Oho!... ho!... — zawołano w szeregu.
W plutonach, które szły przed nami o jakieś sto kroków nalewo, zrobiło się zamieszanie; gdy zaś kolumna posunęła się dalej, zobaczyliśmy dwu ludzi: jeden leżał twarzą do ziemi, wyciągnięty jak struna, drugi siedział, trzymając się rękoma za brzuch. Poczułem zapach prochowego dymu; Katz przemówił coś do mnie, alem go nie słyszał; natomiast zaszumiało mi w prawem uchu, jakby tam wpadła kropla wody.
Podoficer poszedł wprawo, my za nim. Kolumna nasza rozwinęła się we dwie długie linie. Na paręset kroków przed nami zakłębił się dym. Coś trąbiono, alem nie zrozumiał sygnału; natomiast słyszałem ostre poświsty nad głową i koło lewego ucha. O kilka kroków przede mną coś uderzyło w ziemię, zasypując mi piaskiem twarz i piersi. Mój sąsiad strzelił; dwaj stojący za mną, prawie na moich ramionach oparli karabiny i wypalili jeden po drugim. Ogłuszony doreszty wypaliłem i ja... Nabiłem i znowu strzeliłem. Przed front spadł czyjś kask i karabin, ale otoczyły nas takie kłęby dymu, żem nic dalszego nie mógł dojrzeć. Widziałem tylko, że Katz, który ciągle strzelał, wygląda jak obłąkany i ma pianę w kątach ust. Szum w uszach spotęgował mi się tak, żem wkońcu nic nie słyszał, ani huku karabinów, ani armat.
Nareszcie dym stał się tak gęsty i nieznośny, że za wszelką cenę chciałem wydobyć się z niego. Cofnąłem się z początku wolno, później biegiem, widząc ze zdziwieniem, że i inni robią to samo. Zamiast dwu wyciągniętych szeregów, zobaczyłem kupę uciekających ludzi. — „Czego oni u dyabła uciekają?...“ — myślałem, przyspieszając kroku. Nie był to już bieg, ale koński galop. Zatrzymaliśmy się w połowie wzgórza i tu dopiero spostrzegliśmy, że miejsce nasze na placu zajął jakiś nowy batalion; a na szczycie wzgórza walą z armat.
— Rezerwy w ogniu!... Naprzód łajdaki!... Świnie wam paść, psubraty!... — wołali czarni od dymu, rozbestwieni oficerowie, ustawiając nas napowrót w szeregi i płazując każdego, kto nawinął im się pod rękę.
Majora między nimi nie było.
Powoli, zmięszani w odwrocie żołnierze znaleźli się w swoich plutonach, ściągnęli maruderowie i batalion wrócił do porządku. Ubyło jednak ze czterdziestu ludzi.
— Gdzież oni się rozbiegli? — spytałem podoficera.
— Aha, rozbiegli się — odparł zachmurzony.
Nie śmiałem pomyśleć, że zginęli.
Ze szczytu wzgórza zjechało dwu furgonistów; każdy prowadził konia objuczonego pakami. Naprzeciw nich wybiegli nasi podoficerowie i wkrótce wrócili z pakietami nabojów. Wziąłem ośm, bo tyle mi brakowało w ładownicy i zdziwiłem się: jakim sposobem mogłem je zgubić?
— Wiesz ty — rzekł do mnie Katz -— że już po jedenastej?...
— A wiesz ty, że ja nic nie słyszę? — odparłem.
— Głupiś. Przecież słyszysz, co mówię...
— Tak, ale armat nie słyszę... Owszem, słyszę — dodałem, skupiwszy uwagę. Grzmot armat i łoskot karabinów zlały się w jedno ogromne warczenie, już nie ogłuszające, ale wprost ogłupiające. Ogarnęła mnie apatya.
Przed nami, może na pół wiorsty, bałwaniła się szeroka kolumna dymu, którą budzący się wiatr niekiedy rozdzierał. Wówczas na chwilę można było widzieć długi szereg nóg, albo kasków, z połyskującemi obok nich bagnetami. Nad tamtą kolumną i nad naszą kolumną, szumiały granaty, wymieniane pomiędzy bateryą węgierską, która strzelała zpoza nas i austryacką, odzywającą się ze wzgórz przeciwległych.
Rzeka dymu, ciągnąca się przez równinę, ku południowi, kłębiła się jeszcze mocniej i była bardzo pogięta. Gdzie austryacy brali górę, zgięcie szło nalewo, gdzie węgrzy — naprawo. Wogóle pasmo dymu wyginało się bardziej naprawo, jakby nasi już odepchnęli austryaków. Po całej równinie słała się delikatna mgła, niebieskawej barwy.
Dziwna rzecz: huk, choć silniejszy teraz, aniżeli był zpoczątku, już nie robił na mnie wrażenia; ażeby go słyszeć, musiałem się dopiero wsłuchiwać. Tymczasem bardzo wyraźnie dochodził mnie szczęk nabijanych karabinów, albo trzask kurków.
Przyleciał adjutant, zatrąbiono, oficerowie zaczęli przemawiać.
— Chłopcy! — wrzeszczał na całe gardło nasz porucznik, który niedawno uciekł z seminaryum. — Zrejterowaliśmy, bo szwabów było więcej, ale teraz zaskoczymy z boku, ot, tę kolumnę, widzicie?... Zaraz podeprze nas trzeci batalion i rezerwa... Niech żyją Węgry!...
— I ja chciałbym pożyć... — mruknął Kratochwil.
— Pół obrotu wprawo, marsz!.. Szliśmy tak kilka minut; potem pół obrotu wlewo i zaczęliśmy spuszczać się na równinę, usiłując dostać się na prawy bok kolumny walczącej przed nami. Okolica wciąż falista; zprzodu widać przez mgłę pole zarośnięte badylami, za niem lasek.
Nagle między owemi badylami spostrzegłem kilka, a potem kilkanaście dymków, jakby w rozmaitych punktach zapalono fajki; jednocześnie zaczęły nad nami świstać kule. Pomyślałem, że tak wychwalane przez poetów świstanie kul, nie jest bynajmniej poetyczne, ale raczej ordynaryjne. Czuć tam wściekłość martwego przedmiotu.
Od naszej kolumny oderwał się sznur tyralierów i pobiegł ku badylom. My maszerowaliśmy wciąż, jakby kule, przelatujące z ukosa, nie do nas adresowano.
W tej chwili stary podoficer, który szedł na prawem skrzydle, gwiżdżąc Rakoczego, wypuścił karabin, rozstawił ręce i zatoczył się jak pijany. Przez mgnienie oka widziałem jego twarz: miał z lewej strony rozdarty daszek kaska i czerwoną plamkę na czole. Szliśmy wciąż; na prawem skrzydle znalazł się inny podoficer, młody blondynek.
Już zrównywaliśmy się z walczącą kolumną i widzieliśmy pustą przestrzeń między dymem naszej i austryackiej piechoty, kiedy zpoza niej wynurzył się długi szereg białych mundurów. Szereg podnosił się i zniżał co sekundę, a jego nogi migały raz po razu, jak na paradzie.
Stanął. Nad nim błysnęła taśma stali, pochyliła się i — zobaczyłem ze sto wycelowanych do nas karabinów, lśniących jak igły w papierku. Potem zadymiło się, zgrzytnęło jak łańcuch po żelaznej sztabie, a nad nami i około nas przeleciał wicher pocisków.
— Stój!... Pal!...
Wystrzeliłem corychlej, pragnąc zasłonić się chociaż dymem. Pomimo huku, usłyszałem za sobą niby uderzenie kijem w człowieka; ktoś ztyłu padł, zawadzając o mój tornister. Opanował mnie gniew i desperacya; czułem, że zginę, jeżeli nie zabiję niewidzialnego wroga. Nabijałem broń i strzelałem bez pamięci, trochę zniżając karabin i myśląc z dziką satysfakcyą, że moje kule nie pójdą górą. Nie patrzyłem na bok, ani pod nogi; bałem się zobaczyć leżącego człowieka.
Wtem stało się coś nieoczekiwanego W pobliżu nas zatrzeszczały bębny i rozległy się przeraźliwe piszczałki fajfrów. Toż samo za nami. Ktoś krzyknął: „naprzód!“ i — nie wiem, z ilu piersi, wybuchnął krzyk, podobny do jęku, albo do wycia. Kolumna poruszyła się zwolna, prędzej, biegiem... Strzały prawie ucichły i odzywały się tylko pojedyńczo... Z impetem uderzyłem o coś piersiami, pchano się na mnie ze wszystkim stron, pchałem się i ja...
— Kłuj szwaba!... — krzyczał nieludzkim głosem Katz, rwąc się naprzód. A że nie mógł wydobyć się z ciżby, więc podniósł karabin i walił kolbą w tornistry stojących przed nami kolegów.
Nareszcie zrobiło się tak ciasno, że zaczęła mi się giąć klatka piersiowa i uczułem brak tchu. Uniesiono mnie do góry, opuszczono, a wtedy poznałem, że nie stoję na ziemi, ale na człowieku, który jeszcze pochwycił mnie za nogę. W tej chwili wrzeszczący tłum posunął się naprzód, a ja upadłem. Lewa ręka poślizgnęła mi się we krwi.
Obok mnie leżał przewrócony na bok oficer austryacki, człowiek młody, o bardzo szlachetnych rysach. Spojrzał na mnie ciemnemi oczyma, z nieopisamym smutkiem i wyszeptał chrapliwym głosem:
— Nie trzeba deptać... Niemcy są też ludźmi...
Wsunął rękę pod bok i jęczał żałośnie.
Pobiegłem za kolumną. Nasi byli już na wzgórzach, gdzie stały austryackie baterye. Wdrapawszy się za innymi, zobaczyłem jednę armatę przewróconą, drugą zaprzężoną i otoczoną przez naszych.
Trafiłem na szczególną scenę. Jedni z naszych chwycili za koła armaty, drudzy ściągali woźnicę z siodła; Katz przebił bagnetem konia z pierwszej pary, a kanonier austryacki chciał zwalić go w łeb wyciorem. Schwyciłem kanoniera za kołnierz i nagłym ruchem wtył, przewróciłem na ziemię. Katz i jego chciał przebić.
— Co robisz, waryacie?.. — zawołałem, odbijając mu karabin.
Wtedy rozwścieczony rzucił się na mnie, ale stojący obok oficer pałaszem, odtrącił mu bagnet.
— Czego się tu mięszasz?.. — krzyknął Katz na oficera i — oprzytomniał.
Dwie armaty były wzięte, za resztą pognali huzarzy. Daleko przed nami stali nasi, pojedyńczo i w gromadach, strzelając do cofających się austryaków. Kiedyniekiedy jakaś zbłąkana kula nieprzyjacielska świsnęła nad nami, albo zaryła się w ziemię, wydmuchując obłoczek kurzu. Trębacze zwoływali do szeregów.
Około czwartej popołudniu pułk nasz ściągnięto; było po bitwie. Tylko na zachodniej krawędzi horyzontu jeszcze odzywały się pojedyńcze strzały lekkiej artyleryi, jak odgłosy burzy, która już przeszła.
W godzinę później, na rozległym placu boju, w różnych punktach, zagrały pułkowe orkiestry. Przyleciał do nas adjutant z powinszowaniem. Trębacze i dobosze uderzyli sygnał: do modlitwy. Zdjęliśmy kaski, chorążowie podnieśli sztandary i cała armia, z bronią do nogi, dziękowała węgierskiemu Bogu za zwycięstwo.
Stopniowo dym opadł. Gdzie oko sięgło, widzieliśmy, w rozmaitych miejscach, jakby skrawki białego i granatowego papieru, bez ładu porozrzucane na zdeptanej trawie. W polu kręciło się kilkanaście furmanek, a jacyś ludzie składali na nich niektóre z owych skrawków. Reszta została.
— Mieli się też poco rodzić!... — westchnął, oparty na karabinie Katz, którego znowu opanowała melancholia.
Było-to bodaj czy nie ostatnie nasze zwycięstwo. Od tej chwili sztandary z trzema rzekami częściej chodziły przed nieprzyjacielem, aniżeli za nieprzyjacielem, dopóki wreszcie pod Vilagos nie opadły z drzewców, jak liście na jesieni.
Dowiedziawszy się o tem, Katz rzucił szpadę na ziemię (byliśmy już obaj oficerami) i powiedział, że teraz tylko sobie w łeb strzelić. Ja jednak, pamiętając, że we Francyi już siedzi Napoleon, dodałem mu otuchy i — przekradliśmy się do Komorna.
Przez miesiąc wyglądaliśmy odsieczy: z Węgier, z Francyi, nawet z nieba. Nareszcie twierdza kapitulowała.
Pamiętam, że tego dnia Katz kręcił się około prochowni, a miał taki wyraz na twarzy, jak wówczas, kiedy to chciał przebić leżącego kanoniera. Gwałtem wzięliśmy go w kilku pod ręce i wyprowadziliśmy z fortecy, za naszymi.
— Cóż to — szepnął mu jeden z kolegów — zamiast iść z nami na tułactwo, chciałbyś zmykać do nieba?... Ej! Katz, węgierska piechota nie tchórzy i nie łamie słowa danego, nawet... Szwabom...
W pięciu oddzieliliśmy się od reszty wojsk, połamaliśmy szpady, przebraliśmy się za chłopów i ukrywszy pod odzieżą pistolety, wędrowaliśmy w stronę Turcyi. Tropiła nas też, bo tropiła sfora Haynau’a!...
Podróż nasza, po bezdrożach i lasach, trwała ze trzy tygodnie. Pod nogami błoto, nad głowami deszcz jesienny, za plecami patrole, a przed nami — wieczne wygnanie — oto byli nasi towarzysze. Mimo to mieliśmy dobry humor.
Szapary ciągle gadał, że Kossuth jeszcze coś wymyśli, Stein był pewny, że odezwie się za nami Turcya, Liptak wzdychał do noclegu i gorącej strawy, a ja mówiłem, że kto, jak kto, ale Napoleon nas nie opuści. Deszcz rozmiękczył nam odzienie jak masło, brnęliśmy w błocie wyżej kostek, poodłaziły nam podeszwy, a w butach grało jak na trąbce; mieszkańcy bali się sprzedać nam dzbanka mleka, a chłopi w jednej wsi gonili nas z widłami i kosami. Mimoto humor był, a Liptak, pędząc obok mnie tak, aż błoto bryzgało, rzekł zadyszany:
— Eljen mag’jar!... Oto będziemy spali... Żeby tak jeszcze z kielich śliwowicy do poduszki!...
W tem wesołem towarzystwie obdartusów, przed którymi nawet wrony uciekały, tylko Katz był pochmurny. On najczęściej odpoczywał i jakoś prędzej mizerniał; miał spieczone usta, a w oczach blade iskry.
— Boję się, żeby nie dostał zgniłej gorączki — rzekł raz do mnie Szapary.
Niedaleko rzeki Sawy, nie wiem którego dnia naszej wędrówki, znaleźliśmy w pustej okolicy kilka chat, gdzie nas bardzo gościnnie przyjęto. Mrok już zapadł, wściekle byliśmy znużeni, ale dobry ogień i butelka śliwowicy napędziły nam wesołych myśli.
— Przysięgam — wołał Szapary — że najdalej w marcu Kossuth powoła nas do szeregów. Głupstwo zrobiliśmy, łamiąc szpady...
— Może jeszcze w grudniu Turek wojska posunie — dodał Stein. — Ażeby się choć wygoić do tego czasu...
— Moi kochani!... — jęczał Liptak, zawijając się w grochowiny — kładźcie się do dyabła spać, bo inaczej ani Kossuth, ani Turek nas nie rozbudzi.
— Pewno, że nie rozbudzi! — mruknął Katz.
Siedział na ławie naprzeciw komina i smutno patrzył w ogień.
— Ty, Katz, niedługo w sprawiedliwość boską przestaniesz wierzyć — odezwał się Szapary, marszcząc brwi.
— Niema sprawiedliwości dla tych, którzy nie umieli zginąć z bronią w ręku! — krzyknął Katz. — Głupi wy i ja z wami... Turek albo Francuz nadstawi za was karku?... Czemużeście wy sami nie umieli go nadstawić?...
— Ma gorączkę — szepnął Stein. — Będzie z nim kłopot w drodze...
— Węgry!... już niema Węgier! — mruczał Katz — Równość... nigdy nie było równości!... Sprawiedliwość... nigdy jej nie będzie... Świnia wykąpie się nawet w bagnie; ale człowiek z sercem!... Darmo, panie Mincel, już ja u ciebie nie będę krajać mydła...
Zmiarkowałem, że Katz jest bardzo chory. Zbliżyłem się do niego i ciągnąc go na grochowiny, rzekłem:
— Chodź Auguście, chodź...
— Gdzież pójdę?... — odparł, na chwilę wytrzeźwiony.
A potem dodał:
— Z Węgier wypędzili, do szwabów się nie zaciągnę...
Mimo to legł na barłogu. Ogień na kominie wygasał. Dopiliśmy wódkę i położyliśmy się rzędem, z pistoletami w garści. W szczelinach chaty wiatr jęczał, jakby całe Węgry płakały, a nas zmorzył sen. Śniło mi się, że jestem małym chłopcem i że jest Boże Narodzenie. Na stole płonie choinka, przybrana tak ubogo, jak my byliśmy ubodzy, a dokoła: mój ojciec, ciotka, pan Raczek i pan Domański, śpiewają fałszywemi głosami kolendę:

„Bóg się rodzi — moc truchleje“.

Obudziłem się, łkając z żalu za mojem dzieciństwem. Ktoś szarpał mię za ramię.
Byłto chłop, właściciel chaty. Podniósł mnie z grochowin, i wskazując w stronę Katza, mówił przerażony:
— Patrzcieno, panie wojak... Z nim się coś złego stało...
Porwał z komina łuczywo i zaświecił. Spojrzałem. Katz leżał na barłogu skurczony, z wystrzelonym pistoletem w ręku. Ogniste płatki przeleciały mi przed oczyma i zdaje mi się, żem zemdlał.
Ocknąłem się na furze, którą właśnie dojeżdżaliśmy do Sawy. Już dniało, zapowiadał się dzień pogodny; od rzeki ciągnęła surowa wilgoć. Przetarłem oczy, porachowałem... Było na wozie nas czterech i piąty furman. Przecież powinno być pięciu. Nie, powinno być sześciu!.. Szukałem Katza, nie mogłem go dopatrzeć. Nie pytałem o niego; płacz ścisnął mnie za gardło i myślałem, że mnie udusi. Liptak drzemał, Stein ocierał oczy, a Szapary patrzył nabok i tylko pogwizdywał Rakoczego, chociaż ciągle się mylił.
Ej! bracie Katz, cóżeś ty zrobił najlepszego?... Czasem zdaje mi się, żeś znalazł tam w niebie i węgierską piechotę i swój wystrzelany pluton... Niekiedy słyszę łoskot bębnów, ostry rytm marszu i komendę: na ramię broń!... A wtedy myślę, że to ty, Katz, idziesz na zmianę warty przed Bożym tronem... Bo kiepskim byłby Pan Bóg węgierski, gdyby się nie poznał na tobie!
...Alem się też rozgadał, Boże odpuść!... Myślałem o Wokulskim, a piszę o sobie i o Katzu. Wracam więc do przedmiotu.
W parę dni po śmierci Katza weszliśmy do Turcyi, a przez dwa lata następne, ja, już sam, tułałem się po całej Europie. Byłem we Włoszech, Francyi, Niemczech, nawet w Anglii, a wszędzie nękała mnie bieda i żarła tęsknota za krajem. Nieraz zdawało mi się, że stracę rozum, słuchając potoków obcej mowy i widząc nie nasze twarze, nie nasze ubiory, nie naszę ziemię. Nieraz oddałbym życie, ażeby choć spojrzeć na las sosnowy i chałupy poszyte słomą. Nieraz, jak dziecko, wołałem przez sen: ja chcę do kraju!... A gdym się obudził zalany łzami, ubierałem się i pędem biegłem na ulicę, bo mi się przywidziało, że ta ulica koniecznie musi być Starem Miastem, albo Podwalem.
Możebym się zabił z desperacyi, gdyby nie ciągłe wiadomości o Ludwiku Napoleonie, który już został prezydentem, a myślał o cesarstwie. Było mi lżej dźwigać nędzę i tłumić wybuchy żalu, kiedym słuchał o tryumfach człowieka, który miał wykonać testament Napoleona I. i zrobić porządek w świecie.
Nie udało mu się wprawdzie, aleć — zostawił syna. Nieodrazu Kraków zbudowano!...
Nareszcie nie mogłem wytrzymać i — w grudniu 1851 roku, przejechawszy wzdłuż Galicyą, stanąłem na komorze w Tomaszowie. Jedna mnie tylko myśl trapiła:
— A nuż mnie i ztąd wypędzą?...
Nigdy zaś nie zapomnę radości, jakiej doznałem, usłyszawszy, że mam jechać do Zamościa. Właściwie, tom nawet niebardzo jechał; raczej szedłem, ale z jakąż uciechą!
W Zamościu bawiłem rok z czemś. A żem dobrze drwa rąbał, więc byłem codzień na świeżem powietrzu. Napisałem ztamtąd list do Mincla i podobno otrzymałem od niego odpowiedź, nawet pieniądze; ale, wyjąwszy pokwitowania z odbioru, bliższych szczegółów tego wypadku nie pamiętam.
Zdaje się jednak, że Jaś Mincel zrobił inną rzecz, choć nie wspomniał o niej do śmierci i nawet nie lubił o tem rozmawiać. Oto, chodził on do różnych jenerałów, którzy odbyli węgierską kampanią i tłómaczył im, że przecież powinni ratować kolegę w nieszczęściu. No i uratowali mnie, tak, że już w lutym 1853 roku mogłem jechać do Warszawy. Zwrócono mi nawet patent oficerski, jedyną pamiątkę, jaką wyniosłem z Węgier, nie licząc dwu ran: w piersi i w nogę. Było nawet lepiej, bo oficerowie wyprawili mi obiad, na którym gęsto piliśmy zdrowie węgierskiej piechoty. Od tej też pory mówię, że najtrwalsze stosunki zawiązują się na placu bitwy.
Ledwiem opuścił mój dotychczasowy apartament, będąc gołym jak pieprz turecki, zaraz zastąpił mi drogę nieznany żydek i oddał list z pieniędzmi. Otworzyłem go i przeczytałem:
„Mój kochany Ignacy! Posyłam ci 200 złotych na drogę, to się później obrachujemy. Zajedź wprost do mego sklepu na Krakowskiem Przedmieściu, a nie na Podwal, broń Boże! bo tam mieszka ten złodziej Franc, niby mój brat; któremu nawet pies porządny nie powinien podawać ręki. Całuję cię, Jan Mincel. Warszawa d. 16 lutego r. 1853“.
„Ale, ale!... Stary Raczek, co się z twoją ciotką ożenił, to wiesz — umarł, a i ona także, ale pierwiej. Zostawili ci trochę gratów i parę tysięcy złotych. Wszystko jest u mnie w porządku, tylko salopę ciotki móle trochę sponiewierały, bo bestya Kaśka zapomniała włożyć bakuniu. Franc kazał cię ucałować. Warszawa d. 18 lutego r. 1853“.
Ten sam żydek wziął mnie do swego domu, gdzie doręczył mi tłómoczek z bielizną, odzieniem i obuwiem. Nakarmił mnie rosołem z gęsiny, potem gotowaną, a potem pieczoną gęsiną, której do Lublina nie mogłem strawić. Nareszcie dał mi butelkę wybornego miodu, zaprowadził do gotowej już furmanki, lecz — ani chciał słuchać o żadnem wynagrodzeniu.
— Jabym się wstydził brać od takie osobe — odpowiadał na wszystkie moje zaklęcia.
Dopiero, gdym już miał wsiąść do fury, odprowadził mnie na bok i rozejrzawszy się, czy kto nie podsłuchuje, szepnął:
— Jak pan dobrodziej ma węgierskie dukaty, to ja kupię. Ja rzetelnie zapłacę, bo mnie potrzeba dla córki, co po pańskim Nowym Roku wychodzi zamąż...
— Nie mam dukatów — odparłem.
— Pan dobrodziej był na węgierskie wojne i pan nie ma dukatów?... — rzekł zdziwiony.
Już postawiłem nogę na stopniu fury, kiedy ten sam żydek odciągnął mnie drugi raz na stronę.
— Może pan dobrodziej ma jakie kosztowności?... Pierścionków, zygarków, branzeletów?... Jak zdrowia pragnę, ja rzetelnie zapłacę, bo to dla mojej córki...
— Nie mam, bracie, daję ci słowo...
— Nie ma pan? — powtórzył, szeroko otwierając oczy. — To poco pan chodził na Węgry?...
Ruszyliśmy, a on jeszcze stał i trzymał się ręką za brodę, z politowaniem kiwając głową.
Fura była wynajęta tylko dla mnie. Zaraz jednak, na następnej uliczce, furman spotkał swego brata, który miał bardzo pilny interes do Krasnegostawu.
— Niech wielmożny pan pozwoli jego zabrać — prosił, zdjąwszy czapkę. — Na złe droge, to on będzie szedł piechotą.
Pasażer wsiadł. Nim dojechaliśmy do bramy fortecznej, zastąpiła nam jakaś żydówka z tłómokiem i poczęła krzykliwie rozmawiać z furmanem. Okazało się, że jestto jego ciotka, która ma w Fajsławicach chore dziecko.
— Może wielmożny pan pozwoli się jej przysiąść... To jest bardzo letka osoba... — prosił furman.
Za bramą wreszcie, w rozmaitych punktach szosy, znalazło się jeszcze trzech kuzynów mego furmana, który zabrał ich pod pozorem, że będzie mi w drodze weselej. Jakoż zepchnęli mnie na tylną oś wozu, deptali po nogach, palili szkaradny tytuń, a przedewszystko wrzeszczeli, jak opętani.
Przez cztery dni zdawało mi się, że siedzę w przenośnej bożnicy. Na każdym popasie jakiś pasażer ubywał, inny zajmował jego miejsce. Pod Lublinem zsunęła mi się na plecy ciężka paka; istny cud, żem nie stracił życia. Pod Kurowem staliśmy parę godzin na szosie, gdyż zginął czyjś kufer, po który furman jeździł konno do karczmy. Przez całą wreszcie drogę czułem, że leżąca na moich nogach pierzyna jest gęściej zaludniona od Belgii.
Piątego dnia, przed wschodem słońca, stanęliśmy na Pradze. Ale że fur było mnóstwo, a łyżwowy most ciasny, więc ledwie około dziesiątej zajechaliśmy do Warszawy. Muszę dodać, że wszyscy moi współpasażerowie znikli na Bednarskiej ulicy, jak eter octowy, zostawiając po sobie mocny zapach. Gdy zaś przy ostatecznym rachunku wspomniałem o nich furmanowi, wytrzeszczył na mnie oczy.
— Jakie pasażery?... — zawołał zdziwiony. — Wielmożny pan to jest pasażer, ale tamto — same parchy. Jak my stanęli na rogatce, to nawet strażnik dwa takie gałgany rachował za złotówkę na jeden paszport. A wielmożny pan myśli, co oni byli pasażery!...
— Więc nie było nikogo? — odparłem. — A zkądże u licha pchły, które mnie oblazły?
— Może z wilgoci. Czy ja wiem! — odpowiedział furman.
Przekonany w ten sposób, że na bryce nie było nikogo oprócz mnie, sam jeden, rozumie się, zapłaciłem za całą podróż, co tak rozczuliło furmana, że wypytawszy się, gdzie będę mieszkał, obiecał mi przywozić co dwa tygodnie tytuń przemycany.
— Nawet teraz — rzekł cicho — mam na furze centnar. Może przynieść wielmożnego pana z parę funty?...
— Żeby cię dyabli wzięli! — mruknąłem, chwytając mój tłómoczek. — Tego jeszcze brakowało, ażeby aresztowali mnie za defraudacyą.
Szybko biegnąc przez ulice, przypatrywałem się miastu, które po Paryżu wydawało mi się brudne i ciasne, a ludzie posępni. Sklep J. Mincla na Krakowskiem Przedmieściu łatwo znalazłem; ale, na widok znanych miejsc i szyldów, serce zaczęło mi się tak trząść, żem chwilę musiał odpocząć.
Spojrzałem na sklep — prawie taki jak na Podwalu; na drzwiach blaszany pałasz i bęben (może ten sam, który widziałem w dzieciństwie!) — w oknie talerze, koń i skaczący kozak... Ktoś uchylił drzwi i zobaczyłem w głębi, zawieszone u sufitu: farby w pęcherzach, korki w siatce, nawet wypchanego krokodyla.
Za kontuarem, blisko okna, siedział na starym fotelu Jan Mincel i ciągnął za sznurek kozaka...
Wszedłem, drżąc jak galareta i stanąłem naprzeciw Jasia. Zobaczywszy mnie (już zaczął tyć chłopak), ciężko uniósł się z fotelu i przymrużył oczy. Nagle krzyknął do jednego z chłopców sklepowych:
— Wicek!... gnaj do panny Małgorzaty i powiedz, że wesele zaraz po Wielkiej Nocy...
Potem wyciągnął do mnie obie ręce ponad kontuarem i długo ściskaliśmy się, milcząc.
— Aleś też walił szwabów! Wiem, wiem — szepnął mi do ucha. — Siadaj — dodał, wskazując krzesło. — Kaziek! rwij do Grossmutter... Pan Rzecki przyjechał...
Siadłem i znowu nie mówiliśmy nic do siebie. On żałośnie trząsł głową, ja spuściłem oczy. Obaj myśleliśmy o biednym Katzu i o naszych zawiedzionych nadziejach. Wreszcie Mincel utarł nos z wielkim hałasem i odwróciwszy się do okna, mruknął:
— No, co tam...
Wrócił zadyszany Wicek. Uważałem, że surdut tego młodzieńca połyskuje od tłustych plam.
— Byłeś? — spytał go Mincel.
— Byłem. Panna Małgorzata powiedziała, że dobrze.
— Żenisz się? — rzekłem do Jasia.
— Phi!... cóż mam robić! — odparł.
— A Grossmutter, jak się ma?
— Zawsze jednakowo. Choruje tylko wtedy, kiedy stłuką jej dzbanek do kawy.
— A Franc?
— Nie gadaj mi o tym łajdaku — wstrząsnął się Jan Mincel. — Wczoraj przysiągłem sobie, że noga moja u niego nie postanie...
— Cóż ci zrobił? — spytałem.
— To podłe szwabisko ciągle drwi z Napoleona!... Mówi, że złamał przysięgę rzeczypospolitej, że jest kuglarzem, któremu oswojony orzeł napluł w kapelusz... Nie — mówił Jan Mincel — z tym człowiekiem żyć nie mogę...
Przez cały czas naszej rozmowy dwaj chłopcy i subjekt załatwiali interesantów, na których nawet nie zwracałem uwagi. Wtem skrzypnęły tylne drzwi sklepu i z poza szaf wysunęła się staruszka, w żółtej sukni, z dzbanuszkiem w ręku.
— Gut Morgen, meine Kinder!... Der Kaffee ist schon...
Pobiegłem i ucałowałem jej suche rączyny, nie mogąc słowa przemówić.
— Ignaz!... Herr Jesäs... Ignaz! — zawołała, ściskając mnie. — Wo bist du so lange gewesen, lieber Ignaz?...
— No, przecie Grossmutter wie, że był na wojnie. Co się tu pytać, gdzie był? — wtrącił Jan.
— Herr Jesäs!... Aber du hast noch kein Kaffee getrunken?...
— Naturalnie, że nie pił — odparł Jan w mojem imieniu.
— Du lieber Gott! Es ist ja schon zehn Uhr...
Nalała mi kubek kawy, wręczyła trzy świeże bułki i znikła, jak zwykle.
Teraz główne drzwi otworzyły się z łoskotem i wbiegł Franc Mincel, tłuściejszy i czerwieńszy od brata.
— Jak się masz, Ignacy!... — zawołał, padając mi w objęcia.
— Nie całuj się z tym durniem, który jest zakałą rodu Minclów!... — rzekł do mnie Jan.
— Oj! oj! co mi to za ród!... — odparł ze śmiechem Franc. — Nasz ojciec przyjechał taczkami we dwa psy...
— Nie gadam z panem! — wrzasnął Jan.
— Ja też nie do pana mówię, tylko do Ignacego — odparł Franc. — A nasz stryj — ciągnął dalej — było przecie takie zakute szwabisko, że wylazł z trumny po swoję szlafmycę, której mu tam zapomnieli włożyć...
— Robisz mi pan afront w moim domu!... — krzyknął Jan.
— Nie przyszedłem do pańskiego domu, tylko do sklepu, za sprawunkiem... Wicek! — zwrócił się Franc do chłopca — daj mi korek za grosz... Tylko zawiń go w bibułę... Do widzenia, kochany Ignacy, wpadnij do mnie dziś wieczorem, to przy dobrej butelce pogadamy. A może i ten pan z tobą przyjdzie — dodał, już z ulicy, wskazując ręką na sinego z gniewu Jana.
— Noga moja nie postanie u podłego szwaba! — krzyknął Jan.
To jednak nie przeszkodziło, że wieczorem byliśmy obaj u Franca.
Mimochodem wspomnę, że nie było tygodnia, w ciągu którego bracia Minclowie nie pokłóciliby się i nie pogodzili przynajmniej ze dwa razy. Co zaś jest najosobliwszem, że przyczyny swarów nigdy nie wypływały z interesu natury materyalnej. Owszem, pomimo największych nieporozumień, bracia zawsze poręczali swoje kwity, pożyczali sobie pieniędzy i nawzajem płacili długi. Powody tkwiły w ich charakterach.
Jan Mincel był romantyk i entuzyasta, Franc spokojny i zgryźliwy; Jan był gorącym bonapartystą, Franc republikaninem i specyalnym wrogiem Napoleona III. Nareszcie Franc Mincel przyznawał się do niemieckiego pochodzenia, podczas gdy Jan uroczyście twierdził, że Minclowie pochodzą ze starożytnej polskiej rodziny Miętusów, którzy kiedyś, może za Jagiellonów, a może za królów wybieralnych, osiedli między niemcami.
Dość było jednego kieliszka wina, ażeby Jan Mincel zaczął bić pięściami w stół, albo w plecy swoich sąsiadów i wrzeszczeć:
— Czuję w sobie starożytną polską krew!... Niemka nie mogłaby mnie urodzić!... Mam zresztą dokumenta...
I bardzo zaufanym osobom pokazywał dwa stare dyplomy, z których jeden odnosił się do jakiegoś Modzelewskiego, kupca w Warszawie za czasów szwedzkich, a drugi do Milera, kościuszkowskiego porucznika. Jakiby przecież istniał związek między temi osobami a rodziną Minclów — nie wiem podziśdzień, choć objaśnienia niejednokrotnie słyszałem.
Nawet z powodu wesela Jana wybuchnął skandal między braćmi: Jan bowiem zaopatrzył się na tę uroczystość w amarantowy kontusz, żółte buty i szablę, podczas gdy Franc oświadczył, że nie pozwoli na taką maskaradę przy ślubie, choćby miał podać skargę do policyi. Usłyszawszy to, Jan przysiągł, że zabije denuncyanta, jeżeli go zobaczy, i do weselnej kolacyi ubrał się w szaty swoich przodków Miętusów. Franc zaś był i na ślubie i na weselu, lecz choć nie gadał z bratem, na śmierć zatańcowywał mu żonę i prawie do samobójstwa upił się jego winem.
Nawet zgon Franca, który w roku 1856 zmarł na karbunkuł, nie obszedł się bez awantury. W ciągu trzech ostatnich dni obaj bracia po dwa razy wyklęli się i wydziedziczyli w sposób bardzo uroczysty. Mimo to, Franc cały majątek zapisał Janowi, a Jan przez kilka tygodni chorował z żalu po bracie i — połowę odziedziczonej fortuny (około 20.000 złotych) przekazał jakimś trzem sierotkom, któremi nadto opiekował się do końca życia.
Dziwna byłato rodzina!
I otóż znowu zboczyłem od przedmiotu: miałem pisać o Wokulskim, a piszę o Minclach. Gdybym nie czuł się tak rzeźkim, jak jestem, mógłbym posądzić się o gadulstwo, zapowiadające bliską starość.
Powiedziałem, że w postępowaniu Stasia Wokulskiego wielu rzeczy nie rozumiem i za każdym razem mam ochotę zapytać: naco to wszystko?...
Otóż, kiedym wrócił do sklepu, prawie cowieczór zbieraliśmy się u Grossmutter na górze: Jan i Franc Minclowie, a czasem i Małgosia Pfeifer. Małgosia z Janem siadywali w okiennej framudze i trzymając się za ręce, patrzyli w niebo; Franc pił piwo z dużego kufla (który miał cynową klapę), staruszka robiła pończochę, a ja — opowiadałem dzieje kilku lat spędzonych zagranicą.
Najczęściej, rozumie się, była mowa o tęsknotach, niewygodach żołnierskiego życia, albo o bitwach. W takiej chwili Franc wypijał podwójne porcye piwa, Małgosia przytulała się do Jana (do mnie nikt się tak nie przytulał), a Grossmutter gubiła oczka w pończosze. Gdym już skończył, Franc wzdychał, szeroko rozsiadając się na kanapie, Małgosia całowała Jana, a Jan Małgosię, staruszka zaś, trzęsąc głową, mówiła:
— Jesäs! Jesäs!... wie ist es schrecklich... Aber sag mir, lieber Ignaz, wozu also bist du denn nach Ungarn gegangen?...
— No, przecie Grossmutter rozumie, że chodził do Węgier na wojnę — wtrącił niecierpliwie Jan.
Lecz staruszka, ciągle kręcąc głową ze zdziwienia, mruczała do siebie:
— Der Kaffee war ja immer gut, und zu Mittag hat er sich doch immer vollgegessen... Warum hat er denn das gethan?...
— O! bo Grossmutter myśli tylko o kawie i o obiedzie — oburzył się Jan.
Nawet kiedy opowiedziałem ostatnie chwile i straszną śmierć Katza, starowina wprawdzie rozpłakała się, pierwszy raz od czasu, jak ją znałem; nie mniej jednak, otarłszy łzy i wziąwszy się znowu do swej pończochy, szeptała:
— Merkwürdig! Der Kaffee war ja immer gut und zu Mittag hat er sich doch immer vollgegessen... Warum hat er denn das gethan?
Toż samo ja dziś, nieomal cogodzinę, mówię o Stasiu Wokulskim. Miał po śmierci żony spokojny kawałek chleba, więc poco pojechał do Bułgaryi? Zdobył tam taki majątek, że mógłby sklep zwinąć: poco zaś rozszerzył go? Ma przy nowym sklepie pyszne dochody, więc poco tworzy jeszcze jakąś spółkę?...
Poco wynajął dla siebie ogromne mieszkanie? Poco kupił powóz i konie? Poco pnie się do arystokracyi, a unika kupców, którzy mu tego darować nie mogą?...
A w jakim celu zajmuje się furmanem Wysockim, albo jego bratem dróżnikiem z kolei żelaznej. Poco kilku biednym czeladnikom założył warsztaty? Poco opiekuje się nawet nierządnicą, która, choć mieszka u Magdalenek, mocno szkodzi jego reputacyi?...
A jaki on sprytny... Kiedy dowiedziałem się na giełdzie o zamachu Hӧdla, wracam do sklepu i patrząc mu bystro w oczy, mówię:
— Wiesz Stasiu, jakiś Hӧdel strzelił do cesarza Wilhelma...
A on, jakby nigdy nic, odpowiada:
— Waryat.
— Ale temu waryatowi — ja mówię — zetną głowę.
— I słusznie — on odpowiada — nie będzie się mnożył ród waryacki.
Żeby mu przy tem drgnął choć jeden muskuł, nic. Skamieniałem wobec jego zimnej krwi.
Kochany Stasiu, tyś sprytny, alem i ja nie w ciemię bity: wiem więcej, aniżeli przypuszczasz i to mi tylko bolesne, że nie masz do mnie zaufania. Bo rada przyjaciela i starego żołnierza mogłaby cię uchronić od niejednego głupstwa, jeżeli nie od plamy...
Ale co ja tu będę wypowiadać własne opinie; niech mówi za mnie bieg wypadków.
W początkach maja wprowadziliśmy się do nowego sklepu, który obejmuje pięć ogromnych salonów. W pierwszym pokoju, nalewo, mieszczą się same ruskie tkaniny: perkale, kretony, jedwabie i aksamity. Drugi pokój zajęty jest w połowie na te same tkaniny, a w połowie na drobiazgi do ubrania służące: kapelusze, kołnierzyki, krawaty, parasolki. W salonie frontowym, najwykwintniejsza galanterya: bronzy, majoliki, kryształy, kość słoniowa. Następny pokój, naprawo, lokuje zabawki, tudzież wyroby z drzewa i metalów, a w ostatnim pokoju, naprawo, są towary z gumy i skóry.
Tak sobie to uporządkowałem; nie wiem, czy właściwie, ale Bóg mi świadkiem, żem chciał jak najlepiej. Wreszcie pytałem o zdanie Stasia Wokulskiego; ale on, zamiast coś poradzić, tylko wzruszał ramionami i uśmiechał się, jakby mówił:
— A cóż mnie to obchodzi...
Dziwny człowiek! Przyjdzie mu do głowy genialny plan, wykona go w ogólnych zarysach, ale — ani dba o szczegóły. On kazał przenieść sklep, on zrobił go ogniskiem handlu ruskich tkanin i galanteryi zagranicznej, on zorganizował całą administracyą. Ale zrobiwszy to, dziś ani mięsza się do sklepu: składa wizyty wielkim panom, albo jeździ swoim powozem do Łazienek, albo gdzieś znika bez śladu; a w sklepie ukazuje się ledwie przez parę godzin na dzień. Przytem roztargniony, rozdrażniony, jakby na coś czekał, albo czegoś się obawiał.
Ale, cóżto za złote serce!
Ze wstydem wyznaję, że było mi trochę przykro wynosić się na nowy lokal. Jeszcze ze sklepem pół biedy; nawet wolę służyć w ogromnym magazynie, na wzór paryskich, aniżeli w takim kramie, jakim był nasz poprzedni. Żal mi jednak było mego pokoju, w którym dwadzieścia pięć lat przemieszkałem. Ponieważ do lipca obowiązuje nas stary kontrakt, więc do połowy maja siedziałem w moim pokoiku, przypatrując się jego ścianom, kracie, która przypominała mi najmilsze chwile w Zamościu i starym sprzętom.
„Jak ja to wszystko ruszę, jak ja to przeniosę, Boże miłosierny!...“ — myślałem.
Aż jednego dnia, około połowy maja, (rozeszły się wówczas wieści mocno pokojowe) Staś, przed samem zamknięciem sklepu, przychodzi do mnie i mówi:
— Cóż stary, czas by się przeprowadzić na nowe mieszkanie.
Doznałem takiego uczucia, jakby ze mnie krew wyciekła. A on prawi dalej:
— Chodźże ze mną, pokażę ci nowy lokal, który wziąłem dla ciebie w tym samym domu.
— Jakto wziąłeś? — pytam. — Przecież muszę umówić się o cenę z gospodarzem.
— Już zapłacone! — on odpowiada.
Wziął mnie pod rękę i prowadzi przez tylne drzwi sklepu do sieni.
— Ależ — mówię — tu lokal zajęty...
Zamiast odpowiedzi, otworzył drzwi po drugiej stronie sieni. Wchodzę... słowo honoru — salon!... Meble kryte utrechtem, na stołach albumy, w oknie majoliki... Pod ścianą biblioteka...
— Masz tu — mówi Staś, pokazując bogato oprawne książki — trzy historye Napoleona I, życie Garibaldego i Kossutha, historyą Węgier...
Z książek byłem bardzo kontent, ale ten salon, muszę wyznać, zrobił na mnie przykre wrażenie. Staś spostrzegł to i uśmiechnąwszy się, nagle otworzył drugie drzwi.
Boże miłosierny!... ależ ten drugi pokój, to mój pokój, w którym mieszkałem od lat dwudziestu pięciu. Okna zakratowane, zielona firanka, mój czarny stół... A pod ścianą, naprzeciw, moje żelazne łóżko, dubeltówka i pudło z gitarą...
— Jakto — pytam — więc mnie już przenieśli?...
— Tak — odpowiada Staś — przenieśli ci każdy ćwieczek, nawet płachtę dla Ira.
Może to się wyda komu śmiesznem, ale ja miałem łzy w oczach... Patrzyłem na jego surową twarz, smutne oczy i prawie nie mogłem wyobrazić sobie, że ten człowiek jest tak domyślny i posiada taką delikatność uczuć. Bo żebym mu choć wspomniał o tem... On sam odgadł, że mogę tęsknić za dawną siedzibą i sam czuwał nad przeprowadzeniem moich gratów.
Szczęśliwa byłaby kobieta, z którąby on się ożenił, (mam nawet dla niego partyą...); ale on się chyba nie ożeni. Jakieś dzikie myśli snują mu się po głowie, ale nie o małżeństwie niestety!... Ileto już poważnych osób przychodziło do naszego sklepu, niby za sprawunkami, a naprawdę w swaty do Stasia i — wszystko na nic.
Taka pani Szperlingowa ma ze sto tysięcy rubli gotowizną i dystylarnią. Czego ona już nie kupiła u nas, a wszystko dlatego, ażeby mnie zapytać:
— Cóż, nie żeni się pan Wokulski?
— Nie, pani dobrodziejko...
— Szkoda! — mówi pani Szperlingowa, wzdychając. — Piękny sklep, duży majątek, ale — wszystko to rozejdzie się... bez gospodyni. Gdyby zaś pan Wokulski wybrał sobie jaką poważną i majętną kobietę, wzmocniłby się nawet jego kredyt.
— Święte słowa pani dobrodziejki... — ja odpowiadam.
— Adieu! panie Rzecki — ona mówi (kładąc na kasie dwadzieścia, albo i pięćdziesiąt rubli). — Ale niechże pan czasem nie wspomni panu Wokulskiemu o tem, że ja mówiłam coś o małżeństwie. Bo gotów pomyśleć, że stara baba poluje na niego... Adieu, panie Rzecki...
— Owszem, nie zaniedbam wspomnieć mu o tem...
I zaraz myślę, że gdybym ja był Wokulskim, w jednej chwili ożeniłbym się z tą bogatą wdową. Jak ona zbudowana, Herr Jesäs!...
Albo taki Szmeterling, rymarz. Ile razy załatwiamy rachunek, mówi:
— Nie mógłby się, panie tego, taki, panie tego, Wokulski żenić?... Chłop, panie, ognisty, kark jak u byka... Żeby mnie piorun, panie tego, trzasł, sam oddałbym mu córkę, a w posagu dałbym im rocznie za dziesięć tysięcy, panie tego, rubli towaru... No?
Albo taki radca Wroński. Niebogaty, cichutki, ale kupuje u nas cotydzień, choćby parę rękawiczek i za każdym razem mówi:
— Ma tu Polska nie ginąć, mój Boże, kiedy tacy, jak Wokulski, nie żenią się. Bo to nawet, mój Boże! nie potrzebuje człowiek posagu, więc mógłby znaleźć panienkę, która, mój Boże! i do fortepianu i domem zarządzi i zna języki...
Takich swatów dziesiątki przewijają się przez nasz sklep. Niektóre matki, ciotki, albo ojcowie poprostu przyprowadzają do nas panny na wydaniu. Matka, ciotka, albo ojciec kupuje coś za rubla, a tymczasem panna chodzi po sklepie, siada, bierze się pod boki, ażeby zwrócić uwagę na swoję figurę, wysuwa naprzód prawą nóżkę, potem lewą nóżkę, potem wystawia rączki... Wszystko w tym celu, ażeby złapać Stacha, a jego — albo niema w sklepie, albo jeżeli jest, to nawet nie patrzy na towar, jakby mówił:
— Taksacyą zajmuje się pan Rzecki...
Wyjąwszy rodzin, mających dorosłe córki, tudzież wdów i panien na wydaniu, które zdają się być odważniejszemi od węgierskiej piechoty, biedny mój Stach nie cieszy się sympatyą. Nic dziwnego — oburzył przeciw sobie wszystkich fabrykantów jedwabnych i bawełnianych, a także kupców, którzy sprzedają ich towary.
Raz, przy niedzieli (rzadko mi się to zdarza), zaszedłem do handelku na śniadanie. Kieliszek anyżówki i kawałek śledzia przy bufecie, a do stołu porcyjka flaków i ćwiartka porteru — oto bal! Zapłaciłem niecałego rubla, ale com się nałykał dymu, a com się nasłuchał!... Wystarczy mi tego na parę lat.
W dusznym i ciemnym, jak wędlarnia, pokoju, gdzie mi flaki podano, siedziało ze sześciu jegomościów przy jednym stole. Byli-to ludzie spasieni i dobrze odziani; zapewne kupcy, obywatele miejscy, a może i fabrykanci. Każdy wyglądał tak na trzy do pięciu tysięcy rubli rocznego dochodu.
Ponieważ nie znałem tych panów, a zapewne i oni mnie, nie mogę więc posądzić ich o umyślną szykanę. Proszę jednak wyobrazić sobie, co za traf, że właśnie, gdym wszedł do pokoju, rozmawiali o Wokulskim. Kto mówił, z przyczyny dymu nie widziałem; wreszcie nie śmiałem podnieść oczu od talerza.
— Karyerę zrobił! — mówił gruby głos. — Zamłodu wysługiwał się takim, jak my, a ku starości chce mu się fagasować wielkim panom.
— Ci dzisiejsi panowie — wtrącił jegomość dychawiczny — tyle warci, co i on. Gdzieby to dawniej w hrabskim domu przyjmowali ex kupczyka, który przez ożenek dorobił się majątku... Śmiech powiedzieć!...
— Fraszka ożenek — odparł gruby głos, zakrztusiwszy się nieco — bogaty ożenek nie hańbi. Ale te miliony, zarobione na dostawach w czasie wojny, zdaleka pachną kryminałem.
— Podobno nie kradł — odezwał się półgłosem ktoś trzeci.
— W takim razie niema milionów — huknął bas. — A w takim znowu wypadku poco zadziera nosa!... czego pnie się do arystokracyi?...
— Mówią — dorzucił inny głos — że chce założyć spółkę z samych szlachciców...
— Aha!... I oskubać ich, a potem zemknąć — wtrącił dychawiczny.
— Nie — mówił bas — on z tych dostaw nie obmyje się nawet szarem mydłem. Kupiec galanteryjny robi dostawy! Warszawiak jedzie do Bułgaryi!...
— Pański brat, inżynier, jeździł za zarobkiem jeszcze dalej — odezwał się półgłos.
— Zapewne! — przerwał bas. — Czy może i sprowadzał perkaliki z Moskwy? Tu jest drugi sęk: zabija przemysł krajowy!...
— Ehe! he!... — zaśmiał się ktoś, dotąd milczący — to już do kupca nie należy. Kupiec jest od tego, ażeby sprowadzał tańszy towar i z lepszym zyskiem dla siebie. Nieprawda? Ehe! he!...
— W każdym razie nie dałbym trzech groszy za jego patryotyzm — odparł bas.
— Podobno jednak — wtrącił półgłos — ten Wokulski dowiódł swego patryotyzmu nietylko językiem...
— Tem gorzej — przerwał bas. — Dowodził, będąc gołym; ochłonął, poczuwszy ruble w kieszeni.
— O!... że też my zawsze kogoś musimy posądzać o szelmostwa! Nieładnie!... — oburzał się półgłos.
— Coś go pan mocno bronisz?... — spytał bas, posuwając krzesłem.
— Bronię, bom trochę o nim słyszał — odpowiedział półgłos. — Furmani u mnie niejakiś Wysocki, który umierał z głodu, nim Wokulski postawił go na nogi...
— Za pieniądze z dostaw w Bułgaryi!... Dobroczyńca!...
— W każdym razie ciemna to figura — zakonkludował dychawiczny. — Rzuca się wprawo i wlewo, sklepu nie pilnuje, perkaliki sprowadza, szlachtę jakby chciał naciągnąć...
Ponieważ chłopiec sklepowy w tej chwili przyniósł im nowe butelki, więc wymknąłem się pocichu. Nie wmieszałem się do tej rozmowy, gdyż, znając Stacha od dziecka, mógłbym im powiedzieć tylko dwa wyrazy: „Jesteście podli“...
I to wszystko gadają wówczas, kiedy ja drżę z obawy o jego przyszłość, kiedy, wstając i kładąc się spać, pytam: „co on robi? poco robi? i co z tego wyniknie?...“ I to wszystko gadają o nim dziś, przy mnie, który wczoraj patrzyłem, jak dróżnik Wysocki upadł mu do nóg, dziękując za przeniesienie do Skierniewic i udzielenie zapomogi...
Prosty człowiek, a jaki uczciwy! Przywiózł ze sobą dziesięcioletniego syna, i wskazując na Wokulskiego, mówił:
— Przypatrz-że się Pietrek panu, bo to nasz największy dobrodziej... Jakby kiedy zechciał, żebyś sobie uciął rękę dla niego, utnij, a jeszcze mu się nie wywdzięczysz...
Albo ta dziewczyna, która pisała do niego od Magdalenek: „Przypomniałam sobie jednę modlitwę z dziecinnych czasów, ażeby modlić się za pana“...
Oto ludzie prości, oto dziewczyny występne; czyliż oni i one nie mają więcej szlachetnych uczuć, aniżeli my, surdutowcy, po całem mieście chwalący się cnotami, w które zresztą żaden z nas nie wierzy. Ma Staś racyą, że zajął się losem tych biedaków, chociaż... mógłby się nimi zajmować w sposób trochę spokojniejszy...
Ach! bo trwożą mnie jego nowe znajomości...
Pamiętam, w początkach maja, wchodzi do sklepu jakiś bardzo niewyraźny jegomość (rude faworyty, oczy paskudne) i położywszy na kantorku swój bilet wizytowy, mówi dosyć połamanym językiem:
— Prosze powiedzieć pan Wokulski, ja będę dziś siódma...
I tyle. Spojrzałem na bilet, czytam: „Wiljam Colins, nauczyciel języka angielskiego“... Cóż to za farsa?... Przecie chyba Wokulski nie będzie uczył się poangielsku?...
Wszystko jednak zrozumiałem, gdy na drugi dzień przyszły telegramy o... zamachu Hӧdla...
Albo inna znajomość, jakaś pani Meliton, która zaszczyca nas wizytami od chwili powrotu Stasia z Bułgaryi. Chuda baba, mała, trajkocze jak młyn, a czujesz, że mówi tylko to, co chce powiedzieć. Wpada raz, w końcu maja:
— Jest pan Wokulski? Pewno niema, spodziewam się... Wszak mówię z panem Rzeckim? Zaraz to zgadłam... Co za piękna neseserka!... drzewo oliwkowe, znam się na tem. Niech pan powie panu Wokulskiemu, ażeby mi to przysłał, on wie mój adres i — ażeby, jutro, około pierwszej, był w Łazienkach...
— W których, przepraszam? — spytałem oburzony jej zuchwalstwem.
— Jesteś pan błazen... W królewskich! — odpowiada mi ta dama.
No i cóż!... Wokulski posłał jej neseserkę i pojechał do Łazienek. Wróciwszy zaś ztamtąd, powiedział mi, że... w Berlinie zbierze się kongres dla zakończenia wojny wschodniej... I kongres jest!...
Taż sama jejmość wpada drugi raz, zdaje mi się, pierwszego czerwca.
— Ach! — woła — cóżto za piękny wazon!... Z pewnością francuska majolika, znam się na tem... Powiedz pan panu Wokulskiemu, ażeby mi go przysłał i... (tu dodała szeptem): I... powiedz mu pan jeszcze, że pojutrze, około pierwszej...
Gdy wyszła, rzekłem do Lisieckiego:
— Załóż się pan, że pojutrze będziemy mieli ważną polityczną wiadomość.
— Niby trzeciego czerwca?... — odparł, śmiejąc się.
Proszę sobie jednak wyobrazić nasze miny, kiedy przyszedł telegram, donoszący... o zamachu Nobilinga w Berlinie!... Ja, myślałem, że padnę trupem, Lisiecki od tej pory zaprzestał już nieprzyzwoitych żartów na mój rachunek i, co gorsze, zawsze wypytuje mnie o wiadomości polityczne...
Zaprawdę! Strasznem nieszczęściem jest wielka reputacya. Ja bowiem, od chwili kiedy Lisiecki zwraca się do mnie jako do „poinformowanego“, straciłem sen i resztę apetytu...
Cóż dopiero musi się dziać z moim biednym Stachem, który utrzymuje ciągłe stosunki z tym panem Colinsem i z tą panią Melitonową...
Boże miłosierny, czuwaj nad nami!...
Już kiedym się tak rozgadał (dalibóg, robię się plotkarzem), więc muszę dodać, że i w naszym sklepie panuje jakiś niezdrowy ferment. Oprócz mnie jest siedmiu subjektów (czy kiedy marzył o czemś podobnem stary Mincel!) ale — niema jedności. Klejn i Lisiecki, jako dawniejsi, trzymają tylko z sobą, resztę zaś kolegów traktują w sposób, nie powiem: pogardliwy, ale trochę zgóry. Trzej zaś nowi subjekci: galanteryjny, metalowy i gumowy, znowu tylko z sobą się wdają, są sztywni i pochmurni. Wprawdzie poczciwy Zięba, chcąc ich zbliżyć, biega od starych do nowych i ciągle im coś perswaduje; ale nieborak ma tak nieszczęśliwą rękę, że antagoniści, po każdej próbie godzenia, krzywią się na siebie jeszcze szkaradniej.
Może, gdyby nasz magazyn (z pewnością jestto magazyn, a w dodatku pierwszorzędny magazyn!), otóż, gdyby on rozwijał się stopniowo, gdybyśmy corok przybierali po jednym subjekciku — nowy człowiek wsiąknąłby między starych i istniałaby harmonia. Ale jak odrazu przybyło pięciu ludzi świeżych, jak jeden drugiemu często gęsto wchodzi w drogę (bo w tak krótkim czasie nie można ani towarów należycie uporządkować, ani każdemu określić sfery jego obowiązków), jest naturalnem, że muszą wyradzać się niesnaski. No, ale co ja mam się wdawać w krytykę czynności pryncypała i jeszcze człowieka, który ma więcej rozumu, aniżeli my wszyscy...
W jednym tylko punkcie godzą się starzy i nowi panowie, a nawet pomaga im Zięba, oto: jeżeli chodzi o dokuczenie siódmemu naszemu subjektowi — Szlangbaumowi. Ten Szlangbaum (znam go oddawna) jest mojżeszowego wyznania, ale człowiek porządny. Mały, czarny, zgarbiony, zarośnięty, słowem — trzech groszy nie dałbyś za niego, kiedy siedzi za kantorkiem. Ale niech-no gość wejdzie (Szlangbaum pracuje w wydziale russkich tkanin), Chryste elejson!... Kręci się jak fryga; dopieroco był na najwyższej półce naprawo, już jest przy najniższej szufladzie na środku i w tej samej chwili znowu gdzieś pod sufitem nalewo. Kiedy zacznie rzucać sztuki, zdaje się, że to nie człowiek, ale machina parowa; kiedy zacznie rozwijać i mierzyć, myślę, że bestya ma ze trzy pary rąk. Przytem rachmistrz zawołany, a jak zacznie rekomendować towary, podsuwać kupującemu projekta, odgadywać gusta, wszystko niezmiernie poważnym tonem, to słowo honoru daję, że Mraczewski w kąt!... Szkoda tylko, że jest taki mały i brzydki; musimy mu dodać jakiego głupiego a przystojnego chłopaka za pomocnika, dla dam. Bo wprawdzie z ładnym subjektem damy dłużej siedzą, ale zato mniej grymaszą i mniej się targują.
(Swoją drogą, niechaj nas Bóg zachowa od damskiej klienteli. Ja może dlatego nie mam odwagi do małżeństwa, że ciągle widuję damy w sklepie. Stwórca świata, formując cud natury, zwany kobietą, z pewnością nie zastanowił się, jakiej klęski narobi kupcom).
Otóż Szlangbaum jest w całem znaczeniu porządnym obywatelem, a mimo to, wszyscy go nie lubią, gdyż — ma nieszczęście być starozakonnym...
Wogóle, może od roku, uważam, że do starozakonnych rośnie niechęć; nawet ci, którzy przed kilkoma laty nazywali ich polakami mojżeszowego wyznania, dziś zwą ich żydami. Zaś ci, którzy niedawno podziwiali ich pracę, wytrwałość i zdolności, dziś widzą tylko wyzysk i szachrajstwo.
Słuchając tego, czasem myślę, że na ludzkość spada jakiś mrok duchowy, podobny do nocy. — W dzień wszystko było ładne, wesołe i dobre; w nocy wszystko brudne i niebezpieczne. Tak sobie myślę, ale milczę; bo cóż może znaczyć sąd starego subjekta wobec głosu znakomitych publicystów, którzy dowodzą, że żydzi krwi chrześcijańskiej używają na mace i że powinni być w prawach swoich ograniczeni. Nam kule nad głowami inne wyświstywały hasła, pamiętasz Katz?...
Taki stan rzeczy w osobliwy sposób oddziaływa na Szlangbauma. Jeszcze w roku zeszłym człowiek ten nazywał się Szlangowskim, obchodził Wielkanoc i Boże Narodzenie i zpewnością najwierniejszy katolik nie zjadał tyle kiełbasy, co on. Pamiętam, że gdy raz w cukierni zapytano go:
— Nie lubisz pan lodów, panie Szlangowski?
Odpowiedział:
— Lubię tylko kiełbasę, ale bez czosnku. Czosnku znieść nie mogę.
W początkach maja pierwszy raz przyszedł do Stacha z prośbą. Był bardziej skurczony i miał czerwieńsze oczy, niż zwykle.
— Stachu — rzekł pokornym głosem — utonę na Nalewkach, jeżeli mnie nie przygarniesz.
— Dlaczegożeś odrazu do mnie nie przyszedł? — spytał Stach.
— Nie śmiałem... Bałem się, żeby nie mówili o mnie, że żyd musi się wszędzie wkręcić. I dziś nie przyszedłbym, gdyby nie troska o dzieci.
Stach wzruszył ramionami i natychmiast przyjął Szlangbauma z pensyą półtora tysiąca rubli rocznie.
Nowy subjekt odrazu wziął się do roboty, a wpół godziny później mruknął Lisiecki do Klejna:
— Co tu u dyabła tak czosnek zalatuje, panie Klejn?...
Zaś w kwadrans później, nie wiem już z jakiej racyi, dodał:
— Jak te kanalje żydy cisną się na Krakowskie Przedmieście! Nie mógłby to parch, jeden z drugim, pilnować się Nalewek, albo Śto-Jerskiej?
Szlangbaum milczał, tylko drgały mu czerwone powieki.
Szczęściem, obie te zaczepki słyszał Wokulski. Wstał od biurka i rzekł tonem, którego, co prawda, nie lubię:
— Panie... panie Lisiecki! Pan Henryk Szlangbaum był moim kolegą wówczas, kiedy działo mi się bardzo źle. Czybyś więc pan nie pozwolił mu kolegować ze mną dziś, kiedy mam się trochę lepiej?...
Lisiecki zmięszał się, czując, że jego posada wisi na włosku. Ukłonił się, coś mruknął, a wtedy Wokulski zbliżył się do Szlangbauma i uściskawszy go, powiedział:
— Kochany Henryku, nie bierz do serca drobnych przycinków, bo my tu sobie pokoleżeńsku wszyscy docinamy. Oświadczam ci także, że jeżeli opuścisz kiedy ten sklep, to chyba razem ze mną.
Stanowisko Szlangbauma wyjaśniło się odrazu; dziś mnie prędzej coś powiedzą (ba! nawet zwymyślają), aniżeli jemu. Ale czy wynalazł kto sposób przeciw półsłówkom, minom i spojrzeniom?... A to wszystko truje biedaka, który mi nieraz mówi, wzdychając:
— Ach, gdybym się nie bał, że mi dzieci zżydzieją, jednej chwili uciekłbym ztąd na Nalewki...
— Bo dlaczego, panie Henryku — spytałem go — raz się do licha nie ochrzcisz?...
— Zrobiłbym to przed laty, ale nie dziś. Dziś zrozumiałem, że jako żyd jestem tylko nienawistny dla chrześcijan, a jako meches, byłbym wstrętny i dla chrześcijan i dla żydów. Trzeba przecie z kimś żyć. Zresztą — dodał ciszej — mam pięcioro dzieci i bogatego ojca, po którym będę dziedziczyć...
Rzecz ciekawa. Ojciec Szlangbauma jest lichwiarzem, a syn, ażeby od niego grosza nie wziąć, bieduje po sklepach jako subjekt.
Nieraz, we cztery oczy, rozmawiam o nim z Lisieckim.
— Zaco — pytam — prześladujecie go? Wszakże on prowadzi dom na sposób chrześcijański, a nawet dzieciom urządza choinkę...
— Bo uważa — mówi Lisiecki — że korzystniej jadać macę z kiełbasą, aniżeli samą.
— Ależ to porządny człowiek...
— Dla geszeftu... Dla geszeftu nazywał się też Szlangowskim, a teraz znowu Szlangbaumem, kiedy jego stary ma astmę.
— Kpiliście — mówię — że stroi się w cudze pióra, więc wrócił do dawnego nazwiska.
— Za które dostanie ze sto tysięcy rubli po ojcu — odparł Lisiecki.
Teraz i ja wzruszyłem ramionami i umilkłem. Źle nazywać się Szlangbaumem, źle Szlangowskim; źle być żydem, źle mechesem.... Noc zapada, noc, podczas której wszystko jest szare i podejrzane!
A swoją drogą Stach na tem cierpi. Nietylko bowiem przyjął do sklepu Szlangbauma, ale jeszcze daje towary żydowskim kupcom i paru żydków przypuścił do współki. Nasi krzyczą i grożą, ale nie jego straszyć; zaciął się i nie ustąpi, choćby go piekli w ogniu.
Czem się to wszystko skończy, Boże miłosierny...
Nawiasowo powiem, że serdecznie chcę, ażeby się Stach ożenił. Gdyby miał żonę, nie mógłby tak często naradzać się z Colinsem i panią Meliton, a gdyby jeszcze przyszły dzieci, może zerwałby wszystkie podejrzane stosunki. Bo co to, żeby taki człowiek, jak on, taka żołnierska natura, żeby kojarzył się z ludźmi, którzy, bądźjakbądź, nie występują na plac z bronią przeciw broni. Węgierska piechota i wreszcie żadna piechota, nie będzie strzelać do rozbrojonego przeciwnika. Ale czasy zmieniają się.
Otóż bardzo pragnę, ażeby się Stach ożenił i nawet myślę, że upatrzyłem mu partyą. Bywa czasem w naszym magazynie (i bywała w tamtym sklepie) osoba dziwnej urody. Szatynka, szare oczy, rysy cudownie piękne, wzrost okazały, a rączki i nóżki sam smak! — Patrzyłem, jak raz wysiadała z dorożki i powiem, że mi się gorąco zrobiło wobec tego, com ujrzał... Ach, miałby poczciwy Stasiek wielki z niej pożytek, bo to i ciałka w miarę i usteczka jak jagódki... A co za biust!.. Kiedy wchodzi ubrana do figury, to myślę, że wszedł anioł, który zleciawszy z nieba, na piersiach złożył sobie skrzydełka!...
Zdaje mi się, że jest wdową, gdyż nigdy nie widuję jej z mężem, tylko z małą córeczką, Helunią, miluchną, jak cukiereczek. Stach, gdyby się z nią ożenił, odrazu musiałby się zmienić, bo coby mu zostało czasu od posług przy żonie, to pieściłby jej dziecinę. Ale i taka żoneczka niewiele zostawiłaby mu chwil wolnych.
Już ułożyłem cały plan i rozmyślałem: w jakiby sposób zapoznać się z tą damą, a później przedstawić jej Stacha, gdy nagle — dyabli przynieśli z Moskwy Mraczewskiego. Proszę zaś sobie wyobrazić mój gniew, kiedy zaraz na drugi dzień po swoim przyjeździe, frant ten wchodzi do naszego sklepu z moją wdową!... A jak skakał przy niej, jak wywracał oczyma, jak starał się odgadywać jej myśli... Szczęście, że nie jestem otyły, bo wobec tych bezczelnych zalotów, dostałbym chyba apopleksyi.
Kiedy w parę godzin wrócił do nas, pytałem go z najobojętniejszą miną, kto jest owa dama?
— Podobała się panu — on mówi — co?... Szampan, nie kobieta — dodał, bezwstydnie mrugając okiem. — Ale na nic pański apetyt, bo ona szaleje za mną... Ach, panie, co to za temperament, co za ciało... A gdybyś pan widział, jak wygląda w kaftaniku!...
— Spodziewam się, panie Mraczewski... — odparłem surowo.
— Ja przecież nic nie mówię! — odpowiada, zacierając ręce w sposób, który wydał mi się lubieżnym. — Ja nic nie mówię!... Największą cnotą mężczyzny, panie Rzecki, jest dyskrecya, panie Rzecki, szczególniej w bardziej poufałych stosunkach...
Przerwałem mu, czując, że gdyby tak mówił dalej, musiałbym pogardzić tym młodzieńcem. Co za czasy, co za ludzie!... Bo ja, gdybym miał szczęście zwrócić na siebie uwagę jakiej damy, nie śmiałbym nawet myśleć o tem, a nie dopiero wrzeszczeć na cały głos, jeszcze w tak wielkim, jakim jest nasz, magazynie.
W końcu maja Wokulski postanowił zrobić poświęcenie naszego magazynu. Przy tej sposobności zauważyłem, jak się czasy zmieniają... Za moich młodych lat kupcy także poświęcali sklepy, troszcząc się o to, ażeby ceremonii dopełnił ksiądz sędziwy a pobożny, ażeby na miejscu była autentyczna woda święcona, nowe kropidło i organista, biegły w łacinie. Po skończonym zaś obrządku, przy którym pokropiono i obmodlono prawie każdą szafę i sztukę towaru, przybijało się na progu sklepu podkowę, ażeby zwabiała gości, a dopiero potem — myślano o przekąsce, zwykle złożonej z kieliszka wódki, kiełbasy i piwa.
Dziś zaś (coby powiedzieli na to rówieśnicy starego Mincla!) pytano przedewszystkiem: ilu potrzeba kucharzy i lokajów, a potem: ile butelek szampana, ile węgrzyna i — jaki objad? Objad bowiem stanowił główną wagę uroczystości, gdyż i zaproszeni nie o to troszczyli się: kto będzie święcił, ale co podadzą do stołu?...
W wigilią ceremonii wpadł do naszego magazynu jakiś jegomość przysadkowaty, spocony, o którym nie mógłbym powiedzieć, czy kołnierzyki walały mu szyję, czy też działo się naodwrót. Z wytartej surduciny wydobył gruby notes, włożył na nos zatłuszczone binokle i — począł chodzić po pokojach z taką miną, że mnie poprostu wzięła trwoga.
„Co u dyabła — myślę — czy jaki sekretarz komornika spisuje nam ruchomości?...“
Dwa razy zastępowałem mu drogę, chcąc jaknajgrzeczniej spytać: czegoby sobie życzył? Ale on za pierwszym razem mruknął: „proszę mi nie przeszkadzać!“ — a za drugim bez ceremonii odsunął mnie na bok.
Zdumienie moje było tem większe, że niektórzy z naszych panów kłaniali mu się bardzo uprzejmie i zacierając ręce jakby conajmniej przed dyrektorem banku, dawali wszelkie objaśnienia.
„No — mówię w duchu — jużci chyba ten biedaczysko nie jest z towarzystwa ubezpieczeń. Ludzi tak obdartych tam nie trzymają...“
Dopiero Lisiecki szepnął mi, że ten pan jest bardzo znakomitym reporterem i że będzie nas opisywał w gazetach. Ciepło mi się zrobiło około serca, na myśl, że mogę ujrzeć w druku moje nazwisko, które raz tylko figurowało w Gazecie Policyjnej, gdym zgubił książeczkę. Jednej chwili spostrzegłem, że w tym człowieku jest wszystko wielkie: wielka głowa, wielki notes, a nawet — bardzo wielka przyszczypka u lewego buta.
A on wciąż chodził po pokojach, nadęty jak indyk i pisał, wciąż pisał... Nareszcie odezwał się:
— Czy w tych czasach nie było u panów jakiego wypadku?... Małego pożaru, kradzieży, nadużycia zaufania, awantury?...
— Boże uchowaj! — ośmieliłem się wtrącić.
— Szkoda — odparł. — Najlepszą reklamą dla sklepu byłoby, gdyby się tak kto w nim powiesił...
Struchlałem, usłyszawszy to życzenie.
— Może pan dobrodziej — odważyłem się wtrącić z ukłonem — raczy wybrać sobie jaki przedmiocik, który odeszlemy bez pretensyi...
— Łapówka?... — zapytał, spoglądając na mnie jak figura Kopernika. — Mamy zwyczaj — dodał — to, co nam się podoba, kupować; prezentów nie przyjmujemy od nikogo.
Włożył poplamiony kapelusz na głowę na środku magazynu i z rękami w kieszeniach, wyszedł jak minister. Jeszcze po drugiej stronie ulicy widziałem jego przyszczypkę.
Wracam do ceremonii poświęcenia.
Główna uroczystość, czyli obiad, odbyła się w wielkiej sali hotelu europejskiego. Salę ubrano w kwiaty, ustawiono ogromne stoły w podkowę, sprowadzono muzykę i o szóstej wieczorem zebrało się przeszło sto pięćdziesiąt osób. Kogo bo tam nie było!... Głównie kupcy i fabrykanci z Warszawy, z prowincyi, z Moskwy, ba, nawet z Wiednia i z Paryża. Znalazło się też dwu hrabiów, jeden książe i sporo szlachty. O trunkach nie wspominam, gdyż naprawdę nie wiem, czego było więcej: listków na roślinach zdobiących salę, czy butelek.
Kosztowała nas ta zabawa przeszło 3000 rubli, ale widok tylu jedzących osób był zaiste okazały. Kiedy zaś wśród ogólnej ciszy powstał książe i wypił zdrowie Stacha, kiedy zagrała muzyka, nie wiem już jaki kawałek, ale bardzo ładny, i stupięćdziesięciu ludzi huknęło: „niech żyje!“ — miałem łzy w oczach. Pobiegłem do Wokulskiego i ściskając go, szepnąłem:
— Widzisz, jak cię kochają...
— Lubią szampana — odpowiedział.
Zauważyłem, że wiwaty nic go nie obchodzą. Nie rozchmurzył się nawet, choć jeden z mówców (musiał być literat, bo gadał dużo i bez sensu) powiedział, nie wiem, w swojem, czy w Wokulskiego imieniu, że... jestto najpiękniejszy dzień jego życia.
Uważałem, że Stach najwięcej kręci się około pana Łęckiego, który przed swym bankructwem ocierał się podobno o europejskie dwory... Zawsze ta nieszczęśliwa polityka!...
Z początku uczty wszystko odbywało się bardzo poważnie; coraz któryś z biesiadników zabierał głos i gadał tak, jakby chciał odgadać wypite wino i zjedzone potrawy. Lecz im więcej wynoszono pustych butelek, tem dalej uciekała z tego zgromadzenia powaga, a wkońcu — zrobił się przecie taki hałas, że wobec niego prawie oniemiała muzyka.
Byłem zły, jak dyabeł i chciałem zwymyślać przynajmniej Mraczewskiego. Odciągnąwszy go jednak od stołu, zdobyłem się ledwie na te słowa:
— No, i poco to wszystko?...
— Poco?... — odparł, patrząc na mnie błędnemi oczyma. — To tak dla panny Łęckiej...
— Zwaryowałeś pan!... Co dla panny Łęckiej?...
— No... te spółki... ten sklep... ten obiad... Wszystko dla niej... I ja przez nią wyleciałem ze sklepu... — mówił Mraczewski, opierając się na mojem ramieniu, gdyż nie mógł ustać.
— Co?... mówię, widząc, że jest zupełnie pijany. — Wyleciałeś przez nią ze sklepu, więc może i przez nią dostałeś się do Moskwy?...
— Rozu... rozumie się... Szepnęła słówko, takie... nieduże słóweczko i... dostałem trzysta rubli więcej na rok... Żabcia ze starym wszystko zrobi, co jej się podoba...
— No, idź pan spać — rzekłem.
— Właśnie, że nie pójdę spać... Pójdę do moich przyjaciół... Gdzie oni są?... Oniby sobie z Żabcią prędzej poradzili... Nie grałaby im po nosie, jak staremu... Gdzie moi przyjaciele? — zaczął wrzeszczeć.
Naturalnie, że kazałem go odprowadzić do numeru na górę. Domyślam się jednak, że udawał pijanego, ażeby mnie otumanić.
Około północy sala była podobna do trupiarni, albo do szpitala; coraz kogoś trzeba było wyciągać do numeru, albo do dorożki. Wreszcie, odnalazłszy doktora Szumana, który był prawie trzeźwy, zabrałem go do siebie na herbatę.
Doktor Szuman jest także starozakonny, ale niezwykły to człowiek. Miał nawet ochrzcić się, gdyż zakochał się w chrześcijance; ale że umarła, więc dał spokój. Mówią nawet, że truł się z żalu, ale go odratowano. Dziś całkiem porzucił praktykę lekarską, ma spory majątek i tylko zajmuje się badaniem ludzi, czy też ich włosów. Mały, żółty, ma przejmujące spojrzenie, przed którem trudnoby coś ukryć. A że zna się ze Stachem od dawna, więc musi wiedzieć wszystkie jego tajemnice.
Po hucznym obiedzie, byłem dziwnie zafrasowany i chciałem Szumana pociągnąć trochę za język. Jeżeli ten dzisiaj nie powie mi czego o Stachu, to już chyba nigdy nic nie będę wiedział.
Kiedy przyszliśmy do mego mieszkania i podano samowar, odezwałem się:
— Powiedz mi, doktorze, ale szczerze, co myślisz o Stachu?... Bo on mnie niepokoi. Widzę, że od roku rzuca się na jakieś poprostu awantury... Ten wyjazd do Bułgaryi, a dziś ten magazyn... spółka... powóz... Jest dziwna zmiana w jego charakterze...
— Nie widzę zmiany — odparł Szuman. — Byłto zawsze człowiek czynu, który, co mu przyszło do głowy, czy do serca, wykonywał natychmiast. Postanowił wejść do uniwersytetu i wszedł, postanowił zrobić majątek i zrobił. Więc jeżeli wymyślił jakieś głupstwo, to także się nie cofnie i zrobi głupstwo kapitalne. Taki już charakter.
— Z tem wszystkiem — wtrąciłem — widzę w jego postępowaniu wiele sprzeczności...
— Nic dziwnego — przerwał doktor. — Stopiło się w nim dwu ludzi: romantyk zprzed roku sześćdziesiątego i pozytywista z siedmdziesiątego. To co dla patrzących jest sprzeczne, w nim samym jest najzupełniej konsekwentne.
— A czy nie wplątał się w jakie nowe historye?... — spytałem.
— Nic nie wiem — odparł sucho Szuman.
Umilkłem i dopiero po chwili spytałem znowu:
— Cóż z nim jednak w rezultacie będzie?...
Szuman podniósł brwi i splótł ręce.
— Będzie źle — odparł. — Tacy ludzie, jak on, albo wszystko naginają do siebie, albo, trafiwszy na wielką przeszkodę, rozbijają sobie łeb o nią. Dotychczas wiodło mu się, ale... niema przecie człowieka, któryby w życiu wygrywał same dobre losy...
— Więc?... — spytałem.
— Więc możemy zobaczyć tragedyą — zakończył Szuman. Wypił szklankę herbaty z cytryną i poszedł do siebie.
Całą noc spać nie mogłem. Takie straszne zapowiedzi w dzień tryumfu...
Eh! stary Pan Bóg więcej wie od Szumana; a on chyba nie pozwoli zmarnować się Stachowi...“






XI.
Stare marzenia i nowe znajomości.

Pani Meliton przeszła twardą szkołę życia, w której nauczyła się nawet lekceważyć powszechnie przyjęte opinie.
Zamłodu mówiono jej powszechnie, że panna ładna i dobra, choćby nie miała majątku, może jednak wyjść zamąż. Była dobrą i ładną, lecz zamąż nie wyszła. Później mówiono, również powszechnie, że wykształcona nauczycielka zdobywa sobie miłość pupilów i szacunek ich rodziców. Była wykształconą, nawet zamiłowaną nauczycielką, lecz mimo to pupilki jej dokuczały, a ich rodzice drwili z niej od pierwszego śniadania do kolacyi. Potem czytała dużo romansów, w których powszechnie dowodzono, że zakochani książęta, hrabiowie i baronowie są ludźmi szlachetnymi, którzy, wzamian za serce, mają zwyczaj oddawać ubogim nauczycielkom rękę. Jakoż oddała serce młodemu i szlachetnemu hrabiemu, lecz — nie pozyskała jego ręki.
Już po trzydziestym roku życia wyszła zamąż za podstarzałego guwernera Melitona, w tym jedynie celu, ażeby moralnie podźwignąć człowieka, który nieco się upijał. Nowożeniec jednak po ślubie więcej pił, aniżeli przed ślubem, a małżonkę, dźwigającą go moralnie, czasami okładał kijem.
Gdy umarł, podobno na ulicy, pani Meliton, odprowadziwszy go na cmentarz i przekonawszy się, że jest niezawodnie zakopany, wzięła na opiekę psa; znowu bowiem powszechnie mówiono, że pies jest najwdzięczniejszem stworzeniem. Istotnie był wdzięcznym, dopóki nie wściekł się i nie pokąsał służącej, co samę panią Meliton przyprawiło o ciężką chorobę.
Pół roku leżała w szpitalu, w osobnym gabinecie, samotna i zapomniana przez swoje pupilki, ich rodziców i hrabiów, którym oddawała serce. Był czas do rozmyślań. To też gdy wyszła ztamtąd chuda, stara, z posiwiałemi i przerzedzonemi włosami, znowu zaczęto mówić powszechnie, że — choroba zmieniła ją do niepoznania.
— Zmądrzałam — odpowiedziała pani Meliton.
Nie była już nauczycielką, ale rekomendowała nauczycielki; nie myślała o zamążpójściu, ale swatała młode pary; nikomu nie oddawała swego serca, ale we własnem mieszkaniu ułatwiała schadzki zakochanym. Że zaś każdy i za wszystko musiał jej płacić, więc miała trochę pieniędzy i z nich żyła.
W początkach nowej karyery była posępna i nawet cyniczna.
— Ksiądz — mówiła osobom zaufanym — ma dochody ze ślubów, ja z zaręczyn. Hrabia... bierze pieniądze za ułatwianie stosunków koniom, ja za ułatwianie znajomości ludziom.
Z czasem jednak stała się powściągliwszą w mowie, a niekiedy nawet moralizującą, spostrzegłszy, że wygłaszanie zdań i opinij przyjętych przez ogół, wpływa na wzrost dochodów.
Pani Meliton oddawna znała się z Wokulskim. A że lubiła widowiska publiczne i miała zwyczaj wszystko śledzić, więc prędko zauważyła, że Wokulski zbyt nabożnie przypatruje się pannie Izabeli. Zrobiwszy to odkrycie, wzruszyła ramionami; cóż ją mógł obchodzić kupiec galanteryjny, zakochany w pannie Łęckiej? Gdyby upodobał sobie jakąś bogatą kupcównę, albo córkę fabrykanta, pani Meliton miałaby materyał do swatów. Ale tak!...
Dopiero gdy Wokulski powrócił z Bułgaryi i przywiózł majątek, o którym opowiadano cuda, pani Meliton sama zaczepiła go o pannę Izabelę, ofiarowując swoje usługi. I stanął milczący układ: Wokulski płacił hojnie, a pani Meliton udzielała mu wszelkich informacyj o rodzinie Łęckich i związanych z nimi osobach wyższego świata. Za jej nawet pośrednictwem Wokulski nabył weksle Łęckiego i srebra panny Izabeli.
Przy tej okazyi pani Meliton odwiedziła Wokulskiego w jego prywatnem mieszkaniu, ażeby mu powinszować.
— Bardzo rozsądnie przystępujesz pan do rzeczy — mówiła. — Wprawdzie ze sreber i serwisu niewielka będzie pociecha, ale skup weksli Łęckiego, jest arcydziełem... Znać kupca!...
Usłyszawszy taką pochwalę, Wokulski otworzył biurko, poszukał w niem i za chwilę wydobył paczkę weksli.
— Te same? — rzekł, pokazując je pani Meliton.
— Tak. Chciałabym mieć te pieniądze!... — odpowiedziała z westchnieniem.
Wokulski ujął paczkę w obie ręce i rozdarł ją.
— Znać kupca?... — spytał.
Pani Meliton przypatrzyła mu się ciekawie i kiwając głową, mruknęła:
— Szkoda pana.
— Dlaczegoż-to, jeżeli łaska?...
— Szkoda pana — powtórzyła. — Sama jestem kobietą i wiem, że kobiet nie zdobywa się ofiarami, tylko siłą.
— Czy tak?
— Siłą piękności, zdrowia, pieniędzy...
— Rozumu... — wtrącił Wokulski jej tonem.
— Rozumu nie tyle, prędzej pięści — dodała pani Meliton z szyderczym uśmiechem. — Znam dobrze moję płeć i nieraz miałam okazyą litować się nad naiwnością męską.
— Dla mnie niech pani sobie nie zadaje tego trudu.
— Myślisz pan, że nie będzie potrzebny? — spytała, patrząc mu w oczy.
— Łaskawa pani — odparł Wokulski — jeżeli panna Izabela jest taką, jak mi się wydaje, to może mnie kiedyś oceni. A jeżeli nią nie jest, zawsze będę miał czas rozczarować się...
— Zrób to wcześniej, panie Wokulski, zrób wcześniej — rzekła, podnosząc się z fotelu. — Bo wierz mi, łatwiej wyrzucić tysiące rubli z kieszeni, aniżeli jedno przywiązanie z serca. Szczególniej gdy się już zagnieździ. A nie zapomnij pan — dodała — dobrze umieścić mój kapitalik. Nie darłbyś parę tysięcy, gdybyś wiedział, jak ciężko nieraz trzeba na nie pracować.
W maju i czerwcu wizyty pani Meliton stały się częstszemi, ku zmartwieniu Rzeckiego, który podejrzywał spisek. I nie mylił się. Był spisek, ale przeciw pannie Izabeli; stara dama dostarczała ważnych informacyj Wokulskiemu, ale dotyczących tylko panny Izabeli. Zawiadamiała go mianowicie: w których dniach hrabina wybiera się ze swoją siostrzenicą na spacer do Łazienek.
W takich wypadkach pani Meliton wpadała do sklepu i zrealizowawszy sobie wynagrodzenie, w formie kilku lub kilkunasturublowego drobiazgu, mówiła Rzeckiemu dzień i godzinę.
Dziwne to bywały epoki dla Wokulskiego. Dowiedziawszy się, że jutro będą panie w Łazienkach, już dziś tracił spokojność. Obojętniał dla interesów, był rozdrażniony; zdawało mu się, że czas stoi w miejscu i że owe jutro nie nadejdzie nigdy. Noc miał pełną dzikich marzeń; niekiedy w półśnie, półjawie szeptał:
„Cóż to jest w rezultacie?... nic!... Ach, jakież ze mnie bydlę...“
Lecz, gdy nadszedł ranek, bał się spojrzeć w okno, ażeby nie zobaczyć zachmurzonego nieba. I znowu do południa czas rozciągał mu się tak, że w jego ramach mógł był pomieścić całe swoje życie, zatrute dziś okropną goryczą.
„Czyliż to może być miłość?...“ — zapytywał sam siebie z desperacyą.
Rozgorączkowany, już w południe kazał zaprzęgać i jechać. Cochwilę zdawało mu się, że spotyka wracający powóz hrabiny, to znowu, że jego rwące się z cugli konie idą zbyt wolno.
Znalazłszy się w Łazienkach, wyskakiwał z powozu i biegł nad sadzawkę, gdzie zazwyczaj spacerowała hrabina, lubiąca karmić łabędzie. Przychodził zawczasu, a wtedy padał gdzieś na ławkę, zalany zimnym potem i siedział, bez ruchu, z oczyma skierowanemi w stronę pałacu, zapominając o świecie.
Nareszcie na końcu alei ukazały się dwie kobiece figury, czarna i szara. Wokulskiemu krew uderzyła do głowy.
— One!... Czy mnie choć zatrzymają?...
Podniósł się z ławki i szedł naprzeciw nich, jak lunatyk, bez tchu. Tak, to jest panna Izabela: prowadzi ciotkę i o czemś z nią rozmawia.
Wokulski przypatruje się jej i myśli:
„No i cóż jest w niej nadzwyczajnego?... Kobieta jak inne... Zdaje mi się, że bez potrzeby szaleję na jej rachunek...“
Ukłonił się, panie się odkłoniły. Idzie dalej, nie odwracając głowy, ażeby się nie zdradzić. Nareszcie ogląda się; obie panie znikły między zielonością.
„Wrócę się — myśli — jeszcze raz spojrzę... Nie, nie wypada!“
I czuje w tej chwili, że połyskująca woda sadzawki ciągnie go z nieprzepartą siłą.
— Ach, gdybym wiedział, że śmierć jest zapomnieniem... A jeżeli nie jest?... Nie, w naturze niema miłosierdzia... Czy godzi się w nędzne ludzkie serce wlać bezmiar tęsknoty, a nie dać nawet tej pociechy, że śmierć jest nicością?
Prawie w tym samym czasie hrabina mówiła do panny Izabeli:
— Coraz bardziej przekonywam się, Belu, że pieniądze nie dają szczęścia. Ten Wokulski zrobił świetną, jak dla niego, karyerę, lecz — cóż ztąd?... Już nie pracuje w sklepie, ale nudzi się w Łazienkach. Uważałaś, jaką on ma znudzoną minę?
— Znudzoną — powtórzyła panna Izabela. — Mnie on wydaje się przedewszystkiem zabawnym.
— Nie dostrzegłam tego — zdziwiła się hrabina.
— Więc... nieprzyjemnym — poprawiła się panna Izabela.
Wokulski nie miał odwagi wyjść z Łazienek. Chodził po drugiej stronie sadzawki i zdaleka przypatrywał się migającej między drzewami szarej sukni. Dopiero później spostrzegł, że przypatruje się aż dwom szarym sukniom, a trzeciej niebieskiej, że żadna z nich — nie należy do panny Izabeli.
„Jestem piramidalnie głupi“ — pomyślał.
Ale nic mu to nie pomogło.
Pewnego dnia, w pierwszej połowie czerwca, pani Meliton dała się znać Wokulskiemu, że jutro w południe panna Izabela będzie na spacerze z hrabiną i — z prezesową. Drobny ten wypadek mógł mieć pierwszorzędne znaczenie.
Wokulski bowiem, od pamiętnej Wielkanocy, parę razy odwiedzał prezesową i poznał, że staruszka jest mu bardzo życzliwa. Zwykle słuchał jej opowiadań o dawnych czasach, rozmawiał o swoim stryju, nawet ostatecznie umówił się o nagrobek dla niego. W toku tej wymiany myśli, niewiadomo zkąd, wplątało się imię panny Izabeli, tak nagle, że Wokulski nie mógł ukryć wzruszenia; twarz mu się zmieniła, głos stłumił się.
Staruszka przyłożyła binokle do oczu i wpatrzywszy się w Wokulskiego, spytała:
— Czy mi się tylko wydaje, czyli też panna Łęcka nie jest ci obojętną?
— Prawie nie znam jej... Mówiłem z nią raz w życiu... — tłómaczył się zmięszany Wokulski.
Prezesowa wpadła w zamyślenie i kiwając głową, szepnęła:
— Ha...
Wokulski pożegnał ją, ale owe „ha!“ utkwiło mu w pamięci. W każdym razie był pewny, że w prezesowej niema nieprzyjaciółki. I otóż, w niecały tydzień po tej rozmowie, dowiedział się, że prezesowa jedzie z hrabiną i z panną Izabelą na spacer do Łazienek. Czyby dowiedziała się, że panie go tam spotykają?... A może chce ich zbliżyć?...
Wokulski spojrzał na zegarek; była trzecia po południu.
„Więc to jutro — pomyślał — za godzin... dwadzieścia cztery... Nie, nie tyle... Za ileż to?...
Nie mógł zrachować, ile godzin upłynie od trzeciej do pierwszej w południe. Ogarnął go niepokój; nie jadł obiadu; fantazya rwała się naprzód, ale trzeźwy rozum hamował ją.
„Zobaczymy, co będzie jutro. A nuż będzie deszcz, albo która z pań zachoruje?“
Wybiegł na ulicę i błąkając się bez celu, powtarzał:
„No, zobaczymy, co będzie jutro... A może mnie nie zatrzymają?... Zresztą panna Izabela jest sobie piękna panna, przypuśćmy, że nawet niezwykle piękna, ale tylko panna, nie naprzyrodzone zjawisko. Tysiące równie ładnych chodzi po świecie, a ja też nie myślę czepiać się zębami jednej spódnicy. Odepchnie mnie?... Dobrze!... Z tym większym rozmachem padnę w objęcia innej“...
Wieczorem poszedł do teatru, lecz opuścił go po pierwszym akcie. Znowu wałęsał się po mieście, a gdzie stąpił, prześladowała go myśl jutrzejszego spaceru i niejasne przeczucie, że jutro zbliży się do panny Izabeli.
Minęła noc, ranek. O dwunastej kazał zaprządz powóz. Napisał kartkę do sklepu, że przyjdzie później i poszarpał jednę parę rękawiczek. Nareszcie wszedł służący.
— Konie gotowe! — błysnęło Wokulskiemu.
Wyciągnął rękę po kapelusz.
— Książe!... — zameldował służący.
Wokulskiemu pociemniało w oczach.
— Proś.
Książe wszedł.
— Dzień dobry, panie Wokulski — zawołał. — Pan gdzieś wyjeżdża? Zapewne do składów, albo na kolej. Ale nic z tego. Aresztuję pana i zabieram do siebie. Będę nawet tak niegrzeczny, że zakwateruję się do pańskiego powozu, bo dziś swego nie wziąłem. Jestem jednak pewny, że wszystko to wybaczy mi pan, ze względu na doskonałe wiadomości.
— Raczy książe spocząć?...
— Na chwilkę. Niech pan sobie wyobrazi — mówił książe, siadając — że dopóty dokuczałem naszym panom bratom... Czy dobrze powiedziałem?... Dopóty ich prześladowałem, aż obiecali przyjść w kilku do mnie i wysłuchać projektu pańskiej spółki. Natychmiast więc pana zabieram, a raczej zabieram się z panem i — jedziemy do mnie.
Wokulski doznał takiego wrażenia, jak człowiek, który spadł z wysokości i uderzył piersiami o ziemię.
Pomięszanie jego nie uszło uwagi księcia, który uśmiechnął się, przypisując to radości z jego wizyty i zaprosin. Przez głowę mu nawet nie przeszło, że dla Wokulskiego może być ważniejszym spacer do Łazienek, aniżeli wszyscy książęta i spółki.
— A więc jesteśmy gotowi? — spytał książe, powstając z fotelu.
Sekundy brakowało, ażeby Wokulski powiedział, że nie pojedzie i nie chce żadnych spółek. Ale w tym samym momencie przebiegła mu myśl:
„Spacer — to dla mnie, spółka — dla niej“.
Wziął kapelusz i pojechał z księciem. Zdawało mu się, że powóz nie jedzie po bruku, ale po jego własnym mózgu.
„Kobiet nie zdobywa się ofiarami, tylko siłą, bodaj pięści...“ przypomniał sobie zdanie pani Meliton. Pod wpływem tego aforyzmu, chciał porwać księcia za kołnierz i wyrzucić go na ulicę. Ale trwało to tylko chwilę.
Książe przypatrywał mu się zpod rzęs, a widząc, że Wokulski to czerwienieje, to blednieje, myślał:
„Nie spodziewałem się, że zrobię aż taką przyjemność temu poczciwemu Wokulskiemu. Tak, trzeba zawsze podawać rękę nowym ludziom“...
W swojem towarzystwie książe nosił tytuł zagorzałego patryoty, prawie szowinisty; poza towarzystwem cieszył się opinią jednego z najlepszych obywateli. Bardzo lubił mówić po polsku, a nawet treścią jego francuskich rozmów były interesa publiczne.
Był arystokratą od włosów do nagniotków, duszą, sercem, krwią. Wierzył, że każde społeczeństwo składa się z dwu materyałów: zwyczajnego tłumu i klas wybranych. Zwyczajny tłum był dziełem natury i mógł nawet pochodzić od małpy, jak to, wbrew Pismu świętemu, utrzymywał Darwin. Lecz klasy wybrane miały jakiś wyższy początek i pochodziły, jeżeli nie od bogów, to przynajmniej od pokrewnych im bohaterów, jak Herkules, Prometeusz, od biedy — Orfeusz.
Książe miał we Francyi przyjaciela, hrabiego (w najwyższym stopniu dotkniętego zarazą demokratyczną), który drwił sobie z nadzziemskich początków arystokracyi.
— Mój kuzynie — mówił — myślę, że nie zdajesz sobie należycie sprawy z kwestyi rodów. Cóż to są wielkie rody? Są niemi takie, których przodkowie byli hetmanami, senatorami, wojewodami, czyli po dzisiejszemu: marszałkami, członkami izby wyższej, lub prefektami departamentów. No — a przecie takich panów znamy; nic w nich nadzwyczajnego... Jedzą, piją, grają w karty, umizgają się do kobiet, zaciągają długi — jak reszta śmiertelników, od których są niekiedy głupsi.
Księciu na twarz występowały chorobliwe rumieńce.
— Czy spotkałeś kiedy, kuzynie — odparł — prefekta lub marszałka, z takim wyrazem majestatu, jaki widujemy na portretach naszych przodków?...
— Cóż w tem dziwnego — śmiał się zarażony hrabia. — Malarze nadawali obrazom wyraz, o jakim nie śniło się żadnemu z oryginałów; tak jak heraldycy i historycy opowiadali o nich bajeczne legendy. To wszystko kłamstwa, mój kuzynie!... To tylko kulisy i kostiumy, które z jednego Wojtka robią księcia, a z innego parobka. W rzeczywistości jeden i drugi jest tylko lichym aktorem.
— Z szyderstwem, kuzynie, niema rozprawy! — wybuchał książe i uciekał. Biegł do siebie, kładł się na szeslągu z rękoma splecionemi pod głową, i patrząc w sufit, widział przesuwające się na nim postacie nadludzkiego wzrostu, siły, odwagi, rozumu, bezinteresowności. To byli — przodkowie jego i hrabiego; tylko że hrabia zapierał się ich. Czyżby istniała w nim jaka przymieszka krwi?...
Tłumem zwyczajnych śmiertelników książe nietylko nie gardził, ale owszem: miał dla nich życzliwość, a nawet stykał się z nimi i interesował ich potrzebami. Wyobrażał sobie, że jest jednym z Prometeuszów, którzy mają poniekąd honorowy obowiązek, sprowadzić tym biednym ludziom ogień z nieba na ziemię. Zresztą religia nakazywała mu sympatyą dla maluczkich i książe rumienił się na samę myśl, że większa część towarzystwa stanie kiedyś przed Boskim sądem bez tego rodzaju zasługi.
Więc, aby uniknąć wstydu dla siebie, bywał i nawet zwoływał do swego mieszkania rozmaite sesye, wydawał po 25 i po 100 rubli na akcye rozmaitych przedsiębierstw publicznych.
A gdy coś podobnego zrobił, czuł, że z serca spada mu jakiś ciężar; tem większy, im więcej było słuchaczów, albo im więcej rubli wydał na akcye.
Zwołać sesyą, zachęcić do przedsiębierstwa i cierpieć, wciąż cierpieć nad nieszczęśliwym krajem, oto, jego zdaniem, były obowiązki obywatela. Gdyby go jednak spytano: czy zasadził kiedy drzewo, którego cień ochroniłby ludzi i ziemię od spiekoty? albo czy kiedy usunął z drogi kamień, raniący koniom kopyta? — byłby szczerze zdziwiony.
Czuł i myślał, pragnął i cierpiał — za miliony. Tylko — nic nigdy nie zrobił użytecznego. Zdawało mu się, że ciągłe frasowanie się całym krajem, ma bez miary wyższą wartość od utarcia nosa zasmolonemu dziecku.
W czerwcu fizyognomia Warszawy ulega widocznej zmianie. Puste przedtem hotele napełniają się i podwyższają ceny, na wielu domach ukazują się ogłoszenia: „apartament z meblami do wynajęcia na kilka tygodni“. Wszystkie dorożki są zajęte, wszyscy posłańcy biegają. Na ulicach, w ogrodach, teatrach, w restauracyach, na wystawach, w sklepach i magazynach strojów damskich, widać figury niespotykane w zwykłym czasie. Są niemi tędzy i opaleni mężczyźni, w granatowych czapkach z daszkami, w zbyt obszernych butach, w ciasnych rękawiczkach, w garniturach pomysłu prowincyonalnego krawca. Towarzyszą im gromadki dam nie odznaczających się pięknością, ani warszawskim szykiem, tudzież nie mniej liczne gromadki niezręcznych dzieci, którym z ust szeroko otwartych wygląda zdrowie.
Jedni z wiejskich gości przyjeżdżają tu z wełną na jarmark, drudzy na wyścigi, inni ażeby zobaczyć wełnę i wyścigi; ci dla spotkania się z sąsiadami, których na miejscu mają o wiorstę drogi, tamci dla odświeżenia się w stolicy mętnej wody i pyłu, a owi męczą się przez kilkudniową podróż, sami nie wiedząc poco.
Z podobnego zjazdu skorzystał książe, ażeby zbliżyć Wokulskiego z ziemiaństwem.
Książe, we własnym pałacu na pierwszem piętrze zajmował ogromne mieszkanie. Część jego, złożona z gabinetu pana, biblioteki i fajczarni, była miejscem męskich zebrań, na których książe przedstawiał swoje lub cudze projekta, dotyczące spraw publicznych. Zdarzało się to po kilka razy w roku. Ostatnia nawet sesya wiosenna była poświęcona kwestyi statków śrubowych na Wiśle, przyczem bardzo wyraźnie zarysowały się trzy stronnictwa. Pierwsze, złożone z księcia i jego osobistych przyjaciół, koniecznie domagało się śrubowców, drugie zaś, mieszczańskie, uznając w zasadzie piękność projektu, uważało go jednak za przedwczesny i nie chciało dać na ten cel pieniędzy. Trzecie stronnictwo składało się tylko z dwu osób: pewnego technika, który twierdził, że śrubowce nie mogą pływać po Wiśle i pewnego głuchego magnata, który na wszystkie odezwy skierowane do jego kieszeni, stale odpowiadał:
— Proszę trochę głośniej, bo nic nie słychać...
Książe z Wokulskim przyjechali o pierwszej, a w kwadrans po nich zaczęli schodzić się i zjeżdżać inni uczestnicy sesyi. Książe witał każdego z uprzejmą poufałością, prezentował Wokulskiego, a następnie podkreślał przybysza na liście zaproszonych bardzo długim i bardzo czerwonym ołówkiem.
Jednym z pierwszych gości był pan Łęcki; wziął Wokulskiego na stronę i jeszcze raz wypytał go o cel i znaczenie spółki, do której należał już całą duszą, ale nigdy nie mógł dobrze spamiętać, o co chodzi. Tymczasem inni panowie przypatrywali się intruzowi i zniżonym głosem robili o nim uwagi.
— Bycza mina! — szepnął otyły marszałek, wskazując okiem na Wokulskiego. — Szczeć na głowie jeży mu się, jak dzikowi, pierś — upadam do nóg, oko bystre... Tenby nie ustał na polowaniu!
— I twarz panie... — dodał baron z fizyognomią Mefistofelesa. — Czoło panie... wąsik panie... mała hiszpanka panie... Wcale panie... wcale... Rysy trochę panie... ale całość panie...
— Zobaczymy, jaki będzie w interesach — dorzucił nieco przygarbiony hrabia.
— Rzutki, ryzykowny, tek — odezwał się jakby z piwnicy drugi hrabia, który siedział sztywnie na krześle, nosił bujne faworyty i porcelanowemi oczyma patrzył tylko przed siebie, jak anglik z Journal amusant.
Książe powstał z fotelu i chrząknął; zebrani umilkli, dzięki czemu można było usłyszeć resztę opowiadania marszałka:
— Wszyscy patrzymy na las, a tu coś skwierczy pod kopytami. Wyobraź acan dobrodziej, że chart idący przy koniach na smyczy, zdusił w bruździe szaraka!...
To powiedziawszy, marszałek uderzył olbrzymią dłonią w udo, z którego mógł był wyciąć sobie sekretarza i jego pomocnika.
Książe chrząknął drugi raz, marszałek zmięszał się i niezwykle wielkim fularem otarł spocone czoło.
— Szanowni panowie — odezwał się książe. — Poważyłem się fatygować szanownych panów w pewnym... nader ważnym interesie publicznym, który, jak to wszyscy czujemy, powinien zawsze stać na straży naszych interesów publicznych... Chciałem powiedzieć... naszych idei... to jest...
Książe zdawał się być zakłopotany; wnet jednak ochłonął i mówił dalej:
— Chodzi o inte... to jest o plan, a raczej... o projekt zawiązania spółki do ułatwiania handlu...
— Zbożem — wtrącił ktoś z kąta.
— Właściwie — ciągnął książe — chodzi nie o handel zbożem, ale...
— Okowitą — pośpieszył ten sam głos.
— Ależ nie!... O handel, a raczej o ułatwienie handlu między Rosyą i zagranicą towarami, no... towarami... Miasto zaś nasze, pożądane jest, ażeby się stało centrem takowego...
— A jakież to towary? — spytał przygarbiony hrabia.
— Stronę fachową kwestyi raczy objaśnić nam łaskawie pan Wokulski, człowiek... Człowiek fachowy — zakończył książe. — Pamiętajmy jednak panowie o obowiązkach, jakie na nas wkłada troska o interesa publiczne i ten nieszczęśliwy kraj...
— Jak Boga kocham, zaraz daję dziesięć tysięcy rubli!... — wrzasnął marszałek.
— Na co? — spytał hrabia, udający autentycznego anglika.
— Wszystko jedno!... — odparł wielkim głosem marszałek. — Powiedziałem: rzucę w Warszawie pięćdziesiąt tysięcy rubli, więc niech dziesięć pójdzie na cele dobroczynne, bo kochany nasz książe mówi cudownie!... Z rozumu i z serca, jak Boga kocham...
— Przepraszam — odezwał się Wokulski — ale nie chodzi tu o spółkę dobroczynną, tylko o spółkę zapewniającą zyski.
— Otóż to!... — wtrącił hrabia zgarbiony.
— Tek!... — potwierdził hrabia anglik.
— Co mnie za zysk z dziesięciu tysięcy? — zaoponował marszałek. Z torbamibym poszedł pod Ostrą Bramę przy takich zyskach.
Zgarbiony hrabia wybuchnął.
— Proszę o głos w kwestyi: czy należy lekceważyć małe zyski!... To nas gubi!... to, panowie — wołał, pukając paznogciem w poręcz fotelu.
— Hrabio — przerwał słodko książe — pan Wokulski ma głos:
— Tek!... poparł go hrabia anglik, czesząc bujne faworyty.
— Prosimy więc szanownego pana Wokulskiego — odezwał się nowy głos — ażeby ten publiczny interes, który nas zgromadził tu, do gościnnych salonów księcia, raczył nam przedstawić z właściwą mu jasnością i zwięzłością.
Wokulski spojrzał na osobę, przyznającą mu jasność i zwięzłość. Byłto znakomity adwokat, przyjaciel i prawa ręka księcia; lubił mówić kwieciście, wybijając takt ręką i przysłuchując się własnym frazesom, które zawsze znajdował wybornemi.
— Tylko żebyśmy zrozumieli wszyscy — mruknął ktoś w kącie, zajętym przez szlachtę, która nienawidziła magnatów.
— Wiadomo panom — zaczął Wokulski — że Warszawa jest handlową stacyą między Europą zachodnią i wschodnią. Tu zbiera się i przechodzi przez nasze ręce część towarów francuskich i niemieckich, przeznaczonych dla Rosyi, z czego moglibyśmy mieć pewne zyski, gdyby nasz handel...
— Nie znajdował się w ręku żydów — wtrącił półgłosem ktoś od stołu, gdzie siedzieli kupcy i przemysłowcy.
— Nie — odparł Wokulski. — Zyski istniałyby wówczas, gdyby nasz handel był prowadzony porządnie.
— Z żydami nie może być porządny...
— Dziś jednak — przerwał adwokat księcia — szanowny pan Wokulski daje nam możność podstawienia kapitałów chrześcijańskich, w miejsce kapitału starozakonnych...
— Pan Wokulski sam wprowadza żydów do handlu — bryznął oponent ze stanu kupieckiego.
Zrobiło się cicho.
— Ze sposobu prowadzenia moich interesów nie zdaję sprawy przed nikim — ciągnął dalej Wokulski. — Wskazuję panom drogę uporządkowania handlu Warszawy z zagranicą, co stanowi pierwszą połowę mego projektu i jedno źródło zysku dla krajowych kapitałów. Drugiem źródłem jest handel z Rosyą. Znajdują się tam towary poszukiwane u nas i tanie. Spółka, która zajęłaby się niemi, mogłaby mieć 15 do 20 procentów rocznie od wyłożonego kapitału. Na pierwszem miejscu stawiam tkaniny...
— To jest podkopywanie naszego przemysłu — odezwał się oponent z grupy kupieckiej.
— Mnie nie obchodzą fabrykanci, tylko konsumenci... — odpowiedział Wokulski.
Kupcy i przemysłowcy poczęli szeptać między sobą w sposób mało życzliwy dla Wokulskiego.
— Otóż i dotarliśmy do interesu publicznego!... — zawołał wzruszonym głosem książe. — Kwestya zarysowuje się tak: czy projekta szanownego pana Wokulskiego są objawem pomyślnym dla kraju?... Panie mecenasie... — zwrócił się książe do adwokata, czując potrzebę wyręczenia się nim w kłopotliwej nieco sytuacyi.
— Szanowny pan Wokulski — zabrał głos adwokat — z właściwą mu gruntownością raczy nas objaśnić: czy sprowadzanie owych tkanin, aż z tak daleka, nie przyniesie uszczerbku naszym fabrykom?
— Przedewszystkiem — rzekł Wokulski — owe nasze fabryki nie są naszemi, lecz niemieckiemi...
— Oho!... — zawołał oponent z grupy kupców.
— Jestem gotów — mówił Wokulski — natychmiast wyliczyć fabryki, w których cała administracya i wszyscy lepiej płatni robotnicy są niemcami, których kapitał jest niemiecki, a rada zarządzająca rezyduje w Niemczech; gdzie nareszcie robotnik nasz nie ma możności ukształcić się wyżej w swoim fachu, ale jest parobkiem, źle płatnym, źle traktowanym i na dobitkę germanizowanym...
— To jest ważne!... — wtrącił hrabia zgarbiony.
— Tek... — szepnął anglik.
— Jak Boga kocham, doświadczam emocyi, słuchając!... — zawołał marszałek. — Nigdym nie myślał, że tak można zabawić się przy podobnej rozmowie... Zaraz wrócę...
I opuścił gabinet, aż uginała się pod jego stopami podłoga.
— Czy mam wyliczać nazwiska? — spytał Wokulski.
Grupa kupców i przemysłowców złożyła w tej chwili dowód rzadkiej powściągliwości, nie domagając się nazwisk. Adwokat szybko podniósł się z fotelu i zatrzepotawszy rękoma, zawołał:
— Sądzę, że nad kwestyą miejscowych fabryk możemy przejść do porządku. Teraz szanowny pan Wokulski, raczy nam, z właściwą mu jędrnością, objaśnić: jakie pozytywne korzyści z jego projektu odniesie...
— Nasz kraj — zakończył książe.
— Proszę panów — mówił Wokulski — gdyby łokieć mego perkalu kosztował tylko o dwa grosze taniej niż dziś, wówczas na każdym milionie kupionych tu łokci, ogół oszczędziłby dziesięć tysięcy rubli...
— Cóż to znaczy dziesięć tysięcy rubli?... — spytał marszałek, który już powrócił do gabinetu, ale jeszcze nie wpadł w tok rozpraw.
— To wiele znaczy... bardzo wiele!... — zawołał hrabia zgarbiony. — Raz nauczymy się szanować zyski groszowe...
— Tek... Pens jest ojcem gwinei... — dodał hrabia, ucharakteryzowany na anglika.
— Dziesięć tysięcy rubli — ciągnął Wokulski — jest to fundament dobrobytu dla dwudziestu rodzin, conajmniej...
— Kropla w morzu — mruknął jeden z kupców.
— Ale jest jeszcze inny wzgląd — mówił Wokulski — obchodzący wprawdzie tylko kapitalistów. Mam do dyspozycyi towaru za trzy do czterech milionów rubli rocznie...
— Upadam do nóg!... — szepnął marszałek.
— To nie jest mój majątek — wtrącił Wokulski — mój jest znacznie skromniejszy...
— Lubię takich!... — rzekł zgarbiony hrabia.
— Tek... — dodał anglik.
— Owe trzy miliony rubli stanowią mój osobisty kredyt i przynoszą mi bardzo mały procent, jako pośrednikowi — mówił Wokulski. — Oświadczam jednak, że: o ile, w miejsce kredytu, podstawiłoby się gotówkę, zysk z niej wynosiłby 15 do 20 procentów, a może więcej. Otóż ten punkt sprawy obchodzi panów, którzy składacie pieniądze w bankach, na niski procent. Pieniędzmi temi obracają inni i zyski ciągną dla siebie. Ja zaś ofiaruję panom sposobność użycia ich bezpośredniego i powiększenia własnych dochodów. Skończyłem.
— Pysznie! — zawołał przygarbiony hrabia. — Czy jednak nie możnaby dowiedzieć się szczegółów bliższych?
— O tych mogę mówić tylko z moimi wspólnikami — odpowiedział Wokulski.
— Jestem — rzekł zgarbiony hrabia i podał mu rękę.
— Tek — podał pseudo-anglik, wyciągnąwszy do Wokulskiego dwa palce.
— Moi panowie! — odezwał się wygolony mężczyzna z grupy szlachty, nienawidzącej magnatów. — Mówicie tu o handlu perkalami, który nas nic nie obchodzi... Ale panowie!... — ciągnął dalej płaczliwym głosem — my mamy za to zboże w śpichlerzach, my mamy okowitę w składach, na której wyzyskują nas pośrednicy w sposób — że nie powiem — niegodny...
Obejrzał się po gabinecie. Grupa szlachty, gardzącej magnatami, dała mu brawo.
Promieniejąca dyskretną radością twarz księcia zajaśniała w tej chwili blaskiem prawdziwnego natchnienia.
— Ależ panowie! — zawołał — dziś mówimy o handlu tkaninami, lecz jutro i pojutrze któż zabroni nam naradzić się nad innemi kwestyami?... Proponuję więc...
— Jak Boga kocham, cudnie mówi ten kochany książe — zawołał marszałek.
— Słuchamy... słuchamy!... — poparł go adwokat, silnie okazując, że stara się pohamować zapał dla księcia.
— A więc panowie — ciągnął wzruszony książe — proponuję jeszcze następujące sesye: jednę w sprawie handlu zbożem, drugą w sprawie handlu okowitą...
— A kredyt dla rolników?... — spytał ktoś z nieprzejednanej szlachty.
— Trzecią w sprawie kredytu dla rolników — mówił książe. — Czwartą...
Tu zaciął się.
— Czwartą i piątą — pochwycił adwokat — poświęcimy rozważaniu ogólnej ekonomicznej sytuacyi...
— Naszego nieszczęśliwego kraju — dokończył książe, prawie ze łzami w oczach.
— Panowie!... — wrzasnął adwokat, obcierając nos z akcentem rozrzewnienia. — Uczcijmy naszego gospodarza, znakomitego obywatela, najzacniejszego z ludzi...
— Dziesięć tysięcy rubli, jak Bo... — zawołał marszałek.
— Przez powstanie! — szybko dokończył adwokat.
— Brawo!... niech żyje książe!... — zawołano, przy akompaniamencie łoskotu nóg i krzeseł.
Grupa szlachty gardzącej arystokracyą krzyczała najgłośniej.
Książe zaczął ściskać swoich gości, nie panując już nad wzruszeniem; pomagał mu adwokat, wszystkich całował, a sam bez ceremonii płakał. Kilka osób skupiło się przy Wokulskim.
— Przystępuję na początek z pięćdziesięcioma tysiącami rubli — mówił zgarbiony hrabia. — Na rok przyszły zaś... zobaczymy...
— Trzydzieści, panie... trzydzieści tysięcy rubli, panie... Bardzo, panie... bardzo! — dodał baron z fizyognomią Mefistofelesa.
— I ja trzydzieści tysięcy... tek!... — dorzucił hrabia-anglik, kiwając głową.
— A ja dam dwa... trzy razy tyle, co... kochany książe. Jak Boga kocham!... — rzekł marszałek.
Paru oponentów z grupy kupieckiej również zbliżyło się do Wokulskiego. Milczeli, lecz tkliwe ich spojrzenia stokroć więcej miały wymowy, aniżeli najczulsze słowa.
Zkolei zbliżył się do Wokulskiego człowiek młody, mizerny, z rzadkim zarostem na twarzy, ale z niewątpliwemi śladami przedwczesnego zniszczenia w całej postaci. Wokulski spotykał go na rozmaitych widowiskach, wreszcie i na ulicy, jeżdżącego najszybszemi dorożkami.
— Jestem Maruszewicz — rzekł zniszczony młody człowiek, z miłym uśmiechem. — Wybaczy pan, że prezentuję się tak obcesowo i w dodatku przy pierwszej znajomości będę miał prośbę...
— Słucham pana.
Młodzieniec wziął Wokulskiego pod ramię i zaprowadziwszy go do okna, mówił:
— Kładę odrazu karty na stół; z takimi ludźmi, jak pan, niemożna inaczej. Jestem niemajętny, mam dobre instynkta i chciałbym znaleźć zajęcie. Pan tworzy spółkę, czy nie mógłbym pracować pod pańskim kierunkiem?...
Wokulski przypatrywał mu się z uwagą. Propozycya, którą słyszał, jakoś nie pasowała do wyniszczonej figury i niepewnych spojrzeń młodzieńca. Wokulski uczuł niesmak, mimo to spytał:
— Cóż pan umie? Jaki pański fach?
— Fachu, uważa pan, jeszcze nie wybrałem, ale mam wielkie zdolności i mogę podjąć się każdego zajęcia.
— A na jaką pan liczy pensyą?
— Tysiąc... dwa tysiące rubli... — odparł zakłopotany młodzieniec.
Wokulski mimowoli potrząsnął głową.
— Wątpię — odparł — czy będziemy mieli posady, odpowiadające pańskim wymaganiom. Niech pan jednak wstąpi kiedy do mnie...
Na środku gabinetu przygarbiony hrabia zabrał głos.
— A zatem — mówił — szanowni panowie, w zasadzie przystępujemy do spółki, proponowanej przez pana Wokulskiego. Interes wydaje się bardzo dobrym, a obecnie chodzi tylko o bliższe szczegóły i spisanie aktu. Zapraszam więc panów, chcących zostać uczestnikami, do mnie, na jutro, o dziewiątej wieczorem...
— Będę u ciebie, kochany hrabio, jak Boga kocham — odezwał się otyły marszałek — i może jeszcze przyprowadzę ci z paru litwinów; no, ale powiedz, dlaczegóż to my mamy zawiązywać spółki kupieckie?... Niechby już sami kupcy...
— Choćby dlatego — odparł hrabia gorąco — ażeby nie mówiono, że nic nie robimy, tylko obcinamy kupony...
Książe poprosił o głos.
— Zresztą — rzekł — mamy na widoku jeszcze dwie spółki: do handlu zbożem i — okowitą. Kto nie zechce należeć do jednej, może należeć do drugiej... Nadto zaś prosimy szanownego pana Wokulskiego, ażeby w innych naszych naradach chciał przyjąć udział...
— Tek!... — wtrącił hrabia-anglik.
— I z właściwym mu talentem raczył oświetlać kwestye — dokończył adwokat.
— Wątpię, czy przydam się panom na co — odparł Wokulski. — Miałem wprawdzie do czynienia ze zbożem i okowitą, ale w wyjątkowych warunkach. Chodziło o duże ilości i pośpiech, nie o ceny... Nie znam zresztą tutejszego handlu zbożem...
— Będą specyaliści, szanowny panie Wokulski — przerwał mu adwokat. — Oni nam dostarczą szczegółów, które pan raczysz tylko uporządkować i rozjaśnić z właściwą mu genialnością...
— Prosimy... bardzo prosimy!... — wołali hrabiowie, a za nimi jeszcze głośniej szlachta, nienawidząca magnatów.
Była blisko piąta po południu i zgromadzeni poczęli się rozchodzić. W tej chwili Wokulski spostrzegł, że z dalszych pokojów zbliża się do niego pan Łęcki, w towarzystwie młodzieńca, którego już widział obok panny Izabeli podczas kwesty i na święconem u hrabiny. Obaj panowie zatrzymali się przy nim.
— Pozwolisz, panie Wokulski — odezwał się Łęcki — że przedstawię ci pana Juliana Ochockiego. Nasz kuzyn... trochę oryginał, ale...
— Dawno już chciałem poznać się z panem i porozmawiać — rzekł Ochocki, ściskając go za rękę.
Wokulski w milczeniu przypatrywał się. Młody człowiek nie dosięgnął jeszcze lat trzydziestu i rzeczywiście odznaczał się niezwykłą fizyognomią. Zdawało się, że ma rysy Napoleona pierwszego, przysłonięte jakimś obłokiem marzycielstwa.
— W którą stronę pan idzie? — spytał młody człowiek Wokulskiego. — Mogę pana podprowadzić.
— Będzie się pan fatygował...
— O, ja mam dosyć czasu — odpowiedział młody człowiek.
„Czego on chce ode mnie?“ — pomyślał Wokulski, a głośno rzekł: — Możemy pójść w stronę Łazienek...
— Owszem — odparł Ochocki. — Wpadnę jeszcze na chwilę pożegnać się z księżną i dogonię pana.
Ledwie odszedł, pochwycił Wokulskiego adwokat.
— Winszuję panu zupełnego tryumfu — rzekł półgłosem. — Książe formalnie zakochany w panu, obaj hrabiowie i baron toż samo... Oryginały to są, jak pan widział, ale ludzie dobrych chęci... Chcieliby coś robić, mają nawet rozum i ukształcenie, ale... energii brak!... Choroba woli, panie: cała klasa jest nią dotknięta... Wszystko mają: pieniądze, tytuły, poważanie, nawet powodzenie u kobiet, więc niczego nie pragną. Bez tej zaś sprężyny, panie Wokulski, muszą być narzędziem w ręku ludzi nowych i ambitnych... My, panie, my jeszcze wielu rzeczy pragniemy — dodał ciszej. — Ich szczęście, że trafili na nas...
Ponieważ Wokulski nie odpowiedział nic, więc adwokat począł uważać go za bardzo przebiegłego dyplomatę i żałował w duszy, że sam był zanadto szczery.
„Zresztą — myślał adwokat, patrząc na Wokulskiego z pod oka — choćby powtórzył księciu naszę rozmowę, cóż mi zrobi?... Powiem, że chciałem go wybadać“...
„O jakie on mnie ambicye posądza?“... — zapytywał się w duchu Wokulski.
Pożegnał księcia, obiecał przychodzić odtąd na wszystkie sesye i wyszedłszy na ulicę, odesłał powóz do domu.
„Czego chce ode mnie ten pan Ochocki? — myślał podejrzliwie. — Naturalnie, że idzie mu o pannę Izabelę... Może ma zamiar odstraszyć mnie od niej?... Głupi... Jeżeli ona go kocha, nie potrzebuje tracić nawet słów; sam się usunę... Ale jeżeli go nie kocha, niech się strzeże usuwać mnie od niej... Zdaje się, że zrobię w życiu jedno kapitalne głupstwo, zapewne dla panny Izabeli. Bodajby nie padło na niego; szkoda chłopaka“...
W bramie rozległo się pośpieszne stąpanie; Wokulski odwrócił się i zobaczył Ochockiego.
— Pan czekał?... Przepraszam!... — zawołał młody człowiek.
— Idziemy ku Łazienkom? — spytał Wokulski.
— Owszem.
Jakiś czas szli, milcząc. Młody człowiek był zamyślony, Wokulski zirytowany.
Postanowił odrazu chwycić byka za rogi.
— Pan jest bliskim kuzynem państwa Łęckich? — zapytał.
— Trochę — odpowiedział młody człowiek. — Matka moja była Łęcka — rzekł z ironią — ale ojciec tylko Ochocki. To bardzo osłabia związki rodzinne... Pana Tomasza, który jest dla mnie jakimś ciotecznym stryjem, nie znałbym do dziś dnia, gdyby nie stracił majątku.
— Panna Łęcka jest bardzo dystyngowaną osobą — rzekł Wokulski, patrząc przed siebie.
— Dystyngowana?... — powtórzył Ochocki. — Powiedz pan: bogini!... Kiedy rozmawiam z nią, zdaje mi się, że potrafiłaby mi zapełnić całe życie. Przy niej jednej czuję spokój i zapominam o trapiącej mnie tęsknocie. Ale cóż!... Ja nie umiałbym siedzieć z nią cały dzień w salonie, ani ona ze mną w laboratoryum...
Wokulski stanął na ulicy.
— Pan zajmuje się fizyką, czy chemią?... — spytał zdziwiony.
— Ach, czem ja się nie zajmuję!... — odparł Ochocki. — Fizyką, chemią i technologią... Przecież skończyłem wydział przyrodniczy w uniwersytecie i mechaniczny w politechnice... Zajmuję się wszystkiem; czytam i pracuję od rana do nocy, ale — nie robię nic. Udało mi się trochę ulepszyć mikroskop, zbudować jakiś nowy stos elektryczny, jakąś tam lampę...
Wokulski zdumiewał się coraz więcej.
— Więc to pan jest tym Ochockim, wynalazcą?...
— Ja — odparł młody człowiek. — No, ale i cóź to znaczy?... Razem nic. Kiedy pomyślę, że w dwudziestym ósmym roku tylko tyle zrobiłem, ogarnia mnie desperacya. Mam ochotę, albo porozbijać swoje laboratoryum i utonąć w życiu salonowem, do którego mnie ciągną, albo — trzasnąć sobie w łeb... Ogniwo Ochockiego, albo — lampa elektryczna Ochockiego... jakież to głupie!... Rwać się gdzieś od dzieciństwa i utknąć na lampie, to okropne... Dobiegać środka życia i nie znaleść nawet śladu drogi, po którejby się iść chciało — cóżto za rozpacz!...
Młody człowiek umilkł, a że byli w ogrodzie Botanicznym, więc zdjął kapelusz. Wokulski przypatrywał mu się z uwagą i zrobił nowe odkrycie. Młody człowiek, aczkolwiek wyglądał elegancko, nie był wcale elegantem; nawet nie zdawał się troszczyć o swoję powierzchowność. Miał rozrzucone włosy, nieco zsunięty krawat, u kamizelki guzik nie zapięty. Można było domyślać się, że ktoś bardzo starannie czuwa nad jego bielizną i garderobą, z którą jednak on sam postępuje niedbale i właśnie to niedbalstwo, przejawiające się w dziwnie szlachetnych formach, nadawało mu oryginalny wdzięk. Każdy jego ruch był mimowolny, rozrzucony, lecz piękny. Równie pięknym był sposób patrzenia, słuchania, a raczej niesłuchania, nawet — gubienia kapelusza.
Weszli na wzgórze, zkąd widać studnią, zwaną Okrąglakiem. Ze wszystkich stron otaczali ich spacerujący, ale Ochocki nie krępował się ich obecnością i wskazawszy kapeluszem jednę z ławek, mówił:
— Dużo czytałem, że szczęśliwy jest człowiek, który ma wielkie aspiracye. To kłamstwo. Ja przecież mam niepowszednie pragnienia, które jednak robią mnie śmiesznym i zrażają do mnie najbliższych. Spojrzał pan na tę ławkę... Tu, w początkach czerwca, około dziesiątej wieczorem, siedzieliśmy z kuzynką i z panną Florentyną. Świecił jakiś księżyc i nawet jeszcze śpiewały słowiki. Byłem rozmarzony. Nagle kuzynka odzywa się: „Znasz, kuzynie, astronomią?“ Trochę. „Więc powiedz mi, jakato gwiazda?“ Nie wiem — odpowiedziałem — ale to jest pewne, że nigdy nie dostaniemy się na nią. Człowiek jest przykuty do ziemi, jak ostryga do skały... W tej chwili — ciągnął dalej Ochocki — zbudziła się we mnie moja idea, czy mój obłęd... Zapomniałem o pięknej kuzynce, a zacząłem myśleć o machinach latających. A ponieważ myśląc, muszę chodzić, więc wstałem z ławki i bez pożegnania opuściłem kuzynkę!... Na drugi dzień panna Flora nazwała mnie impertynentem, pan Łęcki oryginałem a kuzynka przez tydzień nie chciała ze mną rozmawiać... I żebym jeszcze co wymyślił; ale nic, literalnie nic, choć byłbym przysiągł, że nim z tego pagórka zejdę do studni, urodzi mi się w głowie przynajmniej ogólny szkic machiny latającej... Prawda, jakie to głupie?...
„Więc oni tu przepędzają wieczory, przy księżycu i śpiewie słowika?... — pomyślał Wokulski i poczuł straszny ból w sercu. — Panna Izabela już kocha się w Ochockim, a jeżeli się nie kocha, to tylko z winy jego dziwactw... No i ma słuszność... piękny człowiek i niezwykły“...
— Naturalnie — prawił dalej Ochocki — ani słówka nie wspomniałem o tem mojej ciotce, która, ile razy bodaj wpina mi jakąś szpilkę w odzienie, ma zwyczaj powtarzać: „Kochany Julku, staraj się podobać Izabeli, bo to żona akurat dla ciebie... Mądra i piękna; ona jedna wyleczyłaby cię z twoich przywidzeń...“ A ja myślę: coto za żona dla mnie?... Gdyby chociaż mogła być moim pomocnikiem, jeszcze pół biedy... Ale gdzieżby ona dla laboratoryum mogła opuścić salon!... Ma racyą, to jej właściwe otoczenie; ptak potrzebuje powietrza, ryba wody... Ach, jaki piękny wieczór!... — dodał po chwili. — Jestem dziś podniecony, jak rzadko. Ale... co panu jest, panie Wokulski?...
— Trochę zmęczyłem się — odparł głucho Wokulski. — Możebyśmy siedli, choćby o! tu...
Usiedli na stoku wzgórza, na granicy Łazienek. Ochocki oparł brodę na kolanach i wpadł w zadumę, Wokulski przypatrywał mu się z uczuciem, w którem podziw mieszał się z nienawiścią.
„Głupi, czy, przebiegły?... Poco on mi to wszystko opowiada“ — myślał Wokulski.
Musiał jednak przyznać, że gadulstwo Ochockiego miało te same cechy szczerości i rozrzucenia, jak jego ruchy i cała wreszcie osoba. Spotkali się pierwszy raz, i już Ochocki tak z nim rozmawiał, jakgdyby znali się od dzieci.
„Skończę z nim“ — rzekł do siebie Wokulski i głęboko odetchnąwszy, spytał głośno:
— Zatem — żeni się pan, panie Ochocki?...
— Chybabym zwaryował — mruknął młody człowiek, wzruszając ramionami.
— Jakto?... Przecież kuzynka pańska podoba się panu?
— I nawet bardzo, ale to jeszcze nie wszystko. Ożeniłbym się z nią, gdybym miał pewność, że już nic w nauce nie zrobię...
W sercu Wokulskiego, obok nienawiści i podziwu, błysnęła radość. W tej chwili Ochocki przetarł czoło, jak zbudzony ze snu i patrząc na Wokulskiego, nagle rzekł:
— Ale, ale... Nawet zapomniałem, że mam ważny interes do pana...
„Czego on chce?“... — pomyślał Wokulski, podziwiając w duszy mądre spojrzenie swego rywala i nagłą zmianę tonu. Zdawało się, że przez jego usta przemówił inny człowiek.
— Chcę zadać panu pytanie... nie... dwa pytania, bardzo poufne, a może nawet drażliwe — mówił Ochocki. — Czy nie obrazi się pan?...
— Słucham — odparł Wokulski.
Gdyby stał na szafocie, nie doznałby tak strasznych wrażeń, jak w tej chwili. Był pewny, że chodzi o pannę Izabelę i że w tem samem miejscu zdecydują się jego losy.
— Pan był przyrodnikiem? — spytał Ochocki.
— Tak.
— I w dodatku — przyrodnikiem entuzyastą. Wiem, co pan przeszedł, oddawna szanuję pana z tego powodu... To zamało; powiem więcej... Od roku, wspomnienie o trudnościach z jakiemi szamotał się pan, dodawało mi otuchy... Mówiłem sobie: zrobię przynajmniej to, co ten człowiek, a ponieważ nie mam takich przeszkód, więc — zajdę dalej od niego...
Wokulski, słuchając, myślał, że marzy, albo że rozmawia z waryatem.
— Zkąd pan to wie?.. — spytał Ochockiego.
— Od doktora Szumana.
— Ach, od Szumana. Ale do czego to wszystko prowadzi?...
— Zaraz powiem — odparł Ochocki. — Byłeś pan przyrodnikiem entuzyastą i... w rezultacie — rzuciłeś pan nauki przyrodnicze. Otóż, w którym roku życia osłabnął pański zapał w tym kierunku?...
Wokulski poczuł jakby uderzenie toporem w głowę. Pytanie było tak przykre i niespodziewane, że przez chwilę nietylko nie umiał odpowiedzieć, ale nawet zebrać myśli.
Ochocki powtórzył, bystro przypatrując się swemu towarzyszowi.
— W którym roku?... — rzekł Wokulski. — W zeszłym roku... Dziś mam czterdziesty szósty rok...
— A zatem ja, do kompletnego ochłodzenia się mam jeszcze przeszło piętnaście lat... To mi trochę dodaje odwagi... — rzekł, jakby do siebie, Ochocki.
I znowu po chwili dodał:
— To jedno pytanie, a teraz drugie, ale — nie obraź się pan. W którym roku życia zaczynają mężczyznie... obojętnieć kobiety?...
Drugi cios. Był moment, że Wokulski chciał schwycić młodzieńca za gardło i udusić. Upamiętał się jednak i odparł ze słabym uśmiechem:
— Myślę, że one nigdy nie obojętnieją... Owszem, coraz wydają się droższemi...
— Źle! — szepnął Ochocki. — Ha, zobaczymy, kto mocniejszy.
— Kobiety, panie Ochocki.
— Jak dla kogo, panie — odpowiedział młody człowiek, wpadając znowu w zamyślenie.
I zaczął mówić, jakby do siebie:
— Kobiety, ważna rzecz. Kochałem się już, zaraz, ileżto?... Cztery... sześć... ze siedm, tak, siedm razy... Zabiera to dużo czasu i napędza desperackie myśli... Głupia rzecz, miłość... Poznajesz, kochasz, cierpisz... Potem jesteś znudzony, albo zdradzony... Tak, dwa razy byłem znudzony, a pięć razy zdradzony... Potem znajdujesz nową kobietę, doskonalszą od innych — a potem ona robi to samo, co mniej doskonałe... Ach, jakiż podły gatunek zwierząt, te baby!... Bawią się nami, choć ograniczony ich mózg nawet nie jest w stanie nas pojąć... No, prawda, że i tygrys może bawić się człowiekiem... Podłe, ale miłe... Mniejsza o nie! A tymczasem, gdy raz opanuje człowieka idea, już go nie opuszcza i nie zdradza nigdy...
Położył rękę na ramieniu Wokulskiego i patrząc mu w oczy jakimś rozstrzelonym i rozmarzonym wzrokiem, spytał:
— Wszakże pan myślał kiedyś o machinach latających?... Nie o kierowaniu balonami, które są lżejsze od powietrza, bo to błazeństwo, ale — o locie machiny ciężkiej, napełnionej i obwarowanej jak pancernik?... Czy pan rozumie, jaki nastąpiłby przewrót w świecie po podobnym wynalazku?... Niema fortec, armii, granic... Znikają narody, lecz za to w nadziemskich budowlach przychodzą na świat istoty podobne do aniołów lub starożytnych bogów?... Już ujarzmiliśmy wiatr, ciepło, światło, piorun... Czy więc nie sądzisz pan, że nadeszła pora nam samym wyzwolić się z oków ciężkości?... To idea, leżąca dziś w duchu czasu... Inni już pracują nad nią; mnie ona dopiero nasyca, ale od stóp do głów... Co mnie ciotka, z jej radami i prawidłami dobrego tonu!... Co mnie żeniaczka, kobiety, a nawet mikroskopy, stosy i lampy elektryczne?... Oszaleję, albo... przypnę ludzkości skrzydła...
— A gdybyś pan je nawet przypiął, to co?... — spytał Wokulski.
— Sława, jakiej nie dosięgnął jeszcze żaden człowiek — odparł Ochocki, — To moja żona, to moja kobieta... Bądź pan zdrów, muszę iść...
Uścisnął Wokulskiemu rękę, zbiegł ze wzgórza i zniknął między drzewami.
Na ogród Botaniczny i na Łazienki zapadał już mrok.
— Waryat, czy gieniusz?... — szepnął Wokulski, czując, że sam jest w najwyższym stopniu rozstrojony. — A jeżeli gieniusz?...
Wstał i poszedł w głąb ogrodu, między spacerujących ludzi. Zdawało mu się, że nad pagórkiem, z którego uciekł, unosi się jakaś święta groza.
W ogrodzie Botanicznym było prawie ciasno; na każdej ulicy tłoczyły się kolumny, gromady a przynajmniej szeregi spacerujących; każda ławka uginała się pod ciżbą osób. Zastępowano Wokulskiemu drogę, deptano po piętach, potrącano łokciami; rozmawiano i śmiano się ze wszystkich stron. Wzdłuż alei Ujazdowskiej, pod murem Belwederskiego ogrodu, pod sztachetami od strony szpitala, na ulicach najmniej uczęszczanych, nawet na zagrodzonych ścieżkach, wszędzie było pełno i wesoło. Im więcej ciemniało w naturze, tem gęściej i hałaśliwiej robiło się między ludźmi.
— Zaczyna mi już braknąć miejsca na świecie!... — szepnął.
Przeszedł do Łazienek i tu znalazł spokojniejsze ustronie. Na niebie zaiskrzyło się kilka gwiazd, przez powietrze, od alei, ciągnął szmer przechodniów, a od stawu wilgoć. Czasem nad głową przeleciał mu huczny chrabąszcz, albo cicho przemknął nietoperz; w głębi parku kwilił żałośnie jakiś ptak, napróżno wzywający towarzysza; na stawie rozlegał się daleki plusk wioseł i śmiechy młodych kobiet.
Naprzeciw zobaczył parę ludzi, pochylonych ku sobie i szepcących. Ustąpili mu z drogi i ukryli się w cieniu drzew. Opanował go żal i szyderstwo.
„Oto są szczęśliwi zakochani! — pomyślał. — Szepcą i uciekają, jak złodzieje... Pięknie urządzony świat, co?... Ciekawym, o ile byłoby lepiej, gdyby władał nim Lucyper?... A gdyby mi zastąpił drogę jaki bandyta i zabił w tym kącie?...“
I wyobrażał sobie, jakito przyjemny musi być chłód noża, wbitego w rozgorączkowane serce.
„Na nieszczęście — westchnął — dziś niewolno zabijać innych, tylko siebie można; byle odrazu i dobrze. No!“...
Wspomnienie o tak niezawodnym środku ucieczki uspokoiło go. Stopniowo pogrążał się w jakimś uroczystym nastroju; zdawało mu się, że nadchodzi moment, w którym powinien zrobić rachunek sumienia, czy też ogólny bilans życia.
„Gdybym był najwyższym sędzią — myślał — i gdyby spytano mnie, kto jest wart panny Izabeli: Ochocki, czy Wokulski, musiałbym przyznać, że — Ochocki... O ośmnaście lat młodszy ode mnie (ośmnaście lat!...) i taki piękny... W dwudziestym ósmym roku życia skończył dwa fakultety (ja w tym wieku ledwie zaczynałem się uczyć...) i już zrobił trzy wynalazki (ja żadnego!) A nad to wszystko jest naczyniem, w którem wylęga się wielka idea... Dziwaczna to rzecz: machina latająca, ale faktem jest, że on znalazł dla niej gienialny i jedynie możliwy punkt wyjścia. Machina latająca musi być cięższa, nie zaś, jak balon, lżejsza od powietrza; boć wszystko co prawidłowo lata, począwszy od muchy, skończywszy na olbrzymim sępie, jest od powietrza cięższe. Ma prawdziwy punkt wyjścia, ma twórczy umysł, czego dowiódł bodajby swoim mikroskopem i lampą; któż wie zatem, czy nie uda mu się zbudować machiny latającej? A w takim razie będzie większym dla ludzkości od Newtona i Napoleona, razem wziętych... I ja mam z nim współzawodniczyć?... A jeżeli stanie kiedy kwestya: który z nas dwu powinien się usunąć, czyliż będę się wahał?... Cóżto za piekło powiedzieć sobie, że muszę moję nicość złożyć na ofiarę człowiekowi ostatecznie takiemu, jak ja, śmiertelnemu, ulegającemu chorobom i omyłkom, a nadewszystko — tak naiwnemu... Boćto jeszcze dzieciak; co on mi nie wygadywał?...“
Dziwny traf. Gdy Wokulski był subjektem w sklepie kolonialnym, marzył o perpetuum mobile, machinie, któraby się sama poruszała. Gdy zaś, wstąpiwszy do szkoły przygotowawczej, poznał, że taka machina jest niedorzecznością, wówczas najtajniejszem i najulubieńszem jego pragnieniem było — wynaleźć sposób kierowania balonami. To, co dla Wokulskiego było tylko fantastycznym cieniem, błąkającym się po fałszywych drogach, w Ochockim przybrało już formę praktycznego zagadnienia.
„Cóżto za okrucieństwo losów! — myślał z goryczą. — Dwom ludziom dano prawie te same aspiracye, tylko jeden urodził się o ośmnaście lat wcześniej, drugi później; jeden w nędzy, drugi w dostatku; jeden nie mógł wdrapać się na pierwsze piętro wiedzy, drugi lekkim krokiem przeszedł dwa piętra... Jego nie zepchną z drogi burze polityczne, tak jak mnie; jemu nie przeszkodzi miłość, którą traktuje jak zabawkę; podczas gdy dla mnie, który sześć lat spędziłem na pustyni, uczucie to jest niebem i zbawieniem... Więcej nawet!... No i on tryumfuje nademną na każdem polu, choć przecież ja mam te same uczucia, tę samę świadomość położenia, a pracę zpewnością większą...“
Wokulski dobrze znał ludzi i często porównywał się z nimi. Lecz gdziekolwiek był, wszędzie widział się trochę lepszym od innych. Czy jako subjekt, który spędzał noce nad książką, czy jako student, który przez nędzę szedł do wiedzy, czy jako żołnierz pod deszczem kul, — zawsze miał w duszy ideę, sięgającą poza kilka lat naprzód. Inni żyli z dnia na dzień, dla swego żołądka, albo kieszeni.
I dopiero dziś spotkał człowieka wyższego od siebie, waryata, który chce budować machiny latające!...
„A ja, czy dzisiaj nie mam idei, dla której pracuję przeszło rok, zdobyłem majątek, pomagam ludziom i zmuszam ich do szacunku?...
„Tak, ale miłość, to uczucie osobiste; wszystkie zasługi, towarzyszące jej, są jak ryby, zaplątane w odmęt morskiego cyklonu. Gdyby na świecie zniknęła jedna kobieta, a w tobie pamięć o niej, czemżebyś został?... Zwyczajnym kapitalistą, który z nudów grywa w karty w resursie. A tymczasem Ochocki ma ideę, która będzie rwała go zawsze naprzód, chyba, że umysł mu zagaśnie...“
„Dobrze, a jeżeli on nic nie zrobi i zamiast zbudować machinę latającą, pójdzie do szpitala waryatów?... Ja tymczasem faktycznie coś zrobię, a mikroskop, stos, czy nawet lampa elektryczna zpewnością nie znaczą więcej od setek ludzi, którym ja daję byt. Zkądże więc we mnie ta ultrachrześciańska pokora?... Co kto zrobi, jeszcze nie wiadomo. Ja tymczasem jestem dziś człowiek czynu, a on marzyciel... Zaczekajmy z rok...“
Rok!... Wokulski wstrząsnął się. Zdawało mu się, że w końcu drogi, nazwanej rokiem, widzi tylko niezmierną otchłań, która pochłania wszystko, ale nie mieści w sobie nic...
„Więc nic?... nic!...“
Instynktownie rozejrzał się. Był w głębi Łazienkowskiego parku, na jakiejś ulicy, do której żaden szmer nie dolatywał. Nawet gęstwina ogromnych drzew stała cicho.
— Która godzina? — zapytał go nagle jakiś głos zachrypnięty.
— Godzina?...
Wokulski przetarł oczy. Przed nim, z mroku, wynurzył się obdarty człowiek.
— Kiedy grzecznie pytają, to trzeba grzecznie odpowiadać — rzekł człowiek i podszedł bliżej.
— Zabij mnie, to sam zobaczysz — odparł Wokulski.
Obdarty człowiek cofnął się. Nalewo od drogi widać było parę ludzkich cieni.
— Głupcy! — zawołał Wokulski, idąc naprzód — mam złoty zegarek i kilkaset rubli gotówką... Bronić się nie będę, no!...
Cienie usunęły się między drzewa i któryś rzekł zniżonym głosem:
— Taki, to psiakrew, zejdzie, gdzie go nie posieją...
— Bydlęta!... tchórze!... — krzyczał Wokulski prawie nieprzytomny.
Odpowiedział mu tentent uciekających.
Wokulski zebrał myśli.
„Gdzie ja jestem?... Jużci w Łazienkach, ale w którem miejscu?... Trzeba iść w drugą stronę...“
Obrócił się parę razy i już nie wiedział dokąd idzie. Serce zaczęło mu bić gwałtownie, zimny pot wystąpił na czoło, pierwszy raz w życiu uczuł obawę nocy i zbłąkania...
Przez parę minut biegł bez celu, prawie bez tchu; dzikie myśli wirowały mu w głowie. Wreszcie, nalewo, zobaczył mur, a dalej budynek.
„Aha, pomarańczarnia...“
Potem doszedł do jakiegoś mostka, odpoczął i oparłszy się na baryerze, myślał:
„Więc do tego doszedłem?... Niebezpieczny rywal... rozbite nerwy... Zdaje mi się, że już dziś mógłbym napisać ostatni akt tej komedyi!...“
Prosta droga doprowadziła go do stawu, później do łazienkowskiego pałacu. We dwadzieścia minut był w alejach Ujazdowskich i siadł w przejeżdżającą dorożkę; w kwadrans później znalazł się we własnem mieszkaniu.
Na widok świateł i ulicznego ruchu odzyskał wesołość; nawet uśmiechał się i szeptał:
„Cóż znowu za przywidzenia?... Jakiś Ochocki... samobójstwo!... Ach, głupota... Dostałem się przecież między arystokracyą, a co będzie dalej — zobaczymy...“
Gdy wszedł do gabinetu, służący oddał mu list, pisany na jego własnym papierze przez panią Meliton.
— Ta pani była tu dziś dwa raży — rzekł wierny sługa. — Raż o piąty, drugi raż o ószmy...






XII.
Wędrówki za cudzemi interesami.

Wokulski powoli otwierał list pani Meliton, przypominając sobie niedawne wypadki. Zdawało się mu, że w nieoświetlonej części gabinetu jeszcze widzi ciemną gęstwinę łazienkowskich drzew, niewyraźne sylwetki obdartusów, którzy mu zastąpili drogę, a później wzgórek ze studnią, gdzie Ochocki zwierzał mu się ze swych pomysłów. Lecz gdy spojrzał na światło, mgliste obrazy znikały. Widział lampę z zielonym daszkiem, stos papierów, bronzy stojące na biurku i chwilami myślał, że Ochocki ze swemi machinami latającemi i jego własna rozpacz były tylko snem.
„Co on za gieniusz? — mówił do siebie Wokulski — to zwyczajny marzyciel!... I panna Izabela taka sama kobieta, jak inne... Wyjdzie za mnie — dobrze; nie wyjdzie — to przecież nie umrę“.
Rozłożył list i czytał:
„Panie! Ważna wiadomość: za kilka dni Łęckim sprzedają kamienicę, a jedynym kupcem będzie baronowa Krzeszowska, ich kuzynka i nieprzyjaciółka. Wiem zpewnością, że zapłaci za dom tylko 60.000 rubli; a w takim razie resztka posagu panny Izabeli, w kwocie 30.000 rubli, przepadnie. Chwila jest bardzo pomyślna, gdyż panna Izabela, postawiona między biedą a wyjściem za marszałka, chętnie zgodzi się na każdą inną kombinacyą. Domyślam się, że tym razem nie postąpisz pan z nastręczającą się okazyą, jak z wekslami Łęckiego, które podarłeś w moich oczach. Pamiętaj pan: kobiety tak lubią być ściskane, że dla spotęgowania efektu, trzeba je niekiedy przydeptać nogą. Im zrobisz pan to bezwzględniej, tem pewniej cię pokocha. Pamiętaj pan!...“
„Zresztą możesz pan sprawić Beli małą przyjemność. Baron Krzeszowski, przyciśnięty potrzebą, sprzedał własnej żonie swoję ulubioną klacz, która w tych dniach ma się ścigać i na którą wiele rachował. O ile znam stosunki, Bela byłaby szczerze kontenta, gdyby ani baron, ani jego żona, nie posiadali tej klaczy w dniu wyścigów. Baron byłby zawstydzony, że sprzedał klacz, a baronowa zrozpaczona, gdyby klacz, wygrawszy, komu innemu przyniosła zysk. Bardzo subtelne są te wielkoświatowe komeraże, ale spróbój je pan zużytkować. Okazya zaś nastręcza się, gdyż, o ilem słyszała, niejaki Maruszewicz, przyjaciel obojga Krzeszowskich, ma Panu zaproponować kupno tej klaczy. Pamiętaj Pan, że kobiety są niewolnicami tylko tych, którzy potrafią je mocno trzymać i dogadzać ich kaprysom“.
„Doprawdy, zaczynam wierzyć, że urodziłeś się Pan pod szczęśliwą gwiazdą, szczerze życzliwa

A. M.“

Wokulski głęboko odetchnął; obie wiadomości były ważne. Drugi raz przeczytał list, podziwiając szorstki styl pani Meliton i uśmiechając się przy uwagach, jakie robiła nad swoją płcią. Mocno trzymać ludzi, czy okoliczności, to leżało w naturze Wokulskiego; wszystko i wszystkich chwytałby za kark, wyjąwszy — pannę Izabelę. Ona jedna była istotą, której wobec siebie chciał zostawić absolutną wolność, jeżeli nie panowanie.
Mimowoli spojrzał na bok; służący stał przy drzwiach.
— Idź spać — rzekł.
Żaraż pójdę, tylko był tu jeszcze pan — odparł służący.
— Jaki pan?
Żosztawił bilet, leży na biurku.
Na biurku leżał bilet Maruszewicza.
— Aha!... Cóż ten pan mówił?
— On niby, żeby tak, to nicz nie mówił. Tylko pytał się: kiedy pan jeszt w domu? A ja powiedziałem: koło dziesiąty ż rana i wtedy on powiedział, że przyjdzie jutro o dziesiąty, ino na minutkę.
— Dobrze, dobranoc ci.
— Upadam do nóg, proszę łaski pana.
Służący wyszedł, Wokulski czuł się zupełnie otrzeźwionym. Ochocki i jego latające maszyny zmalały mu w oczach. Miał znowu energią, jak wówczas, kiedy wyjeżdżał do Bułgaryi. Wtedy szedł po majątek, a dziś ma okazyą rzucić jego część dla panny Izabeli. Kłuły go wyrazy listu p. Meliton: „postawiona między biedą i wyjściem za marszałka...“ Otóż ona nigdy nie znajdzie się w tem położeniu... A wydźwignie ją nie jakiś tam Ochocki, za pomocą swojej maszyny, ale on... Czuł w sobie taką siłę, iż gdyby w tej chwili sufit z dwoma piętrami spadł mu na głowę, chyba utrzymałby go.
Wydobył z biurka swój notatnik i począł rachować:
Klacz wyścigowa — głupstwo... Wydam najwyżej tysiąc rubli, z których wróci się przynajmniej część... Dom rs. 60.000, posag panny Izabeli rs. 30.000, razem rs. 90.000. Bagatela!... prawie trzecia część mego majątku... W każdym razie za dom wróci mi się ze 60.000, albo i więcej... No!... trzeba skłonić Łęckiego, ażeby te 30.000 mnie powierzył; będę mu płacił 5.000 rubli rocznie, jako dywidendę... Chyba im wystarczy?... Konia oddam berejterowi, niech on zajmie się puszczeniem go na wyścigi... O dziesiątej będzie u mnie Maruszewicz, o jedenastej pojadę do adwokata... Pieniądze dostanę na ósmy procent — 7.200 rubli rocznie; a że mam napewno piętnaście procent... No i dom coś przynosi... A co powiedzą moi wspólnicy?... Ach, dużo mnie to obchodzi!... Mam 45.000 rubli rocznie, ubędzie 12—13.000 rubli, zostanie 32.000 rubli... Żona moja nudzićby się nie powinna... W ciągu roku wycofam się z tej kamienicy, choćby ze stratą 30.000 rubli... Wreszcie to nie jest strata, to jej posag...“
Północ. Wokulski zaczął się rozbierać. Pod wpływem jasnookreślonego celu uspokoiły się rozstrojone nerwy. Zgasił światło, położył się i patrząc na firanki, któremi bujał wiatr, wpadający przez otwarte okno, zasnął jak kamień.
Wstał o siódmej rano, tak rzeźki i wesoły, że zwróciło to uwagę służącego, który zaczął kręcić się po pokoju.
— Czegóż to chcesz? — zapytał Wokulski.
— Ja nicz. Ino, proszę pana, stróż chce, ale nie śmi prosić, żeby pan pofatygował się i potrzymał mu dzieczko do krztu.
— A a a!... A pytał się, czy ja chcę, ażeby on miał dziecko?
— Nie pytał się, bo pan był wtedy na wojnie.
— No, dobrze. Będę jego kumem.
— To możeby mnie pan teraż podarował sztary szurdut, bo jakże ja będę na krzcinach?...
— Dobrze, weź ten surdut.
— A reperaczyja?...
— O, głupi jesteś, nie nudź mnie... Każ zreperować, choć nie wiem co...
— Bo ja chciałbym, proszę pana, akszamitny kołmirz.
— Przyszyj sobie aksamitny kołnierz i idź do dyabła.
— Czałkiem beż potrzeby gniewa się pan, bo przecie to dla pańszkiego honoru, nie dla mego — odparł służący i wychodząc, trzasnął drzwiami.
Czuł, że jego pan jest w wyjątkowo dobrem usposobieniu.
Ubrawszy się, Wokulski usiadł do rachunków, pijąc przytem czystą herbatę. Po ukończeniu ich, napisał depeszę do Moskwy o asygnącyą na sto tysięcy rubli i drugą do agenta w Wiedniu, ażeby wstrzymał pewne obstalunki.
Na kilka minut przed dziesiątą wszedł Maruszewicz. Młody człowiek wydawał się jeszcze bardziej zniszczonym i onieśmielonym, aniżeli wczoraj.
— Pozwoli pan — odezwał się Maruszewicz po kilku słowach powitania — że odrazu położę karty na stół... Chodzi o oryginalną propozycyą...
— Słucham, najoryginalniejszej...
— Pani baronowa Krzeszowska (jestem przyjacielem obojga baronowstwa) — mówił zniszczony młodzieniec — pragnie zbyć klacz wyścigową. Zaraz pomyślałem, że pan, przy swoich stosunkach, może życzyłby sobie posiadać podobnego konia... Jest ogromna szansa wygranej, gdyż biegają prócz niej w wyścigu tylko dwa konie, znacznie słabsze...
— Dlaczegóż pani baronowa sama nie puszcza tej klaczy?
— Ona?... Ona jest śmiertelną nieprzyjaciółką wyścigów!
— Pocóż więc kupiła klacz wyścigową?
— Dla dwu przyczyn — odparł młody człowiek. — Najprzód baron, potrzebując pieniędzy na pokrycie długu honorowego, oświadczył, że zastrzeli się, jeżeli nie dostanie ośmiuset rubli, choćby za swoję ukochaną klacz a powtóre baronowa nie życzy sobie, aby jej mąż przyjmował udział w wyścigach. Więc kupiła klacz, ale dziś biedaczka choruje ze wstydu i rozpaczy i chciałaby pozbyć się jej za jakąkolwiek bądź cenę.
— Mianowicie?
— Ośmset rubli — odparł młody człowiek, spuszczając oczy.
— Gdzie jest koń.
— W maneżu Milera.
— A dokumenta?
— Oto są — odpowiedział już weselej młody człowiek, wydobywając paczkę papierów z bocznej kieszeni surduta.
— Możemy zaraz skończyć? — spytał Wokulski, przeglądając papiery.
— Natychmiast.
— A po obiedzie pójdziemy obejrzeć konia?
— O naturalnie...
— Niech pan pisze kwit — rzekł Wokulski i wydobył pieniądze z biurka.
— Na ośmset?... naturalnie!... — mówił młody człowiek.
Szybko wziął papier i pióro i zaczął pisać. Wokulski zauważył, że młodzieńcowi trochę drżały ręce i twarz mu się mieniła.
Kwit był napisany według wszelkich form. Wokulski położył ośm sturublówek i schował papiery. W chwilę później młody człowiek, ciągle zmięszany, opuścił gabinet; zbiegając zaś ze schodów myślał:
„Podły jestem, tak, podły... Ale ostatecznie za kilka dni zwrócę babie dwieście rubli i powiem, że dołożył je Wokulski, poznawszy bliżej zalety konia. Oni przecież nie zetkną się, ani baron z żoną, ani ten... kupczyk z nimi... Kwit kazał sobie pisać... wyborny!... Jak to znać geszefciarza i parweniusza... O! strasznie jestem ukarany za moję lekkomyślność...
O jedenastej Wokulski wyszedł na ulicę, z zamiarem udania się do adwokata.
Ledwie jednak stanął przed bramą, wnet trzej dorożkarze, na widok jasnego paltota i białego kapelusza, współcześnie zacięli konie. Jeden wjechał drugiemu dyszlem w otwarty powóz, trzeci zaś, chcąc ich wyminąć, omało nie rozbił tragarza, niosącego ciężką szafę. Wszczął się hałas, bitwa na baty, świstanie policyantów, zbiegowisko i w rezultacie — dwaj najgorętsi dorożkarze sami siebie, własnemi powozami, odwieźli do cyrkułu.
„Zła wróżba — pomyślał Wokulski i nagle uderzył się w czoło. — Pyszny interes! — mówił w sobie — idę do adwokata, ażeby mi kupił dom, a nie wiem, ani jak dom wygląda, ani nawet gdzie leży“.
Wrócił napowrót do swego mieszkania i, w kapeluszu na głowie, z laską pod pachą, począł przerzucać kalendarz. Szczęściem słyszał, że dom Łęckich znajduje się gdzieś w okolicach Alei Jerozolimskiej; pomimo to upłynęło kilka minut, nim odszukał ulicę i numer.
„Ładniebym się zarekomendował adwokatowi! — myślał, zchodząc ze schodów. — Jednego dnia namawiam ludzi, aby mi powierzyli kapitały, a drugiego kupuję kota w worku. Naturalnie, że odrazu skompromitowałbym albo siebie, albo... pannę Izabelę“.
Skoczył w przejeżdżającą dorożkę i kazał skręcić ku Alei Jerozolimskiej. Na rogu wysiadł i poszedł piechotą w jednę z poprzecznych ulic.
Dzień był piękny, niebo prawie bez obłoku, bruk bez kurzu. Okna domów pootwierane, niektóre dopiero myto; figlarny wiatr miotał spódnicami pokojówek, przyczem można było spostrzedz, że warszawska służba łatwiej odważa się myć okna na trzeciem piętrze, aniżeli własne nogi. Z wielu mieszkań odzywały się fortepiany, z wielu podwórek katarynki, albo monotonne nawoływania piaskarzy, szczotkarzy, tandeciarzy i im podobnych przedsiębierców. Tu i owdzie pod bramą ziewał stróż, odziany w niebieską bluzę; kilka psów goniło się po ulicy, którą nikt nie przejeżdżał; małe dzieci bawiły się odzieraniem kory z młodych kasztanów, którym jeszcze nie zdążyły pociemnieć jasno-zielone liście.
Wogóle ulica przedstawiała się czysto, spokojnie i wesoło. Na drugim jej końcu widać nawet było odrobinę horyzontu i kępę drzew; lecz wiejski ten pejzaż, niestosowny dla Warszawy, zasłaniano teraz rusztowaniami i ścianą z cegły.
Idąc prawym chodnikiem, dostrzegł Wokulski nalewo, mniej więcej w połowie ulicy, dom niezwykle żółtej barwy. Warszawa posiada bardzo wiele żółtych domów; jest to chyba najżółciejsze miasto pod słońcem. Ta jednak kamienica wydawała się żółciejszą od innych i na wystawie przedmiotów żółtych (jakiej zapewne doczekamy się kiedyś), otrzymałaby pierwszą nagrodę.
Podszedłszy bliżej, Wokulski przekonał się, że nietylko on zwrócił uwagę na szczególną kamienicę; nawet psy, częściej tu, niż na jakimkolwiek innym murze, składały wizytowe bilety.
— Do licha! — szepnął — zdaje mi się, że to właśnie jest ów dom...
Istotnie, była to kamienica Łęckich.
Zaczął się przypatrywać. Dom był trzypiętrowy; miał parę żelaznych balkonów i każde piętro zbudowane w innym stylu. Za to w architekturze bramy panował jeden tylko motyw, mianowicie: wachlarz. Górna część wrót miała formę rozłożonego wachlarza, którym mogłaby się chłodzić przedpotopowa olbrzymka. Na obu skrzydłach bramy były wyrzeźbione ogromne prostokąty, które, w rogach, również ozdobiono do połowy otwartemi wachlarzami. Najcenniejszem jednak upiększeniem bramy były, umieszczone w pośrodku jej skrzydeł, dwie rzeźby, przedstawiające główki gwoździ, ale tak wielkich, jakby niemi była przytwierdzona brama do kamienicy, a kamienica do Warszawy.
Prawdziwą osobliwość stanowiła sień wjazdowa, posiadająca bardzo lichą podłogę, ale za to bardzo ładne krajobrazy na ścianach. Było tam tyle wzgórz, lasów, skał i potoków, że mieszkańcy domu śmiało mogli nie wyjeżdżać na letnie mieszkania.
Podwórko, otoczone ze wszystkich stron trzypiętrowemi oficynami, wyglądało jak dno obszernej studni, napełnionej wonnem powietrzem. W każdym rogu były drzwi, a w jednym aż dwoje drzwi; pod oknem mieszkania stróża znajdował się śmietnik i wodociąg.
Wokulski mimochodem spojrzał w klatkę głównych schodów, do których prowadziły szklanne drzwi. Schody zdawały się być mocno brudnemi; zato obok znajdowała się nisza, a w niej — nimfa z dzbankiem nad głową i utrąconym nosem. Ponieważ dzbanek miał zabarwienie amarantowe, twarz nimfy żółte, piersi zielone, a nogi niebieskie, można było odgadnąć, że nimfa stoi naprzeciw okna, posiadającego kolorowe szyby.
„No, tak!...“ — mruknął Wokulski tonem, który nie zdradzał zbyt wielkiego zachwytu.
W tej chwili z prawej oficyny wyszła piękna kobieta z małą dziewczynką.
— Teraz, proszę mamy, pójdziemy do ogrodu? — pytało dziecko.
— Nie, kochanie. Teraz pójdziemy do sklepu, a do ogrodu po obiedzie — odpowiedziała pani bardzo przyjemnym głosem.
Była to wysoka szatynka, z szaremi oczami, o klasycznych rysach. Spojrzeli na siebie oboje z Wokulskim i — dama zarumieniła się.
— Zkąd ja ją znam? — pomyślał Wokulski, wychodząc z bramy na ulicę.
Dama obejrzała się, lecz, spostrzegłszy go, odwróciła głowę.
„Tak — myślał — widziałem ją w kwietniu na grobach, a później w sklepie. Nawet Rzecki zwracał mi na nią uwagę i mówił, że ma śliczne nogi. Istotnie ładne“.
Cofnął się znowu w bramę i począł czytać spis mieszkańców.
„Co?... Baronowa Krzeszowska na drugiem piętrze!... Co?... co?... Maruszewicz, w lewej oficynie na pierwszem?... Szczególny zbieg okoliczności. Trzecie piętro od frontu studenci... Ale kto może być ta piękność? Prawa oficyna, pierwsze piętro — Jadwiga Misiewicz emerytka i Helena Stawska z córeczką. Z pewnością ona“.
Wszedł na podwórko i oglądał się. Prawie wszystkie okna były otwarte. W tylnej oficynie na dole była pralnia, zatytułowana: paryską; na trzeciem piętrze było słychać kucie szewskiego młotka, poniżej na gzemsie gruchało parę gołębi, a na drugiem piętrze tej samej oficyny, od kilku minut rozlegały się miarowe dźwięki fortepianu i krzykliwy sopran, śpiewający gamę.
— A!... a!... a!... a!... a!... a!... a!...
Wysoko nad sobą, na trzeciem piętrze, Wokulski usłyszał silny bas męski, który mówił:
— O! znowu zażyła kussiny... Już z niej wyłazi soliter... Marysiu!... chodźno do nas...
Jednocześnie z okna na drugiem piętrze wychyliła się głowa kobiety wołającej:
— Marysiu!... wracaj mi zaraz do domu... Marysiu!...
— Słowo daję, że to pani Krzeszowska — szepnął Wokulski.
W tej chwili usłyszał charakterystyczny szelest: z trzeciego piętra padł strumień wody, trafił na wychyloną głowę pani Krzeszowskiej i rozprysnął się po podwórku.
— Marysiu!... choć do nas... — wołał bas.
— Nikczemnicy!... — odpowiedziała pani Krzeszowska, odwracając twarz w górę.
Nowy strumień wody lunął z trzeciego piętra i zatamował jej mowę. Zarazem wychylił się ztamtąd młody człowiek z czarnym zarostem i, zobaczywszy cofającą się fizyognomią pani Krzeszowskiej, zawołał pięknym basem:
— Ach, to pani dobrodziejka!... Bardzo przepraszam...
Odpowiedział mu z mieszkania pani Krzeszówskiej spazmatyczny płacz niewieści:
— O ja nieszczęśliwa!... Przysięgnę, że to on, nikczemnik, nasadził na mnie tych bandytów... Wywdzięcza mi się, żem go wydobyła z nędzy!... Żem kupiła jego konia!...
Tymczasem na dole praczki prały bieliznę, na trzeciem piętrze szewc kuł, a na drugiem — w tylnej oficynie — dźwięczał fortepian i rozlegała się wrzaskliwa gama:
— A!... a!... a!... a!... a!... a!... a!...
— Wesoły dom, nie ma co... — szepnął Wokulski, otrzepując krople wody, które mu spadły na rękaw.
Wyszedł z podwórza na ulicę i jeszcze raz obejrzawszy nieruchomość, której miał zostać panem, skręcił w Aleję Jerozolimską. Tu wziął dorożkę i pojechał do adwokata.
W przedpokoju adwokata zastał parę obdartych żydków i starą kobietę w chustce na głowie. Przez otwarte drzwi nalewo widać było szafy zapełnione aktami, trzech depedentów szybko piszących i kilku gości z waszecia, z których jeden miał fizyognomią kryminalną, a reszta bardzo znudzone.
Stary lokaj z siwemi wąsami i podejrzliwem wejrzeniem, zdjął z Wokulskiego palto i zapytał:
— Wielmożny pan na dłuższy interes?
— Na krótszy.
Wprowadził Wokulskiego do sali naprawo.
— Jak mam zameldować?
Wokulski podał bilet i został sam. W sali były sprzęty kryte amarantowym utrechtem, jak w wagonach pierwszej klasy, — kilka ozdobnych szaf z pięknie oprawnemi książkami, które tak wyglądały, jakby ich nigdy nie czytano, — na stole zaś parę ilustracyi i albumów, które, zdaje się, oglądali wszyscy. W jednym rogu sali stał gipsowy posąg bogini Temidy, z mosiężnemi wagami i brudnemi kolanami.
— Pan mecenas prosi!... — odezwał się służący przez uchylone drzwi...
Gabinet znakomitego adwokata miał sprzęty kryte bronzową skórą, w oknach bronzowego koloru firanki, a na ściennych obiciach bronzowe desenie. Sam gospodarz odziany był w bronzowy surdut i trzymał w ręku bardzo długi cybuch, u góry zakończony funtowym bursztynem i piórkiem.
— Byłem pewny, że dziś powitam szanownego pana u siebie — rzekł adwokat, podsuwając Wokulskiemu fotel na kółkach i prostując nogą dywan, który się nieco zmarszczył. — Jednym wyrazem — ciągnął adwokat — możemy rachować na jakieś trzysta tysięcy rubli udziałów w naszej spółce. A że do rejenta pójdziemy jak najrychlej i gotówkę ściągniemy co do grosza, w tem może pan rachować na mnie...
Wszystko to mówił, akcentując ważniejsze wyrazy, ściskał Wokulskiego za rękę i obserwował go zpod oka.
— A tak... spółka!... — powtórzył Wokulski, usiadłszy na fotelu. — To rzecz tych panów, ile zbiorą gotówki.
— No, zawsze kapitał... — wtrącił adwokat.
— Mam go bez spółki.
— Dowód zaufania...
— Wystarcza mi własne.
Adwokat umilkł i pośpiesznie zaczął ssać dym z piórka.
— Mam prośbę do mecenasa — rzekł po chwili Wokulski.
Adwokat utopił w nim spojrzenie, pragnąc odgadnąć: coto za prośba? Od natury jej bowiem zależał sposób słuchania. Widocznie jednak nie odkrył nic groźnego, gdyż jego fizyognomia przybrała wyraz poważnej lecz serdecznej życzliwości.
— Chcę kupić kamienicę — ciągnął Wokulski.
— Już?... — spytał mecenas, podnosząc brwi i schylając głowę. — Winszuję, bardzo winszuję... Dom handlowy nie napróżno nazywa się domem... Kamienica dla kupca, jest jak strzemię dla jeźdźca; pewniej siedzi na interesach. Handel, nie oparty na tak realnej podstawie, jaką jest dom, jest tylko kramarstwem. O jakąż to chodzi kamienicę, jeżeli szanowny pan raczysz mnie już zaszczycać swojem zaufaniem?
— Ma być w tych dniach licytowany dom pana Łęckiego...
— Znam — przerwał adwokat. — Mury wcale dobre, rzeczy drewniane należałoby stopniowo zmienić, w rezerwie ogród... Licytuje baronowa Krzeszowska do 60.000 rubli, konkurentów zapewne nie będzie, kupimy najwyżej za 65.000 rubli.
— Choćby za dziewięćdziesiąt tysięcy, a nawet i więcej — wtrącił Wokulski.
— Poco?... — skoczył na fotelu adwokat. — Baronowa poza sześćdziesiąt tysięcy nie wyjdzie, domów nikt dziś nie kupuje... Wcale dobry interes...
— Dla mnie będzie dobrym nawet za dziewięćdziesiąt tysięcy.
— Ale lepszym za 65.000...
— Nie chcę obdzierać mego przyszłego wspólnika.
— Wspólnika?... — zawołał adwokat. — Ależ szanowny pan Łęcki jest stanowczym bankrutem; poprostu skrzywdziłbyś go pan, naddając mu jakieś kilka tysięcy rubli. Znam pogląd jego siostry, hrabiny, na tę sprawę... W chwili, gdy pan Łęcki zostanie bez grosza przy duszy, jego urocza córka, którą wszyscy uwielbiamy, wyjdzie za barona albo marszałka...
Oczy Wokulskiego tak dziko błysnęły, że adwokat umilkł. Przypatrywał mu się, rozmyślał... Nagle uderzył się ręką w czoło.
— Szanowny pan — rzekł — jesteś zdecydowany dać 90.000 rubli za tę ruderę?...
— Tak — odparł głucho Wokulski.
— Sześćdziesiąt od dziewięćdziesięciu... posag panny Izabeli... — mruknął adwokat. — Aha!...
Fizyognomia i cała postawa jego zmieniła się do niepoznania. Pociągnął z wielkiego bursztynu ogromny kłąb dymu, rozparł się na fotelu i trzęsąc ręką w stronę Wokulskiego, mówił:
— Rozumiemy się, panie Wokulski. Wyznam ci, że jeszcze przed pięcioma minutami podejrzewałem cię, sam nie wiem o co, bo interesa twoje są czyste. Ale w tej chwili, wierz mi, masz we mnie tylko człowieka życzliwego i... sprzymierzeńca...
— Teraz ja pana nie rozumiem — szepnął, spuszczając oczy, Wokulski.
Adwokatowi na policzkach wystąpiły ceglaste rumieńce. Zadzwonił — wszedł służący.
— Nie wpuszczać tu nikogo, dopóki nie zawołam — rzekł.
— Słucham pana mecenasa — odparł markotny lokaj.
Znowu zostali we dwu.
— Panie... Stanisławie — zaczął adwokat. — Pan wie, co to jest nasza arystokracya i jej dodatki?... Jestto parę tysięcy ludzi, którzy wysysają cały kraj, topią pieniądze zagranicą, przywożą ztamtąd najgorsze nałogi, zarażają niemi klasy średnie, niby to zdrowe i — sami giną bez ratunku: ekonomicznie, fizyologicznie i moralnie. — Gdyby zmusić ich do pracy, gdyby skrzyżować z innemi warstwami, może... byłby z tego jaki pożytek, bo jużci są to organizacye subtelniejsze od naszych. Rozumie pan... skrzyżować, ale... nie wyrzucać na podtrzymanie ich 30.000 rubli. Otóż do skrzyżowania pomagam panu, ale do strwonienia 30.000 rubli — nie!...
— Nic nie rozumiem pana — odparł cicho Wokulski.
— Rozumiesz, tylko nie ufasz mi. Wielka to cnota: nieufność, leczyć z niej pana nie będę. Tyle ci powiem: Łęcki bankrut, może zostać... krewnym, nawet kupca, a tem bardziej kupca-szlachcica. Ale Łęcki z trzydziestoma tysiącami rubli w kieszeni!...
— Panie mecenasie — przerwał Wokulski — czy zechce pan w mojem imieniu stanąć do licytacyi tego domu?
— Stanę, lecz ponad to, co da pani Krzeszowska, postąpię najwyżej parę tysięcy. Wybacz pan, panie Wokulski, ale sam z sobą licytować się nie będę.
— A jeżeli znajdzie się trzeci licytant?
— Ha! W takim razie i jego zdystansuję, ażeby dogodzić pańskiemu kaprysowi.
Wokulski wstał.
— Dziękuję panu — rzekł — za parę słów szczerszych. Ma pan racyą, ale i ja mam moje racye... Pieniądze przyniosę panu jutro; teraz — do widzenia...
— Żal mi pana — odpowiedział adwokat, ściskając go za rękę.
— Dlaczegoż to?
— Dlatego panie, że: kto chce zdobyć, musi zwyciężyć, zdusić przeciwnika, nie zaś karmić go z własnej spiżarni. Popełniasz pan błąd, który cię raczej odsunie aniżeli zbliży do celu.
— Myli się pan.
— Romantyk!... romantyk!... — powtarzał adwokat z uśmiechem.
Wokulski wybiegł z domu adwokata i wsiadłszy w dorożkę, kazał się wieść w stronę ulicy Elektoralnej. Był zirytowany tem, że adwokat odkrył jego tajemnicę, i tem, że krytykował jego metodę postępowania. Naturalnie, że: kto chce zdobyć, musi zdusić przeciwnika; ależ tu zdobyczą miała być panna Izabela!...
Wysiadł przed niepozornym sklepikiem, nad którym wisiał czarny szyld z żółtawym napisem: „Kantor wekslu i loteryi, S. Szlangbauma".
Sklep był otwarty; za kontuarem obitym blachą i od publiczności oddzielonym drucianą siatką, siedział stary żyd z łysą głową i siwą brodą, jakby przylepioną do Kuryera.
— Dzień dobry, panie Szlangbaum! — zawołał Wokulski.
Żyd podniósł głowę i z czoła zsunął okulary na oczy.
— Ach, to pan dobrodziej?... — odparł, ściskając go za rękę. Coto, czy już i pan patrzebuje pieniędzy?...
— Nie — odpowiedział Wokulski, rzucając się na wyplatane krzesło przed kontuarem. A ponieważ wstyd mu było odrazu objaśnić: poco przyszedł, więc spytał:
— Cóż słychać, panie Szlangbaum?
— Źle! — odpowiedział starzec. — Na żydów zaczyna się prześladowanie. Może to i dobrze. Jak nas będą kopać i pluć i dręczyć, wtedy może upamiętają się i te młode żydki, co jak mój Henryk, poubierali się w surduty i nie zachowują swoje religie.
— Kto was prześladuje! — odparł Wokulski.

— Pan chce dowody?.. — spytał żyd. — Ma pan dowód w ten Kuryeru. Ja, onegdaj, posłałem do nich szaradę. Pan zgaduje szarady?... Posłałem taką:

Pierwsze i drugie — to jest zwierz kopytkowy,
Pierwsze i trzecie — ozdabia damskie głowy;
Wszystkie razem na wojnie strasznie goni,
Niech nas Pan Bóg od tego zabroni“.

Pan wie, co to?... Pierwsze i drugie — to jest: ko-za; pierwsze i trzecie — to jest ko-ki, a wszystkie — to są: ko-za-ki. A pan wie, co oni mi odpisali?... Zaraz...
Podniósł Kuryer i czytał:
— Odpowiedzie od redakcye. Panu W. W. Encyklopedye większe Orgelbranda... Nie to... Panu Motylkowi. Frak kładzie się... Nie to... A, jest!... Panu S. Szlangbaumowi: pańska szarada polityczna, nie jest gramatyczna. — Proszę pana: co tu jest z polityki? Żebym ja napisał szaradę o Dizraeli, albo o Bismarck, to byłaby polityka, ale: o kozaki, to przecie nie jest polityka, tylko wojskowość.
— Ale gdzież w tem prześladowanie żydów? — spytał Wokulski.
— Zaraz powiem. Pan sam musiał bronić od prześladowcy mego Henryka; ja to wszystko wiem, choć nie on mi mówił. A teraz o szaradę. Jak ja pół roku temu odniosłem moję szaradę do pana Szymanowskiego, to on mnie powiedział: „Panie Szlangbaum, my te szarade drukować nie będziemy, ale ja panu radzę, co lepiej byś pan pisał szarade, aniżeli brał procentów“. A ja mówię: „Panie redaktorże, jak mnie pan da tyle za szarady, co ja mam z procenty, to ja będę pisał“. A pan Szymanowski na to: „My, panie Szlangbaum, nie mamy takie pieniądze, żeby za pańskie szarady płacić“. To powiedział sam pan Szymanowski, słyszy pan? Nu, a oni mnie dzisiaj piszą w Kuryerku, że to niepolitycznie i niegramatycznie!... Jeszcze pół roku temu gadali inaczej. — A co teraz drukują w gazety na żydków!...
Wokulski słuchał historyi o prześladowaniu żydów, patrząc na ścianę, gdzie wisiała tabelka loteryjna i bębniąc palcami w kontuar. Ale myślał o czem innem i wahał się.
— Więc ciągle zajmujesz się szaradami, panie Szlangbaum? — spytał.
— Coto ja!... — odparł stary żyd. — Ale ja panie, mam po Henryku wnuczka, co mu dopiero dziewięć lat i niechno pan słucha, jaki on do mnie w tamten tydzień list napisał. — Mój dziadku — on pisał, ten mały Michaś — ja potrzebuje takie szarade:

Pierwsze znaczy dół, drugie — przeczenie.
Wszystko razem kortowe odzienie.

A jak dziadzio — on pisał, Michaś — zgadnie, to niech mi dziadzio przyszle sześć rubli na ten kortowy interes. — Ja się rozpłakałem, panie Wokulski, jakiem przeczytał. Bo ten pierwszy dół, to znaczy: spód, a przeczenie, to jest nie — a wszystkie razem, to są spodnie. Ja się spłakałem, panie Wokulski, co takie mądre dziecko, przez upartość Henryka, chodzi bez spodnie. Ale ja mu odpisałem: „Mój kochaneczku. Bardzo jestem kontent, że ty od dziadusia nauczyłeś się układać szarady. Ale, żebyś ty jeszcze nauczył się oszczędności, to ja tobie na te kortowe odzienie posyłam tylko cztery ruble. A jak ty się będziesz dobrze uczył, to ja tobie po wakacye sprawie takie szarade:
Pierwsze znaczy po niemiecku usta, drugie godzina.
Wszystkie kupuje się dziecku — jak do gimnazye chodzić zaczyna“.
To znaczy: mund—ur; pan odrazu zgadł, panie Wokulski?
— Więc i cała pańska rodzina bawi się szaradami? — wtrącił Wokulski.
— Nietylko moja — odpowiedział Szlangbaum. — U nas, panie, niby u żydów, jak się młodzi zejdą, to oni nie zajmują się, jak u państwo, tańcami, komplementami, ubiorami, głupstwami, ale oni albo robią rachunki, albo oglądają uczone książki, jeden przed drugim zdaje egzamin, albo rozwiązują sobie: szarady, rebusy, szachowe zadanie. U nas ciągle jest zajęty rozum i dlatego żydzi mają rozum i dlatego, niech się pan nie obrazi, oni cały świat zawojują. U państwa wszystko się robi przez te sercowe gorączke i przez wojne, a u nas tylko przez mądrość i cierpliwość.
Ostatnie wyrazy uderzyły Wokulskiego. On przecież zdobywał pannę Izabelę mądrością i cierpliwością... Jakaś otucha wstąpiła mu w serce, przestał wahać się i nagle rzekł:
— Mam do pana prośbę panie Szlangbaum...
— Pańskie prośbe tyle znaczy dla mnie co rozkaz, panie Wokulski.
— Chcę kupić dom Łęckiego...
— Znam go. On pójdzie za sześćdziesiąt parę tysięcy.
— Chcę, żeby poszedł za dziewięćdziesiąt tysięcy i potrzebuję kogoś, ktoby licytował do tej sumy.
Żyd szeroko otworzył oczy.
— Jakto?... Pan chce zapłacić drożej o 30.000 rubli?... — spytał.
— Tak.
— Przepraszam, ale nie rozumiem. Bo żeby panu dom sprzedawali, a Łęcki chciał jego kupić, wtedy pan miałby interes podbijać cenę. Ale jak pan kupuje, to pan ma interes zniżyć wartość...
— Mam interes zapłacić drożej.
Starzec potrząsnął głową i odezwał się pochwili:
— Żebym ja pana nie znał, tobym myślał, że pan robi zły interes; ale że ja pana znam, więc ja sobie myślę, co pan robi... dziwny interes. Nietylko pan zakopuje w mury gotówkę i traci na tem z dziesięć procentów rocznie, ale jeszcze chce pan zapłacić 30.000 rubli więcej... Panie Wokulski — dodał biorąc go za rękę — nie zrób pan takie głupstwo. Ja pana proszę... Stary Szlangbaum pana prosi...
— Wierz mi pan, że dobrze na tem wyjdę...
Żyd nagle podniósł palec do czoła. Błysnęły mu oczy i zęby białe jak perły.
— Ha! ha!... — zaśmiał się. — Nu, jaki ja już stary jestem, żem odrazu tego nie pomiarkował... Pan, panu Łęckiemu da 30.000 rubli, a on panu ułatwi interes może na 100.000 rubli... Git!... Ja panu dam licytanta, co on za piętnaście rubelków podbije cenę domu. Bardzo porządny pan, katolik, tylko jemu nie można dawać vadium do ręki... Ja panu dam jeszcze jakie dystyngowane damę, co także za dziesięć rubelków będzie podbijać... Ja mogę dać jeszcze z pare żydki, po pięć rubelków... Zrobi się taka licytacya, co pan może zapłacić za ten dom choćby 150 tysięcy i nikt nie zmiarkuje jaki jest interes...
Wokulskiemu było trochę przykro.
— W każdym razie sprawa zostaje między nami — rzekł.
— Panie Wokulski — odparł żyd uroczyście — ja myślę, że pan nie potrzebował to powiedzieć. Pański sekret, to mój sekret. Pan ujął się za mój Henryczek, pan nie prześladuje żydów...
Pożegnali się i Wokulski wrócił do swego mieszkania. Tam zastał już Maruszewicza, z którym pojechał do rajtszuli, obejrzeć kupioną klacz.
Rajtszula składała się z dwu połączonych ze sobą budynków, tworzących jednę całość w formie szlify. W części okrągłej mieścił się maneż, w prostokątnej stajnie.
W chwili gdy Wokulski z Maruszewiczem weszli tam, odbywała się lekcya konnej jazdy. Czterech panów i jedna dama jeździli, koń za koniem, wzdłuż ścian maneża; na środku stał dyrektor zakładu, mężczyzna z miną wojskową, w granatowej kurtce, białych obcisłych spodniach i wysokich butach z ostrogami. Byłto pan Miller; komenderował jeźdźcami, pomagając sobie w tej czynności długim batem, którym od czasu do czasu podcinał źle manewrującego konia, przyczem krzywił się jeździec. Wokulski zauważył naprędce, że jeden z panów, który jeździł bez strzemion, trzymając prawą rękę za plecami, ma minę łobuza, że drugi z nich pragnie zająć na koniu stanowisko środkujące między szyją a zadem, a czwarty wygląda tak, jakby w każdej chwili usiłował zsiąść z konia i już do końca życia nie ćwiczyć się w ekwitacyi. Tylko dama w amazonce jeździła śmiało i zręcznie, co Wokulskiemu nasunęło myśl, że na świecie niema dla kobiet pozycyi ani niewygodnej, ani niebezpiecznej.
Maruszewicz zapoznał swego towarzysza z dyrektorem.
— Właśnie czekałem na panów i natychmiast służę. Panie Szulc!...
Wbiegł pan Szulc, młody blondyn, odziany również w granatową kurtkę, lecz jeszcze wyższe buty i obciślejsze spodnie. Z wojskowym ukłonem wziął do ręki symbol dyrektorskiej władzy i zanim Wokulski opuścił maneż, przekonał się, że Szulc, mimo młodego wieku, energiczniej włada batem, aniżeli sam dyrektor. Drugi bowiem pan aż syknął, a czwarty rozpoczął formalną kłótnię.
— Pan — rzekł dyrektor do Wokulskiego — przyjmuje klacz barona ze wszelkiemi przynależytościami: siodłami, derami i tam dalej?...
— Naturalnie.
— W takim razie mam u pana sześćdziesiąt rubli za stajnią, której pan Krzeszowski nie opłacił.
— Trudna rada.
Weszli do stajenki widnej jak pokój, nawet ozdobionej dywanami, nie zbyt zresztą cennemi. Żłób był nowy i pełny, drabina tożsamo, na podłodze leżała świeża słoma. Pomimo to, bystre oko dyrektora dojrzało jakąś niestosowność, krzyknął bowiem:
— Cóżto za porządek, panie Ksawery, do stu par dyabłów!... Czy w pańskiej sypialni konserwują się takie rzeczy?. ..
Drugi pomocnik dyrektora ukazał się tylko na chwilę. Spojrzał, zniknął i z kurytarza zawołał:
— Wojciech!... do stu tysięcy dyabłów... Zaraz mi zrób porządek, bo ci to wszystko każę położyć na stole...
— Szczepan!... cholero jakiś... — odezwał się trzeci głos, za przepierzeniem. — Jak mi jeszcze raz, pieskie nasienie, tak stajnią zostawisz, to ci każę zbierać zębami...
Jednocześnie rozległo się kilka tępych uderzeń, jakby ktoś pochwycił kogoś drugiego za głowę i uderzał nią o ścianę. Niebawem zaś, przez okno stajni, zobaczył Wokulski młodzieńca, z metalowemi guzikami przy kurtce, który wybiegł na podwórze po miotłę i znalazłszy takową, mimochodem zwalił przez łeb gapiącego się żydka. Jako przyrodnik podziwiał Wokulski tę nową formę prawa zachowania siły, gdzie gniew dyrektora w tak szczególny sposób zawędrował aż do istoty, znajdującej się poza rajtszulą.
Tymczasem dyrektor kazał wyprowadzić klacz do kurytarza. Byłoto piękne zwierzę na cienkich nóżkach, z małą główką i oczyma, z których przeglądał dowcip i rzewność. Klaczka w przechodzie zwróciła się do Wokulskiego, wąchając go i chrapiąc, jakby w nim odgadła pana.
— Już pana poznała — rzekł dyrektor. -— Niech jej pan da cukru... Piękna klacz!...
To mówiąc, wydobył z kieszeni kawałek brudnej substancyi, nieco zalatującej tytuniem. Wokulski podał to klaczy, która bez namysłu zjadła.
— Zakładam się o pięćdziesiąt rubli, że wygra!... — zawołał dyrektor. — Trzyma pan?
— Owszem — odpowiedział Wokulski.
— Wygra niezawodnie. Dam doskonałego dżokieja, a ten poprowadzi ją według mojej instrukcyi. Ale gdyby została przy baronie Krzeszowskim, niech mnie piorun trzaśnie, przywlokłaby się trzecia do mety. Zresztą, nawet nie trzymałbym jej na stajni...
— Dyrektor jeszcze nie może uspokoić się — wtrącił ze słodkim uśmiechem Maruszewicz.
— Uspokoić się!... — krzyknął dyrektor, czerwieniejąc z gniewu. — No, niech pan Wokulski osądzi, czy mogę nadal utrzymywać stosunki z człowiekiem, który opowiadał, że ja sprzedałem w lubelskie konia, co miał koler!... Takich rzeczy — wołał, coraz mocniej podnosząc głos — nie zapomina się, panie Maruszewicz. I gdyby hrabia nie załagodził afery, pan Krzeszowski miałby dziś kulę w udzie... Ja sprzedałem konia, co miał koler!... Żebym miał zapłacić od siebie sto rubli, klacz wygra... Żeby miała paść... Przekona się pan baron... Koń miał koler... Ha! ha! ha!... — wybuchnął demonicznym śmiechem dyrektor.
Po obejrzeniu klaczy, panowie udali się do kancelaryi, gdzie Wokulski uregulował należne rachunki, przysięgając sobie, nie mówić o żadnym koniu, że ma koler. Na pożegnanie zaś, odezwał się:
— Czy nie mógłbym, dyrektorze, wprowadzić tę klacz na wyścigi bezimiennie?
— Zrobi się.
— Ale...
— O! niech pan będzie spokojny — odparł dyrektor, ściskając go za rękę. Dla dżentlmena dyskrecya jest pierwszą cnotą. Spodziewam się, że i pan Maruszewicz...
— O!.. — potwierdził Maruszewicz, trzęsąc głową i ręką w taki sposób, że o tajemnicy, pogrzebanej w jego piersiach, nie można było wątpić.
Wracając obok maneżu, Wokulski znowu usłyszał trzaśnięcie batem, po którem czwarty pan znowu rozpoczął kłótnią z zastępcą dyrektora.
— To jest niedelikatność, mój panie!.. — krzyczał czwarty. — Odzienie mi popęka...
— Wytrzyma — odparł flegmatycznie pan Szulc, trzaskając batem w kierunku drugiego pana.
Wokulski opuścił rajtszulę.
Gdy pożegnawszy się z Maruszewiczem, siadał w dorożkę, przyszła mu szczególna myśl do głowy:
— Jeżeli ta klacz wygra, to panna Izabela pokocha mnie...
I nagle zawrócił się; jeszcze przed chwilą obojętne zwierzę, stało mu się sympatycznem i interesującem.
Wchodząc powtórnie do stajenki, usłyszał znowu charakterystyczny łoskot głowy ludzkiej uderzanej o ścianę. Jakoż istotnie z sąsiedniego przedziału wybiegł mocno zarumieniony chłopak stajenny, Szczepan, z włosami ułożonemi w taki wicherek, jakby mu dopieroco wyjęto z nich rękę, a zaraz po nim ukazał się i furman Wojciech, który ocierał o kurtkę nieco zatłuszczone palce. Wokulski dał starszemu trzy ruble, młodszemu rubla, i obiecał im na przyszłość gratyfikacye, byle tylko klaczka nie miała krzywdy.
— Będę jej panie doglądał lepiej niż własnej żony — odpowiedział Wojciech z niskim ukłonem. — Ale i stary jej nie skrzywdzi, owszem... Na wyścigu, panie, pójdzie kobyłka jak szkło...
Wokulski wszedł do stajenki i z kwadrans przypatrywał się klaczy. Niepokoiły go jej delikatne nóżki i sam drżał, na widok dreszczów przebiegających jej aksamitną skórę, myślał bowiem, że może zachorować. Potem objął ją za szyję, a gdy oparła mu na ramieniu główkę, całował ją i szeptał:
— Gdybyś ty wiedziała, co od ciebie zależy!... gdybyś wiedziała...
Odtąd po parę razy na dzień jeździł do maneżu, karmił klacz cukrem i pieścił się z nią. Czuł, że w jego realnym umyśle zaczyna kiełkować coś, jakby przesąd. Uważał to za dobrą wróżbę, gdy klacz witała go wesoło; lecz gdy była smutna, niepokój poruszał mu serce. Już bowiem, jadąc do maneżu, mówił sobie: „jeżeli zastanę ją wesołą, to mnie panna Izabela pokocha“.
Niekiedy budził się w nim rozsądek; wówczas opanowywał go gniew i pogarda dla samego siebie.
„Cóżto — myślał — czy moje życie ma zależeć od kaprysu jednej kobiety?... Czy nie znajdę stu innych?... Alboż pani Meliton nie obiecywała, że mnie zapozna z trzema, z czterma równie pięknemi?... Raz, dolicha, muszę się ocknąć!“...
Ale zamiast ocknąć się, coraz głębiej zapadał w opętanie. Zdawało mu się, w chwilach świadomości, że na ziemi jeszcze chyba istnieją czarodzieje i, że jeden z nich rzucił na niego klątwę. Wtedy mówił z trwogą:
„Ja nie jestem ten sam... Ja robię się jakimś innym człowiekiem... Zdaje mi się, że mi ktoś zamienił duszę!“...
Chwilami znowu zabierał w nim głos przyrodnik i psycholog:
„Oto — szeptał mu gdzieś w głębi mózgu — oto, jak mści się natura za pogwałcenie jej praw. Zamłodu lekceważyłeś serce, drwiłeś z miłości, sprzedałeś się na męża starej kobiecie, a teraz masz!... Przez długie lata oszczędzany kapitał uczuć, zwraca ci się dziś z procentem“...
„Dobrzeto — myślał — ale w takim razie powinienem zostać rozpustnikiem; dlaczegóż więc myślę o niej jednej?“
„Licho wie — odpowiadał oponent. — Może właśnie ta kobieta najlepiej nadaje się do ciebie. Może naprawdę, jak mówi legienda, dusze wasze stanowiły kiedyś, przed wiekami, jednę całość?...
„Więc i ona powinnaby mnie kochać... — mówił Wokulski. A potem dodawał: — jeżeli klacz wygra na wyścigach, będzie to znakiem, że mnie panna Izabela pokocha... Ach! stary głupcze, waryacie, do czego ty dochodzisz?“...
Na parę dni przed wyścigami, złożył mu w mieszkaniu wizytę hrabia-anglik, z którym zaznajomił się podczas sesyi u księcia.
Po zwykłem powitaniu, hrabia usiadł sztywnie na krześle i rzekł:
— Z wizytą i z interesem — tek!.. Czy wolno?...
— Służę hrabiemu.
— Baron Krzeszowski — ciągnął hrabia — którego klacz nabył pan, zresztą najzupełniej prawidłowo — tek — ośmiela się najuprzejmiej prosić pana o ustąpienie mu jej... Cena nie stanowi nic... Baron porobił duże zakłady... Proponuje tysiąc dwieście rubli...
Wokulskiemu zrobiło się zimno; gdyby sprzedał klacz, panna Izabela mogłaby nim pogardzić.
— A jeżeli i ja mam moje widoki na tę klacz, panie hrabio?... — odparł.
— W takim razie pan ma słuszne pierwszeństwo, tek — wycedził hrabia.
— Zdecydował pan kwestyą — rzekł Wokulski z ukłonem.
— Czy tek?... Bardzo żałuję barona, ale pańskie prawa są lepsze.
Wstał z krzesła jak automat na sprężynach, i pożegnawszy się, dodał:
— Kiedyż do rejenta, drogi panie, z naszą spółką?... Namyśliwszy się, przystępuję z pięćdziesięcioma tysiącami rubli... Tek.
— To już zależy od panów.
— Bardzo pragnąłbym widzieć ten kraj kwitnącym i dlatego, panie Wokulski, posiada pan całą moję sympatyą i szacunek, tek, bez względu na zmartwienie, jakie pan robi baronowi. Tek był pewnym, że mu pan ustąpi konia...
— Nie mogę.
— Pojmuję pana — zakończył hrabia. — Szlachcic, choćby się odział w skórę przemysłowca, musi wyleść z niej przy lada okazyi. Pan zaś, proszę mi wybaczyć śmiałość, jesteś przedewszystkiem szlachcicem i to w angielskiej edycyi, jakim każdy z nas być powinien.
Mocno uścisnął mu rękę i wyszedł. Wokulski przyznawał w duszy, że ten oryginał udający maryonetkę, ma jednak dużo sympatycznych przymiotów.
„Tak! — szepnął — z tymi panami przyjemniej żyć, aniżeli z kupcami. Oni są naprawdę ulepieni z innej gliny“...
A potem dodał:
„I dziwić się, że panna Izabela pogardza takim jak ja, wychowawszy się wśród takich, jak oni... No, ale co oni robią na świecie i dla świata?... Szanują ludzi, którzy mogą dać piętnasty procent od ich kapitałów... To jeszcze nie zasługa“.
— Tam do licha! — mruknął, strzelając z palców — a zkąd oni wiedzą, że ja kupiłem klacz?... Bagatela!... przecież kupiłem ją od pani Krzeszowskiej za pośrednictwem Maruszewicza... Zresztą zaczęsto bywam w maneżu, wie o mnie cała służba... Eh! Zaczynam już palić głupstwa, jestem nieostrożny... Nie podobał mi się ten Maruszewicz...






XIII.
Wielkopańskie zabawy.

Nareszcie nadszedł dzień wyścigów, pogodny ale nie gorący; właśnie jak potrzeba. Wokulski zerwał się o piątej i natychmiast pojechał odwiedzić swoję klacz. Przyjęła go dość obojętnie, ale była zdrowa, a pan Miller pełen otuchy.
— Co?... — śmiał się, trącając Wokulskiego w ramię. — Palisz się pan, co?... Ocknął się w panu sportsmen!... My, panie, przez cały czas wyścigów jesteśmy w gorączce. Nasz zakładzik o pięćdziesiąt rubli stoi, co?... Jakbym je miał w kieszeni; mógłbyś je pan natychmiast zapłacić.
— Zapłacę z największą przyjemnością — odparł Wokulski i myślał: „czy klacz wygra?... czy go panna Izabela kiedy pokocha?... czy się coś nie stanie?... A jeżeli klacz złamie nogę!“...
Ranne godziny wlokły mu się, jakby do nich zaprzężono woły. Wokulski na chwilę tylko wpadł do sklepu, przy obiedzie nie mógł jeść, potem poszedł do Saskiego ogrodu, ciągle myśląc: czy klacz wygra i czy go panna Izabela pokocha?... Przemógł się jednak i wyjechał z domu dopiero około piątej.
W alejach Ujazdowskich był juz taki natłok powozów i dorożek, że miejscami należało jechać stępa; przy rogatce zaś utworzył się formalny zator i musiał czekać z kwadrans, pożerany niecierpliwością, zanim ostatecznie powóz jego wydostał się na Mokotowskie pola.
Na skręcie drogi Wokulski wychylił się i przez mgłę żółtawego kurzu, który gęsto osiadał mu twarz i odzienie, przypatrywał się wyścigowemu polu. Plac wydawał mu się dzisiaj nieskończenie wielkim i przykrym, jakby nad nim unosiło się widmo niepewności. Zdaleka przed sobą widział długi sznur ludzi, uszykowanych w półkole, które ciągle zwiększało się dopływającemi gromadami.
Nareszcie dojechał na miejsce i znowu upłynęło z dziesięć minut, nim służący powrócił z kasy z biletem. Dokoła powozu tłoczyła się ciżba bezpłatnych widzów i huczał gwar tysiąca głosów, a Wokulskiemu zdawało się, że wszyscy mówią tylko o jego klaczy i drwią z kupca, który bawi się w wyścigi.
Nareszcie powóz puszczono wewnątrz toru. Wokulski zeskoczył na ziemię i pobiegł do swej klaczy, usiłując zachować powierzchowność obojętnego widza.
Po długiem szukaniu, znalazł ją na środku wyścigowego placu, a przy niej panów Millera i Szulca, tudzież dżokieja, z wielkiem cygarem w ustach, w czapce żółtej z niebieskiem i w paltocie narzuconym na ramiona. Jego klacz, wobec ogromnego placu i niezliczonych tłumów, wydała mu się tak małą i mizerną, że zdesperowany, chciał wszystko rzucić i wracać do domu, Ale panowie Miller i Szulc mieli fizyognomie jaśniejące nadzieją.
— Nareszcie jest pan — zawołał dyrektor maneżu, i wskazując oczyma na dżokieja, dodał: — Zapoznam panów: pan Jung, najznakomitszy w kraju dżokiej — pan Wokulski.
Dżokiej podniósł dwa palce do żółto-niebieskiej czapki, a wyjąwszy drugą ręką cygaro z ust, plunął przez zęby.
Wokulski przyznał w duchu, że tak chudego i tak małego człowieka jeszcze w życiu nie widział. Zauważył przytem, że dżokiej ogląda go jak konia: ode łba do pęcin i wykonywa krzywemi nogami ruchy, jakby miał zamiar wsiąść i przejechać się na nim.
— Niechże pan powie, panie Jung, czy nie wygramy? — spytał dyrektor.
— Och! — odpowiedział dżokiej.
— Tamte dwa konie są niezłe, ale nasza klacz znakomita — mówił dyrektor.
— Och! — potwierdził dżokiej.
Wokulski odprowadził go na stronę i rzekł:
— Jeżeli wygramy, będę panu winien pięćdziesiąt rubli ponad umowę.
— Och! — odparł dżokiej, a przypatrzywszy się Wokulskiemu, dodał:
— Pan jest czysty krew sportsmen, ale jeszcze pan trochu gorączkuje. Na przyszły rok będzie spokojniejszy.
Znowu plunął na długość konia i poszedł w stronę trybuny, a Wokulski, pożegnawszy panów Millera i Szulca, popieściwszy klaczkę, wrócił do swego powozu.
Teraz zaczął szukać panny Izabeli.
Obszedł długi łańcuch powozów, ustawionych wzdłuż toru, przypatrywał się koniom, służbie, zaglądał pod parasolki damom, ale panny Izabeli nie dostrzegł.
— Może nie przyjedzie? — szepnął i zdawało mu się, że cały ten plac, napełniony ludźmi, zapada wraz z nim pod ziemię. Miał też poco wyrzucać tyle pieniędzy, jeżeli jej tu nie będzie! A może pani Meliton, stara intrygantka, okłamała go na współkę z Maruszewiczem?...
Wszedł na schodki, wiodące do trybuny sędziów i oglądał się na wszystkie strony. Napróżno. Gdy schodził ztamtąd, zatamowali mu drogę dwaj, tyłem stojący panowie, z których jeden wysoki, z wszelkiemi cechami sportsmena, mówił podniesionym głosem:
— Czytając od dziesięciu lat, jak łają nas za zbytki, już chciałem poprawić się i sprzedać stajnią. Tymczasem widzę, że człowiek, który wczoraj dorobił się majątku, dziś puszcza konia na wyścigach... Ha! myślę, toście wy takie ptaszki?... Nas moralizujecie, a gdy się uda, robicie to samo?... Otóż, nie poprawię się, nie sprzedam stajni, nie...
Jego towarzysz, spostrzegłszy Wokulskiego, trącił mówcę, który nagle urwał. Korzystając z chwili, Wokulski chciał ich minąć, ale wysoki pan zatrzymał go.
— Przepraszam — odezwał się, dotykając kapelusza — że ośmieliłem się robić tego rodzaju uwagi. — Jestem Wrzesiński...
— Z przyjemnością słuchałem ich — odpowiedział z uśmiechem Wokulski — ponieważ w duchu mówię sobie to samo. Zresztą — staję na wyścigach pierwszy i ostatni raz w życiu.
Podali sobie ręce z wysokim sportsmenem, który, gdy Wokulski odsunął się na parę kroków, mruknął:
— Dziarski chłop...
Teraz dopiero Wokulski kupił program i z uczuciem, jakby wstydu, czytał, że w trzeciej gonitwie biega klacz Sułtanka po Alim i Klarze, należąca do X. X., jeżdżona przez dżokieja Junga, w żółtej kurtce z niebieskiemi rękawami. Nagroda 300 rubli; koń wygrywający ma być na miejscu sprzedany.
— Oszalałem! — mruknął Wokulski, dążąc w stronę galeryi. Myślał, że chyba tam jest panna Izabela i projektował, że natychmiast wróci do domu, jeżeli jej nie znajdzie.
Opanował go pesymizm. Kobiety wydawały mu się brzydkiemi, ich barwne stroje dzikiemi, ich kokieterya wstrętną. Mężczyźni byli głupi, tłum ordynaryjny, muzyka wrzaskliwa. Wchodząc na galeryą, śmiał się z jej skrzypiących schodów i starych ścian, na których było widać ślady deszczowych zacieków. Znajomi kłaniali mu się, kobiety uśmiechały się do niego, tu i owdzie szeptano: „patrz! patrz!...“ Ale on nie uważał. Stanął na najwyższej ławie galeryi i, ponad pstrym a huczącym tłumem, patrzył przez lornetę na drogę, aż het! pod rogatkę, widząc tylko kłęby żółtego kurzu.
„Co te galerye robią przez cały rok?“ — myślał. — I przywidziało mu się, że na pruchniejących ławach zasiadają tu, co noc, wszyscy zmarli bankruci, pokutujące kokoty, wszelkiego stanu próżniacy i utracyusze, których wypędzono nawet z piekła, i przy smutnym blasku gwiazd, przypatrują się wyścigom szkieletów koni, które poginęły na tym torze. Zdawało mu się, że nawet w tej chwili, widzi przed sobą zbutwiałe stroje i czuje zapach stęchlizny.
Zbudził go okrzyk tłumu, dzwonek i brawo... To odbył się pierwszy wyścig. Nagle spojrzał na tor i zobaczył wjeżdżający do szranków powóz hrabiny. Siedziały hrabina z prezesową, a na przodzie pan Łęcki z córką.
Wokulski sam nie wiedział kiedy zbiegł z galeryi i kiedy wszedł do koła. Kogoś potrącił, ktoś pytał go o bilet... Pędził prosto przed siebie i odrazu wpadł na powóz. Lokaj hrabiny ukłonił mu się z kozła, a pan Łęcki zawołał:
— Otóż i pan Wokulski...
Wokulski przywitał się z paniami, przyczem prezesowa znacząco ścisnęła go za rękę, a pan Łęcki spytał:
— Czy naprawdę kupiłeś, panie Stanisławie, klacz Krzeszowskiego?
— Tak jest.
— No, wiesz co, żeś mu spłatał figla, a mojej córce zrobiłeś miłą niespodziankę...
Panna Izabela zwróciła się do niego z uśmiechem.
— Założyłam się z ciocią — rzekła — że baron nie utrzyma swojej klaczy do wyścigów i wygrałam, a drugi raz założyłam się z panią prezesową, że klacz wygra...
Wokulski okrążył powóz i zbliżył się do panny Izabeli, która mówiła dalej:
— Naprawdę, to przyjechałyśmy tylko na ten wyścig: pani prezesowa i ja. Bo ciocia udaje, że gniewa się na wyścigi... Ach, panie, pan musi wygrać...
— Jeżeli pani zechce, wygram — odparł Wokulski, patrząc na nią ze zdumieniem... Nigdy nie wydała mu się tak piękną, jak teraz, w wybuchu niecierpliwości. Nigdy też nie marzył, ażeby rozmawiała z nim tak łaskawie.
Spojrzał po obecnych. Prezesowa była wesoła, hrabina uśmiechnięta, pan Łęcki promieniejący. Na koźle lokaj hrabiny półgłosem zakładał się z furmanem, że Wokulski wygra. Dokoła nich kipiały śmiech i radość. Radował się tłum, galerye, powozy; kobiety w barwnych strojach były piękne jak kwiaty i ożywione jak ptaki. Muzyka grała fałszywie, ale raźnie; konie rżały, sportsmeni zakładali się, przekupnie zachwalali piwo, pomarańcze i pierniki. Radowało się słońce, niebo i ziemia, a Wokulski poczuł się w tak dziwnym nastroju, że chciałby wszystko i wszystkich porwać w objęcia.
Odbył się drugi wyścig, muzyka znowu zagrała. Wokulski pobiegł do trybuny, a spotkawszy Yunga, który z siodłem w ręku, powracał w tej chwili od wagi, szepnął mu:
— Panie Yung musimy wygrać... Sto rubli nad umowę... Niech bodaj klacz padnie...
— Och!... — jęknął dżokej, przypatrując mu się z odcieniem chłodnego podziwu.
Wokulski kazał dojechać swemu powozowi bliżej hrabiny i wrócił do pań. Uderzyło go to, że przy nich nikt nie stał. Wprawdzie marszałek i baron zbliżyli się do ich powozu, ale obojętnie przyjęci przez pannę Izabelę, niebawem odsunęli się. Lecz młodzież kłaniała się zdaleka i omijała.
„Rozumiem — pomyślał Wokulski — Oziębiła ich wiadomość o licytacyi domu. A teraz — dodał w duchu, patrząc na pannę Izabelę — przekonaj się, kto naprawdę kocha ciebie, nie twój majątek“.
Zadzwoniono na trzeci wyścig. Panna Izabela stanęła na siedzeniu; na twarz jej wystąpiły rumieńce. O parę kroków od niej przejechał na Sułtance Yung, z miną człowieka, który się nudzi.
— Spraw się dobrze, ty śliczna!... — zawołała panna Izabela.
Wokulski wskoczył do swego powozu i otworzył lornetę. Był tak pochłonięty wyścigiem, że na chwilę zapomniał o pannie Izabeli. Sekundy rozciągały mu się w godziny; zdawało mu się, że jest przywiązany do trzech koni, mających się ścigać i że każdy ich ruch niepotrzebny szarpie mu ciało. Uważał, że jego klacz nie ma dość ognia i że Yung jest zanadto obojętny. Mimo woli słyszał rozmowy otaczających go:
— Yung weźmie...
— Ale!... Przypatrz się pan temu gniademu..
— Dałbym dziesięć rubli, żeby Wokulski wygrał... Utarłby nosa hrabiom...
— Krzeszowski wściekłby się...
Dzwonek. Trzy konie z miejsca ruszyły cwałem.
— Yung naprzodzie...
— To właśnie głupstwo...
— Już minęli zakręt...
— Pierwszy zakręt, a gniady tuż za nim...
— Drugi... Znowu wysunął się...
— Ale gniady idzie...
— Pąsowa kurtka wtyle...
— Trzeci zakręt... Ależ Yung nic sobie z nich nie robi...
— Gniady dopędza...
— Patrzcie!... patrzcie!... Pąsowy bierze gniadego...
— Gniady na końcu... Przegrałeś pan...
— Pąsowy bierze Yunga...
— Nie weźmie, już ćwiczy konia...
— Ale... ale... Brawo Yung!... Brawo Wokulski... Klacz idzie jak woda!... Brawo!...
— Brawo!... brawo!...
Dzwonek. Yung wygrał. Wysoki sportsmen wziął klacz za uzdę i zaprowadziwszy przed trybunę sędziów, zawołał:
— Sułtanka!... Jeździec Yung!... Właściciel anonim...
— Coto anonim... Wokulski... Brawo Wokulski!... — wrzeszczał tłum.
— Właściciel pan Wokulski! — powtórzył wysoki dżentlmen i odesłał klacz na licytacyą.
Wśród tłumu zbudził się szalony zapał dla Wokulskiego. Jeszcze żaden wyścig tak nie rozruszał widzów: cieszono się, że warszawski kupiec pobił dwu hrabiów.
Wokulski zbliżył się do powozu hrabiny. Pan Łęcki i damy starsze winszowały mu; panna Izabela milczała.
W tej chwili przybiegł wysoki sportsmen.
— Panie Wokulski — rzekł — oto są pieniądze. Trzysta rubli nagrody, ośmset za klacz, którą ja kupiłem...
Wokulski z paczką banknotów zwrócił się do panny Izabeli.
— Czy pozwoli pani, ażebym na jej ręce złożył to dla ochrony pań?...
Panna Izabela przyjęła paczkę z uśmiechem i prześlicznem spojrzeniem.
Wtem ktoś potrącił Wokulskiego. Byłto baron Krzeszowski. Blady z gniewu zbliżył się do powozu i wyciągając rękę do panny Izabeli, zawołał po francusku:
— Cieszę się kuzynko, że twoi wielbiciele tryumfują... Przykro mi tylko, że na mój koszt... Witam panie! — dodał, kłaniając się hrabinie i prezesowej.
Twarz hrabiny powlokła się chmurą; pan Łęcki był zakłopotany, panna Izabela zbladła. Baron w impertynencki sposób osadził spadające mu binokle i ciągle patrząc na pannę Izabelę, mówił:
— Tak jest... Mam szczególniejsze szczęście do wielbicieli kuzynki...
— Baronie... — wtrąciła prezesowa.
— Przecież nie mówię nic złego... Mówię tylko, że mam szczęście, do...
Stojący za nim Wokulski dotknął jego ramienia.
— Słówko, panie baronie — rzekł.
— Ach, to pan — odparł baron, przypatrując mu się.
Odeszli na bok.
— Pan mnie potrącił, panie baronie...
— Bardzo przepraszam...
— To mi nie wystarcza...
— Czyżby pan chciał satysfakcyi? — spytał baron.
— Właśnie.
— W takim razie służę — rzekł baron, szukając biletu. — Ach, do licha! nie wziąłem biletów... Może pan ma notatnik z ołówkiem, panie Wokulski?...
Wokulski podał mu bilet i notatnik, w którym baron zapisał adres i swoje nazwisko, nie omieszkawszy zrobić przy niem zakrętu.
— Miło mi będzie — dodał, kłaniając się Wokulskiemu — dokończyć rachunku za moję Sułtankę...
— Postaram się zadowolnić pana barona.
Rozstali się, wymieniając najpiękniejsze ukłony.
— Rzeczywiście awantura! — rzekł zmartwiony pan Łęcki, który widział wymianę grzeczności.
Zirytowana hrabina kazała jechać do domu, nie czekając końca wyścigów. Wokulski ledwo miał czas dopaść powozu i pożegnać się z damami. Nim konie ruszyły, panna Izabela wychyliła się i podając Wokulskiemu końce palców, szepnęła:
— Merci, monsieur...
Wokulski osłupiał z radości. Był jeszcze na jednym wyścigu, nie widząc co się koło niego dzieje i korzystając z pauzy, opuścił tor.
Prosto z wyścigów Wokulski pojechał do Szumana.
Doktor siedział przy otwartem oknie, w watowanym, obdartym szlafroku i robił korektę trzydziesto stronicowej broszurki etnograficznej, do napisania której użył przeszło tysiąca obserwacyj i czterech lat czasu. Była to rozprawa o kolorze i formie włosów ludności zamieszkującej Królestwo Polskie. Uczony doktor głośno twierdził, że praca ta rozejdzie się najwyżej w kilkunastu egzemplarzach, ale pocichu — kazał odbić ich cztery tysiące i był pewnym drugiej edycyi. Pomimo drwin ze swej ulubionej specyalności i narzekań, iż nikogo nie interesuje, w głębi duszy Szuman wierzył, że w świecie ucywilizowanym niema człowieka, któregoby w najwyższym stopniu nie interesowała kwestya koloru włosów i stosunku długości ich średnic. I w tej właśnie chwili zastanawiał się, czyby na czele rozprawy nie należało napisać aforyzmu: „pokaż mi twoje włosy, a powiem ci kim jesteś“.
Gdy Wokulski wszedł do jego pokoju i zmęczony upadł na kanapę, doktor zaczął:
— Co to za profany z tych korektorów!... Mam tu paręset cyfr o trzech znakach dziesiętnych i wyobraź sobie, połowa jest błędna... Oni myślą, że jakaś tysiączna, albo nawet setna część milimetra, nic nie znaczy, a nie wiedzą laiki, że tam właśnie mieści się cały sens. Niech mnie dyabli porwą, jeżeli w Polsce było możliwem, nietylko wynalezienie, ale nawet drukowanie tablic logarytmicznych. Dobry polak poci się już przy drugiej cyfrze dziesiętnej, przy piątej dostaje gorączki, a przy siódmej zabija go apopleksya. — Cóż u ciebie słychać?
— Mam pojedynek — odparł Wokulski.
Doktor zerwał się z fotelu i tak prędko przybiegł do kanapy, że rozrzucone poły szlafroka robiły go podobnym do nietoperza.
— Co?... pojedynek? — krzyknął z błyszczącemi oczyma. — I może myślisz, że pojadę z tobą w roli lekarza?... Będę patrzył jak dwu dudków strzela sobie we łby i może jeszcze będę musiał którego z nich opatrywać?... Ani myślę mieszać się do tych błazeństw!... wrzeszczał, chwytając się za głowę. Zresztą nie jestem chirurgiem i oddawna pożegnałem się z medycyną...
— To też nie będziesz lekarzem, tylko sekundantem.
— A... to co innego — odparł doktor bez zająknienia. — Z kimże?...
— Z baronem Krzeszowskim.
— Dobrze strzela! — mruknął doktor, wysuwając dolną wargę. — O cóż to?
— Potrącił mnie na wyścigach.
— Na wyści...?... A cóżeś ty robił na wyścigach?...
— Puszczałem konia i nawet wziąłem nagrodę.
Szuman uderzył się ręką w tył głowy i nagle, rozsunąwszy Wokulskiemu jednę i drugą powiekę, zaczął mu pilnie badać oczy.
— Myślisz, żem zwaryował? — spytał go Wokulski.
— Jeszcze nie. Czy to — dodał po chwili — ma być żart, czy seryo?
— Zupełnie seryo. Nie chcę absolutnie żadnych układów i proszę o ostre warunki.
Doktor wrócił do swego biurka, usiadł, oparł brodę na ręku i rzekł po namyśle:
— Spódnica, co?... Nawet koguty biją się tylko...
— Szuman... strzeż się!... przerwał mu Wokulski zduszonym głosem, prostując się na kanapie.
Doktor znowu przypatrzył mu się badawczo.
— Więc już tak?... — mruknął. — Dobrze. Będę twoim sekundantem. Masz rozbić łeb, rozbij go przy mnie; może ci co pomogę...
— Przyszlę ci tu zaraz Rzeckiego — odezwał się Wokulski, ściskając go za rękę.
Od doktora udał się do swego sklepu, krótko rozmówił się z panem Ignacym, i wróciwszy do mieszkania, położył się przed dziesiątą. Znowu spał jak kamień. Dla jego lwiej natury potrzebne były silne wzruszenia; przy nich dopiero, dusza, szarpana namiętnością, odzyskiwała równowagę.
Na drugi dzień, około piątej po południu, Rzecki z Szumanem jechali już do hrabiego-anglika, który był świadkiem Krzeszowskiego. Obaj przyjaciele Wokulskiego milczeli w drodze; raz tylko odezwał się pan Ignacy:
— I cóż doktor na to wszystko?
— To, co już raz powiedziałem — odparł Szuman. — Zbliżamy się do piątego aktu. Jest to albo koniec dzielnego człowieka, albo początek całego szeregu głupstw...
— Najgorszych, bo politycznych — wtrącił Rzecki.
Doktor wzruszył ramionami i patrzył na drugą stronę dorożki; pan Ignacy, ze swoją wieczną polityką, wydawał mu się nieznośnym.
Hrabia-anglik czekał na nich w towarzystwie innego dżentelmena, który nieustannie wyglądał przez okno na obłoki i cokilka minut poruszał krtanią w taki sposób, jakoby coś przełykał z trudnością. Miał minę nieprzytomnego; w rzeczywistości był niepospolitym człowiekiem, jako myśliwiec na lwy i głęboki znawca egipskich starożytności.
W gabinecie hrabiego-anglika stał na środku stół, przykryty zielonem suknem i otoczony czterema wysokiemi krzesłami; na stole leżały cztery arkusze papieru, cztery ołówki, dwa pióra i kałamarz, tak wielkich rozmiarów, jakby był przeznaczony do sitzbadów.
Gdy wszyscy usiedli, hrabia zabrał głos:
— Proszę panów — rzekł — baron Krzeszowski przyznaje, że mógł potrącić pana Wokulskiego, ponieważ jest roztargniony, tek. W konsekwencyi zaś, na nasze żądanie...
Tu hrabia spojrzał na swego towarzysza, który z uroczystą miną coś przełknął.
— Na nasze żądanie — ciągnął hrabia — baron jest gotów... przeprosić, nawet listownie pana Wokulskiego, którego wszyscy szanujemy — tek... Cóż panowie na to?
— Nie mamy upoważnienia do żadnych kroków pojednawczych — odparł Rzecki, w którym ocknął się były oficer węgierski.
Uczony egiptolog szeroko otworzył oczy i przełknął dwa razy, razporaz.
Na twarzy hrabiego mignęło zdumienie; w tej chwili jednak opanował się i odpowiedział tonem suchej grzeczności:
— W takim razie słuchamy warunków...
— Niech panowie raczą je podać — odparł Rzecki.
— O! bardzo prosimy panów — rzekł hrabia.
Rzecki odchrząknął.
— W takim razie ośmielę się proponować... Przeciwnicy stają o dwadzieścia pięć kroków, idą naprzód po pięć kroków...
— Tek.
— Pistolety gwintowane z muszami... Strzały do pierwszej krwi... — zakończył Rzecki ciszej.
— Tek.
— Termin, jeżeli można, jutro przedpołudniem...
— Tek.
Rzecki ukłonił się, nie wstając z krzesła. Hrabia wziął arkusz papieru i wśród ogólnego milczenia, przygotował protokół, który Szuman natychmiast przepisał. Oba dokumenty poświadczono i niespełna w trzy kwadranse, interes był gotowy. Świadkowie Wokulskiego pożegnali gospodarza i jego towarzysza, który znowu zatopił się w rozpatrywaniu obłoków.
Gdy już byli na ulicy, Rzecki odezwał się do Szumana:
— Bardzo mili ludzie, ci panowie z arystokracyi...
— Niech ich dyabli porwą!... Niech was wszystkich dyabli porwą z waszemi głupiemi przesądami!...— wrzeszczał doktor, wywijając kułakiem.
Wieczorem pan Ignacy, sprowadziwszy pistolety, wstąpił do Wokulskiego. Zastał go samotnego, przy herbacie. Rzecki nalał sobie herbaty i odezwał się:
— Uważasz Stachu, to są ludzie wysoce honorowi. Baron, który, jak wiesz, jest bardzo roztargniony, gotów cię przeprosić...
— Żadnych przeprosin.
Rzecki umilkł. Pił herbatę i tarł czoło. Po długiej pauzie, rzekł:
— Naturalnie, zapewneś pomyślał o interesach... na wypadek...
— Nie spotka mnie żaden wypadek — odparł z gniewem Wokulski.
Pan Ignacy posiedział jeszcze z kwandrans w milczeniu. Herbata nie smakowała mu, głowa go bolała. Dokończył szklanki i spojrzawszy na zegarek, opuścił mieszkanie przyjaciela, mówiąc na pożegnanie:
— Jutro wyjedziemy o wpół do ósmej rano.
— Dobrze.
Gdy pan Ignacy wyszedł, Wokulski usiadł do biurka, na arkusiku listowego papieru napisał kilkadziesiąt wierszy, a na kopercie położył adres Rzeckiego. Zdawało mu się, że wciąż słyszy niemiły głos barona:
„Cieszę się kuzynko, że tryumfują twoi wielbiciele... Przykro mi tylko, że na mój koszt...“
A gdziekolwiek spojrzał, widział piękną twarz panny Izabeli, oblaną rumieńcem wstydu.
W sercu gotowała mu się głucha wściekłość. Czuł, że jego ręce stają się jak żelazne sztaby, a ciało nabiera tak dziwnej tęgości, że chyba niema kuli któraby, uderzywszy go, nie odskoczyła. Przemknął mu przez głowę wyraz: śmierć i na chwilę uśmiechnął się. Wiedział, że śmierć nie rzuca się na odważnych; staje tylko naprzeciw nich, jak zły pies i patrzy zielonemi oczyma: czy nie zmrużą powieki.
Tej samej nocy, jak każdej zresztą innej nocy, baron grał w karty. Maruszewicz, który również był w klubie, przypominał mu o dwunastej, o pierwszej i o drugiej, ażeby szedł spać, gdyż zrana zbudzi go o siódmej; roztargniony baron odpowiadał: „zaraz! zaraz!“... ale przesiedział do trzeciej, o której to godzinie odezwał się jeden z jego partnerów:
— Basta! baronie. Prześpij się choć parę godzin, bo będą ci drżały ręce i spudłujesz.
Słowa te, a jeszcze bardziej opuszczenie stolika przez partnerów, otrzeźwiły barona. Wyszedł z klubu, wrócił do domu i swemu karmerdynerowi, Konstantemu, kazał zbudzić się o siódmej rano.
— Pewnie jaśnie pan robi jakieś głupstwo!... — mruknął obrażony sługa. — Cóż tam znowu?... — pytał gniewnie, rozbierając barona.
— A ty, błaźnie jakiś! — oburzył się baron — myślisz, że ja będę się przed tobą tłomaczył? Mam pojedynek, no?... bo mi się tak podoba. O dziewiątej rano będę się strzelał z jakimś szewcem, czy fryzyerem, no?... Może mi zabronisz?...
— A niech się jaśnie pan strzela nawet ze starym dyabłem! — odparł Konstanty. — Tylkom ciekawy, kto weksle jaśnie pana zapłaci?... A komorne... a utrzymanie domu?... Dlatego, że jaśnie pan co kwartał ma ciekawość na Powązki, to gospodarz nasyła nam rejentów, a ja boję się, żebym z głodu nie umarł... Dobra służba!...
— Pójdziesz mi ty!... — wrzasnął baron i, pochwyciwszy kamasz, rzucił nim za cofającym się kamerdynerem. Kamasz trafił w ścianę i o mało nie zwalił brązowego posążka Sobieskiego.
Załatwiwszy się z wiernym sługą, baron legł na łóżku i począł zastanawiać się nad swojem opłakanem położeniem.
„Trzeba szczęścia — wzdychał — ażeby mieć pojedynek z kupczykiem. Jeżeli ja go trafię, będę jak myśliwiec, który wyszedł na niedźwiedzie, a zabił chłopu cielną krowę. Jeżeli on mnie trafi, wyjdzie na to, jak gdyby mnie zwalił batem dorożkarz. Jeżeli z obu stron pudło... Nie, mamy przecież strzelać się do krwi. Niech mnie roztratują, jeżeli nie wolałbym tego osła przeprosić, choćby w kancelaryi rejenta, ubrawszy się na tę uroczystość we frak i biały krawat. Ach, podłe czasy liberalne!... Mój ojciec kazałby takiego zucha oćwiczyć swoim psiarczykom, a ja muszę dawać mu satysfakcyą, jak gdybym sam sprzedawał cynamon... Niechże już raz przyjdzie ta głupia rewolucya socyalna i wytłucze albo nas, albo liberałów...“
Począł usypiać i marzył, że Wokulski zabił go. Widział, jak jego trupa dwu posłańców niesie do mieszkania żony, jak żona mdleje i rzuca mu się na zakrwawione piersi... Jak płaci wszystkie jego długi i asygnuje tysiąc rubli na pogrzeb i... jak on zmartwychwstaje i zabiera owe tysiąc rubli na drobne wydatki...
Błogi uśmiech zaigrał na zniszczonej twarzy barona i — zasnął jak dziecię.
O siódmej ledwie go zbudzili Konstanty i Maruszewicz. Baron w żaden sposób nie chciał wstawać, mrucząc, że woli być zhańbionym i niehonorowym, aniżeli zrywać się tak wcześnie. Dopiero widok karafki z zimną wodą upamiętał go. Baron wyskoczył z łóżka, uderzył Konstantego, zwymyślał Maruszewicza, a w duchu przysiągł, że Wokulskiego zabije.
Lecz, gdy już był ubrany, wyszedł na ulicę, zobaczył piękną pogodę i wyobraził sobie, że widzi wschód słońca, nienawiść do Wokulskiego osłabła w nim i postanowił tylko przestrzelić mu nogę.
„A tak!... — dodał po chwili. — Drasnę go, a on będzie kulał do końca życia i będzie opowiadał: tę śmiertelną ranę otrzymałem w pojedynku z baronem Krzeszowskim!... To mnie urządzi... Co oni mi narobili, ci moi kochani sekundanci?... Jeżeli już jakiś kupczyk gwałtem chce do mnie strzelać, niech strzela przynajmniej wtedy, kiedy idę na spacer, ale nie w pojedynku... Straszne położenie!... Wyobrażam sobie, jak moja droga małżonka będzie opowiadać, że biję się z kupcami...
Zajechały powozy. Do jednego wsiadł baron z hrabią-anglikiem, do drugiego milczący egiptolog z pistoletami i chirurgiem. Ruszyli w stronę Bielan, a w parę minut popędził za nimi lokaj barona, Konstanty, w dorożce. Wierny sługa klął na czem świat stoi i obiecywał, że w dwójnasób policzy swemu panu koszta tej wycieczki. Był jednak niespokojny.
W lasku bielańskim, baron i trzej jego towarzysze znaleźli już partyą przeciwną i, dwoma grupami, udali się w gęstwinę tuż nad brzegiem Wisły. Doktor Szuman był zirytowany, Rzecki sztywny, Wokulski posępny. Baron, gładząc swój rzadki zarost, przypatrywał mu się z uwagą i myślał:
— On musi dobrze karmić się ten kupczyk. Wyglądam przy nim jak austryackie cygaro przy byku. Niech mnie dyabli wezmą, jeżeli nie strzelę temu błaznowi nad głową, albo... wcale nie strzelę... Tak będzie najlepiej...
Ale wnet przypomniał sobie, że pojedynek ma doprowadzić do pierwszej krwi. Wtedy baron rozezłościł się i nieodwołalnie postanowił zabić Wokulskiego z miejsca.
— Niech raz te łyki oduczą się wyzywać nas... — mówił sobie baron.
O kilkadziesiąt kroków od niego Wokulski chodził między dwoma sosnami, tam i napowrót, jak wahadło. Teraz nie myślał o pannie Izabeli; słuchał świergotu ptaków, którym kipiał cały las i pluskania Wisły, podmywającej brzegi. Na tle odgłosów spokojnego szczęścia natury, dziwnie odbijało szczękanie stempli w pistoletach i trzask odwodzonych kurków. W Wokulskim obudziło się drapieżne zwierzę; cały świat zniknął mu zprzed oczu, a został tylko jeden człowiek, baron, którego trupa miał zawlec do nóg obrażonej panny Izabeli.
Postawiono ich na mecie. Baron był ciągle zakłopotany niepewnością: co zrobić z kupczykiem? i ostatecznie zdecydował się przestrzelić mu rękę. Na twarzy Wokulskiego malowała się tak dzika zajadłość, że zdumiony hrabia-anglik pomyślał:
„Tu chyba nie chodzi ani o klacz, ani o potrącenie na wyścigach!...“
Milczący dotychczas egiptolog zakomenderował, przeciwnicy, wycelowawszy pistolety, ruszyli. Baron zmierzył Wokulskiemu w prawy obojczyk i, zniżając pistolet, delikatnie przycisnął cyngiel. W ostatniej chwili pochyliły mu się binokle; pistolet zboczył na włos, wypalił i — kula przeleciała o kilka cali od ramienia Wokulskiego.
Baron zasłonił twarz lufą i, patrząc z po za niej, myślał:
— Nie trafi osioł... Mierzy w głowę...
Nagle uczuł mocne uderzenie w skroń; zaszumiało mu w uszach, czarne płatki przeleciały przed oczyma... Wypuścił broń z ręki i przyklęknął.
— W głowę!... — krzyknął ktoś.
Wokulski rzucił pistolet na ziemię i zeszedł z mety. Wszyscy pobiegli do klęczącego barona, który jednakże, zamiast umierać, mówił wrzaskliwym głosem:
— Szczególny wypadek! Mam dziurę w twarzy, ząb wybity, a kuli nie widać... Przecie jej nie połknąłem...
Wtedy egiptolog podniósł i obejrzał starannie pistolet barona.
— A!... — zawołał — to jasne... Kula w pistolet, a zamek w szczękę... Pistolet zdezelowany; bardzo interesujący strzał...
— Czy pan Wokulski jest zadowolony? — spytał hrabia-anglik,
— Tak.
Baronowi chirurg obandażował twarz. Z pomiędzy drzew nadbiegł wystraszony Konstanty.
— A co! — mówił. — Przepowiadałem, że się jaśnie pan doigra.
— Milcz błaźnie!... — wybełkotał baron. — Jedź mi zaraz do pani baronowej i powiedz kucharce, że jestem ciężko ranny...
— Proszę — rzekł uroczyście hrabia-anglik — ażeby przeciwnicy podali sobie ręce.
Wokulski zbliżył się do barona i uścisnął go.
— Piękny strzał, panie Wokulski — mówił z trudnością baron, mocno potrząsając Wokulskiego za rękę. — Zastanawia mnie, że człowiek pańskiego fachu... Ale może pana to obraża?...
— Wcale nie!
— Otóż, że człowiek pańskiego fachu, bardzo zresztą szanownego, tak dobrze strzela... Gdzie moje binokle?... Ach, są... Panie Wokulski, proszę o słówko na osobności...
Oparł się na ramieniu Wokulskiego i odeszli kilkanaście kroków w las.
— Jestem oszpecony — mówił baron — wyglądam jak stara małpa, chora na fluksyą. Nie chcę z panem drugiej awantury, bo widzę, że masz szczęście... Więc powiedz mi pan: za co właściwie zostałem kaleką?... Bo nie za potrącenie... — dodał, patrząc mu w oczy.
— Obraziłeś pan kobietę... — odparł cicho Wokulski.
Baron cofnął się o krok.
— Ach... c’est ça!... — rzekł. — Rozumiem... Jeszcze raz przepraszam pana, a... tam... wiem, co mi należy zrobić...
— I pan mi przebacz, baronie — odpowiedział Wokulski.
— Mała rzecz... bardzo proszę... nic nie szkodzi — mówił baron, targając go za rękę. — Nie powinienem być oszpecony, a co do zęba... Gdzie mój ząb doktorze?... proszę zawinąć go w papierek... A co do zęba, oddawna już powinienem wprawić sobie nowe. Nie uwierzysz pan, panie Wokulski, jak mam popsute zęby...
Pożegnali się wszyscy bardzo zadowoleni. Baron dziwił się: zkąd człowiek tego fachu tak dobrze strzela? hrabia-anglik więcej, niż kiedykolwiek, był podobny do maryonetki, a egiptolog znowu zaczął obserwować obłoki. W drugiej zaś partyi — Wokulski był zamyślony, Rzecki zachwycony odwagą i uprzejmością barona, a tylko Szuman zły. I dopiero, gdy ich kareta zjechała z górki obok klasztoru Kamedułów, doktor spojrzał na Wokulskiego i mruknął:
— A to bydlęta!.. I że ja na takich błaznów nie sprowadziłem policyi...
W trzy dni po dziwnym pojedynku, siedział Wokulski, zamknięty w gabinecie, z niejakim panem Wiliamem Colins. Służący, którego oddawna intrygowały te konferencye, odbywające się po kilka razy na tydzień, ścierał kurze w pokoju obocznym i, od czasu do czasu, przysuwał bądź oko, bądź ucho do dziurki od klucza. Widział na stole jakieś książki, i to, że jego pan coś pisze na kajecie; słyszał, że gość zadaje Wokulskiemu jakieś pytania, na które on odpowiada czasem głośno i od razu, czasem półgłosem i nieśmiało... Ale o czemby rozmawiali w tak niezwykły sposób? lokaj nie mógł odgadnąć, ponieważ rozmowa toczyła się w obcym języku.
— Jużci to nie po niemieczku — mruczał służący, — bo przecie wiem, że się mówi po niemieczku: bite majn her... I nie po franczuszku, bo nie mówią: mąsie, bążur, lendi... I nie po żydowszku i nie ponijakiemu, więc po jakiemu?... Musi stary wymyślać teraz fajn spekulacyą, kiedy gada tak, że go sam dyabeł nie żrozumie... I wszpólnika znalazł... Niech go wątroba!...
Wtem zadzwoniono. Czujny sługa odsunął się na palcach ode drzwi gabinetu, z hałasem wszedł do przedpokoju i, po chwili wróciwszy, zapukał do pana.
— Czego chcesz? — niecierpliwie zapytał go Wokulski, wychylając głowę z pomiędzy drzwi.
— Przyszedł ten pan, czo już u nas bywał — odparł służący i zapuścił wzrok do pracowni. Ale oprócz kajetu na stole i rudych faworytów na obliczu pana Colinsa, nie dopatrzył nic szczególnego.
— Dlaczegóż nie powiedziałeś, że mnie niema w domu? — spytał gniewnie Wokulski.
— Żapomniałem — odparł służący, marszcząc brwi i machając ręką.
— Prośże go, ośle, do sali — rzekł Wokulski i zatrzasnął drzwi gabinetu.
Niebawem w sali ukazał się Maruszewicz. Już był zmięszany, a zmięszał się jeszcze bardziej, poznawszy, że Wokulski wita go z wyraźną niechęcią:
— Przepraszam... może przeszkadzam... może ważne zajęcia...
— Nie mam w tej chwili żadnego zajęcia — odpowiedział pochmurnie Wokulski i — lekko zarumienił się. Maruszewicz dostrzegł to. Był pewny, że w mieszkaniu albo kluje się coś, albo — jest kobieta. W każdym razie odzyskał odwagę, którą zresztą miał zawsze wobec ludzi zakłopotanych.
— Chwileczkę tylko zabiorę szanownemu panu — mówił już śmielej zniszczony młody człowiek, wdzięcznie wywijając laseczką i kapeluszem. — Chwileczkę.
— Słucham — rzekł Wokulski. Usiadł z impetem na fotelu i wskazał gościowi drugi.
— Przychodzę przeprosić drogiego pana — mówił z afektacyą Maruszewicz — że nie mogę służyć mu w sprawie licytacyi domu państwa Łęckich...
— A pan zkąd wiesz o tej licytacyi?... — nie na żarty zdziwił się Wokulski.
— Nie domyśla się pan? — zapytał z całą swobodą przyjemny młody człowiek, nieznacznie mrugając okiem, bo jeszcze nie był pewnym swego. — Nie domyśla się drogi pan?... To ten poczciwy Szlangbaum...
Nagle zamilkł, jakby w otwartych ustach ugrzązł mu niedokończony frazes, a lewa ręka z laseczką i prawa z kapeluszem, opadły na poręcze fotelu. Tymczasem Wokulski nawet nie poruszył się, tylko utopił w nim jasne spojrzenie. Śledził nieznacznie fale przebiegające po obliczu Maruszewicza, jak myśliwy śledzi ugor, po którym przebiegają płochliwe zające. Przypatrywał się młodzieńcowi i myślał:
„Ach, więc to on jest tym porządnym katolikiem, którego Szlangbaum wynajmuje do licytacyi za piętnaście rubelków, ale nie radzi dawać mu vadium do ręki?... Oho!... I przy odbiorze ośmiuset rubli za klacz Krzeszowskiego, był jakiś zmięszany... Aha!.. I wiadomość o nabyciu przeze mnie klaczy on rozgłosił... Służy odrazu dwom bogom: baronowi i jego małżonce... Tak, ale on zadużo wie o moich interesach... Szlangbaum popełnił nieostrożność...“
Tak rozmyślał Wokulski i spokojnym wzrokiem przypatrywał się Maruszewiczowi. Zniszczony zaś młody człowiek, który w dodatku był bardzo nerwowy, wił się pod jego spojrzeniem, jak gołąbek pod wzrokiem okularnika. Najprzód nieco pobladł, potem chciał oprzeć znużone oczy na jakimś obojętnym przedmiocie, którego napróżno szukał po suficie i ścianach pokoju, a nareszcie, oblany zimnym potem, uczuł, że nie może wyrwać swego błędnego wzroku zpod wpływu Wokulskiego. Zdawało mu się, że chmurny kupiec, kleszczami pochwycił mu duszę i że niepodobna mu się oprzeć. Więc jeszcze parę razy ruszył głową i nareszcie z całem zaufaniem utonął w spojrzeniu Wokulskiego.
— Panie — rzekł słodkim głosem. — Widzę, że z panem muszę grać w otwarte karty... Więc powiem odrazu...
— Niech się pan nie fatyguje, panie Maruszewicz. Ja już wiem, co potrzebuję wiedzieć.
— Bo pan dobrodziej, złudzony plotkami, wyrobił sobie o mnie nieprzychylną opinią... A tymczasem ja, słowo honoru, mam jaknajlepsze skłonności...
— Niech pan wierzy, panie Maruszewicz, że moich opinij nie opieram na plotkach.
Wstał z fotelu i spojrzał w inną stronę, co pozwoliło Maruszewiczowi nieco oprzytomnieć. Młody człowiek szybko pożegnał Wokulskiego, opuścił mieszkanie i pędem biegnąc przez schody, myślał:
„No, słyszał kto?... Taki kramarz chce mi imponować! Była chwila, słowo honoru, że chciałem go uderzyć kijem... Impertynent, słowo honoru ... Gotów pomyśleć, że ja się go boję, słowo honoru... O, Boże, jak ciężko karzesz mnie za lekkomyślność!... Podli lichwiarze nasyłają mi komornika, za parę dni muszę spłacić dług honorowy, a ten kupczyk, ten... łajdak!.. Jabym tylko chciał wiedzieć: co się takiemu zdaje, co on sobie o mnie wyobraża?... Nic, tylko to... Ale, słowo honoru, on musiał kogoś zamordować, bo takiego spojrzenia nie może mieć człowiek przyzwoity. Naturalnie, przecie o mało nie zabił Krzeszowskiego. Ach, nędzny zuchwalec!... on śmiał w taki sposób patrzeć na mnie... na mnie, jak Boga kocham!...
Mimo to, na drugi dzień przyjechał znowu z wizytą do Wokulskiego, a nie znalazłszy go w mieszkaniu, kazał dorożkarzowi stanąć przed sklepem.
W sklepie przywitał go pan Ignacy, rozkładając ręce w taki sposób, jakby cały sklep oddawał mu do rozporządzenia. Wewnętrzny głos jednak mówił staremu subjektowi, że gość ten nie kupi przedmiotu droższego nad pięć rubli i kto wie, czy jeszcze nie każe zapisać sobie na rachunek.
— Pan Wokulski?... — spytał Maruszewicz, nie zdejmując kapelusza z głowy.
— W tej chwili nadejdzie — odpowiedział pan Ignacy z niskim ukłonem
— W tej chwili, to znaczy?...
— Najpóźniej za kwadransik — odparł Rzecki.
— Zaczekam. Każ pan wynieść rubla dorożkarzowi — mówił młody człowiek, niedbale rzucając się na krzesło. Nogi mu jednakże zastygły na myśl, że stary subjekt może nie kazać wynieść rubla dorożkarzowi. Ale Rzecki polecenie spełnił, choć już nie kłaniał się gościowi.
W parę minut wszedł Wokulski.
Maruszewicz, zobaczywszy wstrętną figurę kupczyka, doświadczył tak rozmaitych uczuć, że nie tylko nie wiedział co mówi, ale nawet o czem myśli? Pamiętał tylko, że Wokulski zaprowadził go do gabinetu za sklepem, gdzie znajdowała się żelazna kasa i powiedział sobie, że uczucia, jakich doznaje na widok Wokulskiego, są lekceważeniem, pomięszanem ze wzgardą. Później przypomniał sobie, że afekta te starał się zamaskować wyszukaną grzecznością, która, nawet w jego oczach, wyglądała na pokorę.
— Co pan każe? — spytał go Wokulski, gdy już usiedli. (Maruszewicz nie umiałby ściśle oznaczyć chwili aktu zajmowania miejsca w przestrzeni). Mimo to zaczął, niekiedy zacinając się:
— Chciałem szanownemu panu dać dowód życzliwości... Pani baronowa Krzeszowska, jak pan wie, chce kupie dom państwa Łęckich... Otóż jej małżonek, baron, położył veto na pewnej części jej funduszów, bez których kupno nie może mieć miejsca... Otóż... dziś... baron chwilowo znajduje się w kłopocie... Brak mu... brak mu tysiąca rubli... chciałby zaciągnąć pożyczkę, bez której... Bez której, pojmuje pan, nie będzie mógł dość energicznie opierać się woli żony...
Maruszewicz otarł pot z czoła, widząc, że Wokulski znowu przypatruje mu się badawczo.
— Więc to baron potrzebuje pieniędzy?
— Tak — szybko odparł młody człowiek.
— Tysiąca rubli nie dam, ale tak trzysta... czterysta... I to na kwit z podpisem barona.
— Czterysta! — powtórzył machinalnie młody człowiek i nagle dodał: — Za godzinę przywiozę kwit barona... Pan tu będzie?
— Będę...
Maruszewicz opuścił gabinet i za godzinę istotnie wrócił z kwitem podpisanym przez barona Krzeszowskiego. Wokulski, przeczytawszy dokument, włożył go do kasy i wzamian dał Maruszewiczowi czterysta rubli.
— Baron postara się w jak najkrótszym czasie... — mruczał Maruszewicz.
— Nic pilnego — odpowiedział Wokulski. — Podobno baron chory?
— Tak... trochę... Jutro lub pojutrze wyjeżdża... Zwróci w jaknajkrótszym...
Wokulski pożegnał go bardzo obojętnym ruchem głowy.
Młody człowiek prędko opuścił sklep, zapomniawszy nawet zwrócić Rzeckiemu rubla wziętego na dorożkę. Gdy zaś znalazł się na ulicy, odetchnął i począł myśleć:
„Ach, podły kupczyk!... Ośmielił się dać mi czterysta rubli, zamiast tysiąca... Boże, jak srogo karzesz mnie za lekkomyślność... Bylem się odegrał, słowo honoru, cisnę mu w oczy te czterysta rubli i tamtych dwieście... Boże, jak nisko upadłem...“
Przyszli mu na myśl kelnerzy różnych restauracyj, markierzy bilardów i szwajcarzy hotelowi, od których również bardzo rozmaitemi sposobami wydobywał pieniądze. Ale żaden z nich nie wydał mu się tak wstrętnym i godnym pogardy, jak Wokulski.
„Słowo honoru — myślał, — dobrowolnie wlazłem mu w te obrzydliwe łapy... Boże, jak karzesz mnie za lekkomyślność...“
Lecz Wokulski, po odejściu Maruszewicza, był kontent.
„Zdaje mi się — myślał, — że jest to hultaj dużej ręki, a przy tem sprytny. Chciał ode mnie posady, lecz sam ją znalazł: śledzi mnie i donosi innym. Mógłby mi narobić kłopotu, gdyby nie te czterysta rubli, które wziął, jestem pewny, za sfałszowanym podpisem. Krzeszowski, przy całem swojem bzikowstwie i próżniactwie, jest człowiek uczciwy... (Czy próżniak może być uczciwym?....) W żadnym razie nie poświęciłby interesów, czy kaprysów swojej żony, za pożyczkę wziętą odemnie...“
Zrobiło mu się przykro; oparł głowę na rękach i przymknąwszy oczy, marzył dalej:
„Co ja jednak wyrabiam?... Świadomie pomagam hultajowi do zrobienia łotrowstwa. Gdybym dziś umarł, pieniądze te musiałby massie zwrócić Krzeszowski... Nie, to Maruszewicz, poszedłszy do kozy... No, to go nie minie...“
Po chwili ogarnął go jeszcze czarniejszy pesymizm.
„Cztery dni temu o mało nie zabiłem człowieka, dziś dla drugiego postawiłem most do więzienia, i — wszystko dla niej, za jedno: merci... No, dla niej także zrobiłem majątek, daję pracę kilkuset ludziom; pomnożę bogactwa kraju... Czemże byłbym bez niej? małym, galanteryjnym kupcem. A dziś mówią o mnie w całej Warszawie, ba!... Odrobina węgla porusza okręt, dźwigający dolę kilkuset ludzi, a miłość porusza mnie. A jeżeli mnie spali, tak, że zostanę tylko garścią popiołu?... O Boże, jaki to nędzny świat... Ma racyą Ochocki. Kobieta jest podłem zwierzęciem: bawi się tem, czego nawet nie może zrozumieć...“
Był tak pogrążony w bolesnych medytacyach, że nie usłyszał otwierania drzwi do pokoju i szybkich kroków za sobą. Dopiero ocknął się, poczuwszy dotknięcie czyjejś ręki. Odwrócił głowę i zobaczył mecenasa, z dużą teką pod pachą i posępnym wyrazem na twarzy.
Wokulski zerwał się zmieszany, posadził gościa na fotelu; znakomity adwokat ostrożnie położył swoję tekę na stole i szybko pocierając sobie jednym palcem kark, rzekł półgłosem:
— Panie... panie... panie Wokulski! Kochany panie Stanisławie!... Coto... coto — wyrabiasz pan dobrodziej?.. Protestuję... replikuję... zakładam apelacyą od wielmożnego pana Wokulskiego letkiewicza, do kochanego pana Stanisława, który z chłopca sklepowego, został uczonym i miał nam zreformować handel zagraniczny. Panie... panie Stanisławie — tak niemożna!...
To mówiąc, pocierał sobie kark z obu stron i krzywił się, jakby miał pełne usta chininy.
Wokulski spuścił oczy i milczał; adwokat mówił dalej:
— Panie drogi — jednem słowem — źle słychać. Hrabia Sanocki, pamięta go pan, ten stronnik groszowych oszczędności, chce zupełnie wycofać się ze spółki... A wie pan dlaczego? Dla dwu powodów: najprzód bawisz się pan w wyścigi, a powtóre — bijesz go pan na wyścigach. Razem z pańską klaczą ścigał się jego koń i — przegrał. Hrabia jest bardzo zmartwiony i mruczy: „Po dyabła mam składać kapitały? Czy poto, ażeby kupcom dawać możność ścigania się ze mną i chwytania mi nagród zprzed nosa?...“
Napróźno przekonywałem go — ciągnął, odpocząwszy adwokat, — że przecież wyścigi są takim dobrym interesem, jak każdy inny, a nawet lepszym, gdyż wciągu kilku dni, na ośmiuset rublach, zarobiłeś pan trzysta; ale hrabia odrazu zamknął mi usta:
„Wokulski — odparł, — całą wygranę i wartość konia, oddał damom na ochronkę, a oprócz tego, Bóg wie, ile zapłacił Yungowi i Millerowi...“
— Czy mi nawet tego robić nie wolno! — wtrącił Wokulski.
— Wolno, panie, wolno — potakiwał słodko znakomity adwokat. Wolno robić, ale robiąc to — powtarzasz pan tylko stare grzechy, zresztą daleko lepiej spełniane przez innych. Ani zaś ja, ani książę, ani ci hrabiowie, nie poto zbliżyli się do pana, ażebyś odgrzewał dawne potrawy, tylko — ażebyś wskazał nam nowe drogi.
— Więc niech się cofną od spółki -— odburknął Wokulski, — ja ich nie wabię...
— I cofną się — mówił adwokat, trzęsąc ręką, — zróbno pan tylko jeszcze jeden błąd...
— Albożem ich narobił tak wiele!...
— Pyszny pan jesteś — złościł się mecenas, uderzając ręką w kolano. — A pan wiesz, co mówi hrabia Liciński, ten niby — anglik, ten: „tek?..“ On mówi: „Wokulski jestto skończony dżentelmen, strzela jak Nemrod, ale... to żaden kierownik interesu kupieckiego. Bo dzisiaj rzuci miliony w przedsiębiorstwo, a jutro wyzwie kogo na pojedynek i wszystko narazi...“
Wokulski aż cofnął się z fotelem. Ten zarzut nawet nie przyszedł mu do głowy. Mecenas, spostrzegłszy wrażenie, postanowił kuć żelazo, póki gorące.
— Jeżeli tedy, kochany panie Stanisławie, nie chcesz zmarnować tak pięknie rozpoczętej sprawy, więc już nie brnij dalej. A nadewszystko — nie kupuj kamienicy Łęckich. Bo gdy włożysz w nią 90 tysięcy rubli, daruj, ale spółka rozwieje się, jak dym z fajki. Ludzie, widząc, że umieszczasz duży kapitał na 6 lub 7 procent, stracą wiarę do owych procentów, jakieś im obiecywał, a nawet... Pojmujesz... Gotowi podejrzewać...
Wokulski zerwał się od stołu.
— Nie chcę żadnych spółek!... — krzyknął. — Nie żądam od nikogo łaski, raczej wyświadczam ją innym. Kto mi nie ufa, niech sprawdzi cały interes... Przekona się, żem go nie mistyfikował, ale — i nie będzie moim wspólnikiem. Hrabiowie i książęta nie mają monopolu na fantazye... Ja mam także moje fantazye i nie lubię, ażeby mi się wtrącano...
— Powoli... powoli... uspokój się, kochany panie Stanisławie — mitygował adwokat, napowrót sadowiąc go na fotelu. — Więc nie cofasz się od kupna?...
— Nie; ta kamienica ma dla mnie większą wartość, aniżeli spółka z panami całego świata.
— Dobrze... dobrze... Więc możebyś na pewien czas podstawił kogo zamiast siebie. Wrazie ostatecznym nawet ja pożyczę ci firmy, a o zabezpieczenie własności niema kłopotu. Najważniejsza rzecz — nie zniechęcać ludzi, którzy już są. Arystokracya, raz zasmakowawszy w interesach publicznych, może do nich przylgnie, a za rok, za pół roku, pan staniesz się i nominalnym właścicielem kamienicy. Cóż, zgoda?
— Niech i tak będzie — odparł Wokulski.
— Tak — mówił adwokat, — tak będzie najlepiej. Gdybyś pan sam kupił ten budynek, znalazłbyś się w fałszywej pozycyi nawet wobec państwa Łęckich. Zazwyczaj nie lubimy tych, którzy coś po nas dziedziczą, to jedno. A powtóre — kto zaręczy, że nie zaczęłyby snuć im się różne kombinacye po głowach?... Nużby pomyśleli: kupił zadrogo, albo zatanio?.. Jeżeli zatanio — jak śmie robić nam łaskę, a jeżeli zadrogo, to — wyzyskał nas...
Ostatnich wyrazów adwokata Wokulski prawie nie słyszał, pochłonięty innemi myślami, które go jeszcze mocniej opanowały po odejściu gościa.
„Jużci — mówił do siebie, — adwokat ma racyą. Ludzie mnie sądzą i nawet wyrokują: ale, że robią to poza mojemi plecami, więc nie wiem o niczem. Dziś dopiero przychodzi mi na myśl wiele szczegółów. Już od tygodnia, kupcy, związani ze mną, mają kwaśne miny, a przeciwnicy — tryumfują. W sklepie także coś jest... Ignacy chodzi smutny, Szlangbaum zamyślony. Lisiecki stał się opryskliwszy niż dawniej, jakby przypuszczał, że niedługo wylecę z budy. Klejn ma minę żałosną (socyalista! gniewa się na wyścigi i pojedynki...), a frant Ziemba, już zaczyna kręcić się przy Szlangbaumie... Może przeczuwa w nim przyszłego właściciela sklepu?... Ach, wy kochani ludzie!...“
Stanął na progu gabinetu i kiwnął na Rzeckiego; stary subjekt istotnie był jakiś niewyraźny i swemu pryncypałowi nie patrzył w oczy.
Wokulski wskazał mu krzesło i przeszedłszy się parę razy po ciasnym pokoju, rzekł:
— Stary!... Powiedz otwarcie: co mówią o mnie?...
Rzecki rozłożył ręce.
— Ach, Boże, co mówią...
— Gadaj prosto z mostu — zachęcał go Wokulski.
— Prosto z mostu?... Dobrze. Jedni mówią, że zaczynasz waryować...
— Brawo!...
— Drudzy, że... drudzy, że chcesz zrobić szwindel...
— Niech mnie...
— A wszyscy — że zbankrutujesz i to w niedługim czasie.
— Jak wyżej — wtrącił Wokulski; — a ty, Ignacy, co sam myślisz?
— Ja myślę — odparł bez wahania, — że wklepałeś się w jakąś grubą awanturę..., z której nie wyjdziesz cały... Chyba, że cofniesz się w porę, na co zresztą masz dosyć rozumu.
Wokulski wybuchnął.
— Nie cofnę się! — zawołał. — Człowiek spragniony nie cofa się od krynicy. Mam zginąć, niech zginę, pijąc... Czego wy zresztą chcecie odemnie?... Od dzieciństwa żyłem jak ptak spętany: w służbach, w więzieniach, a choćby i w tem nieszczęsnem małżeństwie, do którego zaprzedałem się... A dziś, kiedy rozwinęły mi się skrzydła, zaczynacie na mnie wrzeszczeć, jak swojskie gęsi na dziką, która zerwała się do lotu... Co mi tam jakiś głupi sklep, albo spółka!... Ja chcę żyć, ja chcę...
W tej chwili zapukano do drzwi gabinetu. Ukazał się Mikołaj, służący Łęckiego, z listem. Wokulski gorączkowo pochwycił pismo, rozerwał kopertę i przeczytał:
„Szanowny Panie! Córka moja koniecznie życzy sobie bliżej poznać Pana. Wola kobiety jest świętą: ja więc proszę Pana na jutro, do nas, na obiad, (około szóstej), a Pan — nawet nie próbuj wymawiać się. Proszę przyjąć zapewnienie wysokiego szacunku,

T. Łęcki.“

Wokulski tak osłabł, że musiał usiąść. Przeczytał list drugi, trzeci, czwarty raz... Nareszcie, oprzytomniawszy, odpisał panu Łęckiemu, a Mikołajowi dał pięć rubli.
Pan Ignacy wybiegł tymczasem na parę minut do sklepu, a gdy Mikołaj wyszedł na ulicę, wrócił do Wokulskiego i rzekł, jakby nanowo zaczynając rozmowę:
— Zawsze jednak, kochany Stachu, rozejrzyj się w sytuacyi, a może sam się cofniesz...
Wokulski, cicho gwiżdżąc, zasadził kapelusz, i, oparłszy rękę na ramieniu starego przyjaciela, odparł:
— Posłuchaj. Gdyby mi się ziemia rozstąpiła pod nogami... rozumiesz?... Gdyby mi niebo miało zawalić się na łeb — nie cofnę się, rozumiesz?... Za takie szczęście, oddam życie...
— Za jakie szczęście?... — spytał Ignacy.
Ale Wokulski już wyszedł przez tylne drzwi.






XIV.
Dziewicze marzenia.

Od Wielkiejnocy panna Izabela często myślała o Wokulskim, a we wszystkich medytacyach uderzał ją niezwykły szczegół: człowiek ten przedstawiał się coraz inaczej.
Panna Izabela miała dużo znajomości i niemały spryt do charakteryzowania ludzi. Otóż, każdy z jej dotychczasowych znajomych posiadał tę własność, że można go było streścić w jednem zdaniu. Książe był to patryota, jego adwokat — bardzo zręczny, hrabia Liciński pozował na Anglika, jej ciotka była dumną, prezesowa — dobrą, Ochocki — dziwakiem, a Krzeszowski — karciarzem. Słowem: człowiek — była to jakaś zaleta albo wada, niekiedy zasługa, najczęściej tytuł lub majątek, który miał głowę, ręce i nogi, i ubierał się więcej albo mniej modnie.
Dopiero w Wokulskim poznała nietylko nową osobistość, ale niespodziewane zjawisko. Jego niepodobna było określić jednym wyrazem, a nawet stoma zdaniami. Nie był też do nikogo podobny, a jeżeli wogóle można go było z czemś porównywać, to chyba z jakąś okolicą, przez którą jedzie się cały dzień i gdzie spotyka się równiny i góry, lasy i łąki, wody i pustynie, wsie i miasta. I gdzie jeszcze, zpoza mgieł horyzontu, wynurzają się jakieś niejasne widoki, już niepodobne do żadnej rzeczy znanej. Ogarniało ją zdumienie i pytała się: czy to jest gra podnieconej imaginacyi, czy naprawdę istota nadludzka, a przynajmniej — poza salonowa?
Wtedy zaczęła sobie rejestrować doznane wrażenia.
Pierwszy raz — wcale go nie widziała, czuła tylko zbliżający się jakiś ogromny cień.
Był ktoś, który rzucił parę tysięcy rubli na dobroczynność i na ochronę jej ciotki; potem ktoś grał z jej ojcem w karty w resursie i codzień przegrywał; potem ktoś, który wykupił weksle jej ojca (możeto nie Wokulski?...), następnie jej serwis, a następnie dostarczył różnych rzeczy do przyozdobienia Grobu Pańskiego.
Ten ktoś byłto zuchwały dorobkiewicz, który od roku ścigał ją spojrzeniami w teatrach i na koncertach. Byłto cyniczny brutal, który dorobił się majątku na podejrzanych spekulacyach, po to, ażeby kupić sobie reputacyą u ludzi, a ją, pannę Izabelę Łęcką, u jej ojca!...
Z tej epoki pamiętała tylko jego grubo ciosaną figurę, czerwone ręce i szorstkie obejście, które, obok grzeczności innych kupców, wydawało się nieznośnem, a na tle wachlarzy, sakwojażów, parasoli, lasek i tym podobnych galanteryj — poprostu śmieszne. Byłto przebiegły i bezczelny kupczyk, który w swoim sklepie pozował na upadłego ministra. Był wstrętny, nawet śmiertelnie nienawistny, gdyż poważył się udzielać im zasiłki w formie kupna serwisu, albo przegranych w karty do ojca.
Dziś jeszcze, myśląc o tem, panna Izabela szarpała na sobie suknią. Niekiedy, rzuciwszy się na szesląg, biła pięściami sprężyny i szeptała:
— Nikczemnik!... nikczemnik!...
Sam widok niedoli, w jaką staczał się jej dom, już napełniał ją rozpaczą. A cóż dopiero, gdy ktoś wdarł się za zasłonę jej najskrytszych tajemnic i śmiał opatrywać rany, które ukryłaby przed samym Bogiem. Wszystko mogłaby przebaczyć, oprócz tego ciosu, jaki zadano jej dumie.
Tu zaszła zmiana dekoracyi. Wystąpił inny człowiek, który bez cienia dwuznacznej myśli, powiedział jej w oczy, że kupił serwis, ażeby zrobić na nim interes. A zatem on czuł, że panny Izabeli Łęckiej wspierać nie wolno, i gdyby to nawet zrobił, nietylko nie szukałby rozgłosu albo wdzięczności, ale nawet — nie śmiałby myśleć o tem.
Ten sam człowiek wypędził ze sklepu Mraczewskiego, który poważył się złośliwie o niej mówić. Napróżno wrogowie panny Izabeli, baron i baronowa Krzeszowscy, wstawiali się za tym młodzieńcem; napróżno odezwała się za nim hrabina ciotka, która rzadko dziękowała, a jeszcze rzadziej prosiła. Wokulski nie ustąpił... Lecz jedno słówko jej, panny Izabeli, pokonało nieugiętego człowieka; nietylko cofnął się, ale nawet dał Mraczewskiemu lepszą posadę. Nie robi się takich ustępstw dla kobiety, której się nie czci.
Szkoda tylko, że, prawie w tej samej chwili, w jej czcicielu odezwał się pyszny dorobkiewicz, który, na kwestyjną tacę rzucił rulon półimperyałów. Ach, jakieżto było kupieckie!... I jak on nic nie rozumie po angielsku, nie ma wyobrażenia o języku, który jest modnym!...
Trzecia faza. Zobaczyła Wokulskiego w salonie ciotki, w pierwszy dzień Wielkiejnocy i spostrzegła, że on o całą głowę przerasta towarzystwo. Najarystokratyczniejsi ludzie ubiegali się o znajomość z nim, a on, ten brutalny parweniusz, odrzynał się od nich, jak ogień od dymu. Chodził niezręcznie, ale śmiało, jakby salon ten był jego niezaprzeczoną własnością i posępnie słuchał komplimentów, któremi go zasypywano. Potem wezwała go do siebie najczcigodniejsza z matron, prezesowa, i po kilku minutach rozmowy z nim, rzewnie zapłakała... Czyżby ten z czerwonemi rękoma parweniusz?...
Teraz dopiero spostrzegła panna Izabela, że Wokulski ma twarz niepospolitą. Rysy wyraziste i stanowcze, włos jakby najeżony gniewem, mały wąs, ślad bródki, kształty posągowe, wejrzenie jasne i przejmujące... Gdyby ten człowiek, zamiast sklepu, posiadał duże dobra ziemskie — byłby bardzo przystojnym; gdyby urodził się księciem — byłby imponująco piękny. W każdym razie przypominał Trostiego, pułkownika strzelców, i — naprawdę — posąg gladyatora zwycięscy.
W tym czasie od panny Izabeli odsunęli się prawie wszyscy.
Wprawdzie starsi panowie jeszcze obsypywali ją grzecznościami z powodu piękności i elegancyi, zato młodzi, szczególnie utytułowani lub majętni, traktowali ją chłodno a krótko: gdy zaś, zmęczona samotnością i banalnemi frazesami, nieco żywiej odezwała się do którego, patrzył na nią z wyraźnym przestrachem, jakby lękając się, że ona chwyci go za szyję i natychmiast pociągnie do ołtarza.
Świat salonów kochała panna Izabela na śmierć i życie, wyjść z niego mogła tylko do grobu; ale z każdym rokiem, a nawet miesiącem, mocniej gardziła ludźmi; pojąć nie mogła, ażeby kobietę, tak jak ona, piękną, dobrą i dobrze wychowaną, świat opuszczał dlatego tylko, że — niema majątku!...
— Cóżto za ludzie, Boże miłosierny!... — szeptała nieraz, patrząc zpoza firanek na przejeżdżające powozy elegantów, którzy pod rozmaitemi pozorami odwracali głowę od jej okien, ażeby się nie kłaniać. Czyżby sądzili, że ona wygląda ich?...
A przecież istotnie ona do nich wygląda!...
Wówczas gorące łzy napływały jej do oczu; gryzła z gniewu piękne usta i szarpiąc taśmy, zasłaniała okna firankami.
— Cóżto za ludzie!... Cóżto za ludzie!... — powtarzała, wstydząc się jednak sama przed sobą, rzucić na nich jakiś ostrzejszy epitet, gdyż należeli do świata. Nikczemnikiem, według jej wyobrażeń, można było nazywać tylko Wokulskiego.
Nadomiar szyderstwa losu, z całej niegdyś falangi, zostało jej tylko dwu wielbicieli. Ochockim nie łudziła się: on więcej zajmował się jakąś latającą maszyną (co za obłęd!), aniżeli nią. Zato asystowali jej, zresztą nie narzucając się zbytecznie, marszałek i baron. Marszałek nasuwał jej na myśl zabitego i oparzonego wieprza, jakie czasem spotykała w rzeźniczych furgonach na ulicy; baron znowu wydawał się jej podobnym do niewyprawnej skóry, których całe stosy można widywać na wozach. Obaj, stanowili dziś ostatnie jej otoczenie, nawet skrzydła, jeżeli, jak mówiono, była naprawdę aniołem!... Okropna kombinacya dwu tych starców, prześladowała pannę Izabelę dniem i nocą. Czasem zdawało się jej, że jest potępiona i że już za życia rozpoczęło się dla niej piekło.
W podobnych chwilach, jak topielec, który zwraca oczy do światła na dalekim brzegu, panna Izabela myślała o Wokulskim. I w bezmiarze goryczy doznawała cienia ulgi, wiedząc, że jednak szaleje za nią człowiek niepospolity, o którym dużo mówiono w towarzystwie. Wtedy przychodzili jej na myśl sławni podróżnicy, albo zbogaceni przemysłowcy amerykańscy, którzy przez szereg lat ciężko pracowali w kopalniach, a których, od czasu do czasu, zdaleka pokazywano jej na paryskich salonach.
„Widzi pani tego — szczebiotała jaka hrabianka niedawno wypuszczona z klasztoru, pochylając wachlarz w pewnym kierunku — widzi pani tego pana, który wygląda na woźnicę omnibusów?... To podobno jakiś wielki człowiek, który coś odkrył, tylko nie wiem co: kopalnię złota, czy też biegun północny... Nawet nie pamiętam, jak się nazywa, ale zapewnił mnie jeden margrabia z akademii, że ten pan mieszkał dziesięć lat pod biegunem, nie... mieszkał pod ziemią... Okropny człowiek!... Ja, będąc na jego miejscu, umarłabym z samego strachu... A pani, czy takżeby umarła?“...
Gdybyż Wokulski był takim podróżnikiem, a przynajmniej górnikiem, który zrobił miliony, dziesięć lat mieszkając pod ziemią!... Ale on był tylko kupcem, w dodatku — galanteryjnym!... Nie umiał nawet po angielsku, co chwilę odzywał się w nim dorobkiewicz, który w młodym wieku restauracyjnym gościom przynosił jedzenie z kuchni. Taki człowiek, conajwyżej, mógłby być dobrym doradcą, nawet nieocenionym przyjacielem (w gabinecie gdy niema gości). Nawet... mężem, boć spotykają ludzi straszne nieszczęścia. Ale kochankiem... no, to byłoby poprostu śmieszne!... W razie potrzeby, najarystokratyczniejsze damy kąpią się w błotnych wannach; lecz bawić się w błocie, mógłby tylko szaleniec.
Czwarta faza. Panna Izabela kilka razy spotkała Wokulskiego w Łazienkach i nawet raczyła odpowiadać na jego ukłony. Między zielonemi drzewami i obok posągów, grubianin ten wydał jej się znowu innym, aniżeli za kontuarem sklepu. Gdybyż on miał dobra ziemskie, z parkiem, pałacem, sadzawką?... Prawda, że dorobkiewicz, ale podobno szlachcic, synowiec oficera... Przy marszałku i baronie, wygląda jak Apollo, arystokracya coraz więcej mówi o nim, a ten wybuch łez prezesowej?...
Nadto prezesowa w oczywisty sposób popierała Wokulskiego, u swojej przyjaciółki hrabiny i jej siostrzenicy, panny Izabeli. Parogodzinne spacery z ciotką po Łazienkach były tak nudne, a pogadanki o modach, ochronach i projektowanych w świecie małżeństwach, tak dokuczliwe, iż panna Izabela miała nawet trochę żalu do Wokulskiego, że nie zbliża się do nich w czasie spaceru i choć z kwadrans nie porozmawia. Dla osoby z towarzystwa ciekawą jest rozmowa z tego rodzaju ludźmi, a pannie Izabeli, chłopi naprzykład wydawali się nawet zabawnymi, swym odrębnym językiem i logiką.
Chociaż, kupiec galanteryjny, a do tego jeżdżący własnym powozem, nie musi być tak zabawny jak chłop...
Bądźcobądź, panna Izabela nie doznała przykrej niespodzianki, usłyszawszy pewnego dnia od prezesowej, że pojedzie z nią i z hrabiną do Łazienek i — że zatrzyma Wokulskiego.
— Nudzimy się, niech więc nas bawi — mówiła staruszka.
Gdy zaś około pierwszej, wjeżdżając do łazienkowskiego parku, prezesowa, ze znaczącym uśmiechem rzekła do panny Izabeli:
— Mam przeczucie, że go tu gdzieś spotkamy...
Panna Izabela lekko zarumieniła się i postanowiła wcale nie rozmawiać z Wokulskim, a przynajmniej traktować go zgóry, ażeby sobie nic nie wyobrażał. O miłości naturalnie, w owem „wyobrażeniu sobie“ mowy być nie mogło. Panna Izabela jednak nie życzyła sobie nawet poufałej życzliwości.
„I ogień jest przyjemny, szczególniej w zimie — myślała — ale... w pewnem oddaleniu“.
Tymczasem Wokulskiego nie było w Łazienkach.
„Jakto, on nie czekał? — mówiła do siebie panna Izabela; chyba jest chory...“
Nie sądziła, ażeby Wokulski miał jakiś silniejszy interes na świecie, aniżeli widzenie się z nią; gdyby się zaś spóźnił, postanowiła nietylko traktować go zgóry, ale nawet okazać mu niezadowolenie.
„Jeżeli punktualność — mówiła sobie dalej — jest grzecznością królów, to już, conajmniej, powinna być obowiązkiem kupców!...“
Upłynęło pół godziny, godzina, dwie, — należało wracać do domu, a Wokulski nie przychodził; nareszcie panie wsiadły do karety: hrabina zimna jak zwykle, prezesowa nieco roztargniona, a panna Izabela rozgniewana. Oburzenie nie zmniejszyło się, gdy wieczorem ojciec powiedział jej, że od południa był na sesyi u księcia, gdzie Wokulski przedstawił projekt olbrzymiej spółki handlowej i w zblazowanych magnatach obudził formalny zapał.
— Oddawna przeczuwałem — zakończył pan Łęcki — że, przy pomocy tego człowieka, uwolnię się od troskliwości mojej familii i znowu stanę, jak powinienem!
— Ale do spółki, ojcze, potrzeba pieniędzy — odparła panna Izabela, lekko wzruszając ramionami.
— Dlatego też pozwalam sprzedać naszę kamienicę; wprawdzie długi pochłoną ze sześćdziesiąt tysięcy rubli, ale zawsze zostanie mi jeszcze — conajmniej — czterdzieści.
— Ciotka mówiła, że za kamienicę nikt nie da więcej nad sześćdziesiąt...
— Ach, ciotka!... — oburzył się pan Tomasz. — Ona zawsze mówi to, co mogłoby mnie zmartwić, albo poniżyć. Sześćdziesiąt tysięcy daje Krzeszowska, która utopiłaby nas w łyżce wody... mieszczanka!... Ale, rozumie się, ciotka jej potakuje, bo tu chodzi o mój dom, o moje stanowisko...
Zarumienił się i zaczął sapać; lecz nie chcąc gniewać się przy córce, pocałował ją w czoło i poszedł do swego gabinetu.
„A może ojciec ma racyą?... — myślała panna Izabela. — Może on naprawdę jest praktyczniejszy od wszystkich, którzy go tak surowo sądzą? Przecież ojciec pierwszy poznał się na tym... Wokulskim... A jednak cóż za gbur z tego człowieka. Nie przyszedł do Łazienek, choć prezesowa z pewnością musiała go zaangażować. Zresztą może i lepiej: piękniebyśmy wyglądały, gdyby spotkał nas kto znajomy, na spacerze z kupcem galanteryjnym!“
Przez parę dni następnych panna Izabela słyszała tylko o Wokulskim. Salony rozbrzmiewały jego nazwiskiem. Marszałek przysięgał że Wokulski musi pochodzić ze starożytnego rodu, a baron, znawca męskiej piękności (po pół dnia spędzał przed lustrem), twierdził, że Wokulski jest — „wcale... wcale...“ Hrabia Sanocki zakładał się, że jestto pierwszy rozumny człowiek w kraju, — hrabia Liciński głosił, że ten kupiec wzorował się na angielskich przemysłowcach, a książe — tylko zacierał ręce i uśmiechając się, mówił: „aha?...“
Nawet Ochocki, odwiedziwszy któregoś dnia pannę Izabelę, opowiedział jej, że byli z Wokulskim na spacerze w Łazienkach.
— O czemżeście rozmawiali?... — zapytała zdziwiona. — Bo chyba nie o machinach latających...
— Bah! — odmruknął zamyślony kuzynek. — Wokulski jest chyba jedynym człowiekiem w Warszawie, z którym można o tem mówić. To numer...
„Jedyny rozumny... jedyny kupiec... jedyny, który może dogadać się z Ochockim?... — myślała panna Izabela. — Czemże jest naprawdę ten człowiek?... Ach! już wiem...“
Zdawało jej się, że odgadła Wokulskiego. Jestto ambitny spekulant, który, chcąc wedrzeć się do salonów, pomyślał o ożenieniu się z nią, zubożałą panną znakomitego rodu. Nie w innym też celu skarbił sobie względy jej ojca, hrabiny ciotki i całej arystokracyi. Przekonawszy się jednak, że i bez niej wciśnie się między wielkich panów, nagle ostygnął w miłości i... nawet nie przyszedł do Łazienek!...
„Winszuję mu — mówiła sobie. — Ma wszystkie zalety potrzebne do zrobienia karyery: niebrzydki, zdolny, energiczny, a nadewszystko — bezczelny i nikczemny... Jak on śmiał udawać zakochanego we mnie i z jaką łatwością... Doprawdy, że ci parweniusze zdystansują nas nawet w obłudzie... Cóżto za nędznik!...“
Oburzona, chciała zapowiedzieć Mikołajowi, ażeby nigdy nie wpuścił Wokulskiego za próg salonu... Najwyżej do gabinetu pana, gdyby do nich przyszedł z interesem. Lecz, przypomniawszy sobie, że Wokulski wcale nie zapraszał się do nich, zarumieniła się ze wstydu.
Wtem, dowiedziała się od pani Meliton o nowym zatargu barona Krzeszowskiego z żoną i o tem, że baronowa kupiła od niego klacz za 800 rubli, ale — że pewnie ją zwróci, gdyż za kilka dni ma odbyć się wyścig, a baron porobił duże zakłady.
— Może nawet państwo baronowie pogodzą się przy tej okazyi — zauważyła pani Meliton.
— Ach, cóżbym dała za to, ażeby baron nie dostał klaczy i przegrał zakłady!... — zawołała panna Izabela.
W parę zaś dni dowiedziała się, pod wielkim sekretem, od panny Florentyny, że baron nie odzyska swojej klaczy, gdyż kupił ją Wokulski...
Tajemnica była jeszcze tak zachowywaną, że kiedy panna Izabela poszła z wizytą do ciotki, zastała hrabinę i prezesową, naradzające się nad pogodzeniem państwa Krzeszowskich, za pomocą owej klaczy.
— Nic z tego nie będzie — wtrąciła ze śmiechem panna Izabela. — Baron nie dostanie swojej klaczy.
— Może założysz się? — spytała chłodno hrabina.
— Owszem, jeżeli wygram od cioci tę bransoletę z szafirów...
Zakład stanął, dzięki czemu hrabina i panna Izabela były wysoce zainteresowane w wyścigach.
Przez chwilę panna Izabela lękała się: powiedziano jej, że baron daje Wokulskiemu czterysta rubli odstępnego i że hrabia Liciński podjął się między nimi pośrednictwa. Nawet szeptano w salonie hrabiny, że Wokulski nie dla pieniędzy, ale dla hrabiego musi zgodzić się na ten układ. A wówczas panna Izabela pomyślała:
„Zgodzi się, jeżeli jest chciwym parweniuszem, ale nie zgodzi się, jeżeli...“
Nie śmiała dokończyć frazesu. Wyręczył ją Wokulski. Nie sprzedał klaczy i sam puścił ją w szranki.
„On jednakże nie jest tak nikczemnym“ — rzekła do siebie.
I pod wpływem tej idei rozmawiała z Wokulskim na wyścigach bardzo łaskawie.
Jednakże nawet za ten drobny objaw życzliwości, panna Izabela robiła sobie w duchu wymówki:
„Poco on ma wiedzieć, że nas interesuje jego wyścig?... Niewięcej od innych. A poco ja mu powiedziałam, że „musi wygrać?...“ Albo co znaczyła jego odpowiedź: „wygram, jeżeli pani zechce?...“ On już zapomina, kim jest. Ale mniejsza, jeżeli za parę grzecznych słówek Krzeszowski rozchoruje się ze złości“.
Krzeszowskiego nienawidziła panna Izabela. Kiedyś umizgał się do niej, a odtrącony, mścił się. Wiedziała, że nazywał ją za oczy — starzejącą się panną, która wyjdzie za swego lokaja. Tego było dosyć, ażeby pamiętać mu całe życie. Lecz baron, nie poprzestając na nieszczęsnym frazesie, nawet wobec niej zachowywał się cynicznie, drwiąc z jej starych wielbicieli i robiąc aluzye do ich majątkowej ruiny. Że zaś i panna Izabela odniechcenia przypominała mu jego żonę, mieszczankę, z którą połączył się dla pieniędzy, a nic od niej nie mógł wydobyć, więc toczyła się między nimi walka ostra, czasami nawet przykra.
Dzień wyścigów był dla panny Izabeli tryumfem, dla barona — klęską i wstydem. Wprawdzie przyjechał na plac i udawał bardzo wesołego; ale w sercu kipiał mu gniew. Gdy zaś jeszcze zobaczył, że Wokulski nagrodę i cenę konia złożył na ręce panny Izabeli, stracił władzę nad sobą i przybiegłszy do powozu, zrobił skandal.
Dla panny Izabeli impertynenckie spojrzenia barona i otwarte nazwanie Wokulskiego jej wielbicielem, były strasznym ciosem. Zabiłaby barona, gdyby to uchodziło dobrze wychowanym kobietom. Cierpienie jej było tem dokuczliwsze, że hrabina słuchała jego wybuchu spokojnie, prezesowa z zakłopotaniem, a ojciec nie odzywał się nawet, oddawna uważając Krzeszowskiego za waryata, którego należy nie drażnić, ale traktować pobłażliwie.
W takiej chwili (kiedy już zaczęto spoglądać na nich z innych powozów), przyszedł pannie Izabeli na pomoc Wokulski. I nietylko przerwał baronowi tok jego niezadowoleń, ale wyzwał go na pojedynek. O tem żadne z nich nie wątpiło; prezesowa wprost zlękła się o swego faworyta, a hrabina zrobiła uwagę, że Wokulski nie mógł postąpić inaczej, ponieważ baron, zbliżając się do powozu, potrącił go i nie przeprosił.
— Więc sami powiedźcie — mówiła wzruszonym głosem prezesowa — czy godzi się pojedynkować o taką drobnostkę? Wszyscy przecież wiemy, że Krzeszowski jest roztargniony i półgłówek... Najlepszy dowód w tem, co nam nagadał...
— To prawda — odezwał się pan Tomasz — ależ Wokulski nie ma obowiązku wiedzieć o tem, a upomnieć się musiał.
— Pogodzą się! — wtrąciła niedbale hrabina i kazała jechać do domu.
Wtedy to panna Izabela dopuściła się najgorszego wykroczenia przeciw swoim pojęciom i... w znaczący sposób ścisnęła Wokulskiego za rękę.
Już dojeżdżając do rogatek, nie mogła sobie tego darować.
„Jak można było zrobić coś podobnego?... Co sobie taki człowiek pomyśli?...“ — mówiła w duchu. — Ale wnet ocknęło się w niej uczucie sprawiedliwości i, musiała przyznać, że ten człowiek nie jest bylejakim!
„Ażeby zrobić mi przyjemność (bo z pewnością nie miał innych powodów), podstawił baronowi nogę, kupując konia... Całą wygraną (stanowczy dowód bezinteresowności) złożył na ochronę i to na moje ręce (baron widział to). A nadewszystko, jakby odgadując moje myśli, wyzwał go na pojedynek... No, dzisiejsze pojedynki kończą się zwykle szampanem; ale zawsze baron przekona się, że jeszcze nie jestem tak starą... Nie, w tym Wokulskim jest coś... Szkoda tylko, że jest galanteryjnym kupcem. Przyjemnie byłoby mieć takiego wielbiciela, gdyby... Gdyby zajmował inne stanowisko w świecie“.
Wróciwszy do domu, panna Izabela opowiedziała pannie Florentynie o wyścigowych przygodach, a w godzinę — już nie myślała o nich. Gdy zaś ojciec, późno w nocy, doniósł jej, że Krzeszowski wybrał na sekundanta hrabiego Licińskiego, który bezwarunkowo żąda, ażeby Wokulski został przeproszony przez barona, panna Izabela zrobiła pogardliwy grymas ustami.
„Szczęśliwy człowiek! — myślała. — Mnie obrażają, a jego będą przepraszać. Ja, gdyby ktoś przy mnie obraził ukochaną, nie pozwoliłabym się przeprosić. On, naturalnie, zgodzi się...“
Gdy już położyła się do łóżka i zaczęła usypiać, nagle przyszła jej nowa myśl:
„A jeżeli Wokulski nie zechce przeprosin?... Przecież ten sam hrabia Liciński układał się z nim o klacz i nic nie wskórał!... Ach, Boże, co też mi się snuje po głowie“ — odpowiedziała sobie, wzruszając ramionami i zasnęła.
Na drugi dzień do południa, ojciec, ona i panna Florentyna byli pewni, że Wokulski pogodzi się z baronem i że nawet inaczej nie wypada mu postąpić. Dopiero po południu, pan Tomasz wyszedł na miasto i wrócił na obiad bardzo zakłopotany.
— Cóżto ojcze? — spytała go panna Izabela, uderzona wyrazem jego twarzy.
— Fatalna historya! — odparł pan Tomasz, rzucając się na skórzany fotel. — Wokulski odrzucił przeproszenie, a jego sekundanci postawili ostre warunki.
— I kiedyżto?... — spytała ciszej.
— Jutro przed dziewiątą — odpowiedział pan Tomasz i otarł pot z czoła. — Fatalna historya — ciągnął dalej. — Między naszymi wspólnikami popłoch, bo Krzeszowski strzela doskonale... Gdyby zaś ten człowiek zginął, wszystkie moje rachuby na nic. Straciłbym w nim prawą rękę... jedynego możliwego wykonawcę moich planów... Jemu jednemu powierzyłbym kapitały i jestem pewny, że miałbym conajmniej ośm tysięcy rubli rocznie... Los prześladuje mnie nie na żarty!...
Zły humor pana domu źle oddziałał na innych; obiadu nikt nie jadł. Po obiedzie pan Tomasz zamknął się w gabinecie i chodził wielkiemi krokami, co było dowodem niezwykłego wzruszenia.
Panna Izabela także poszła do swego gabinetu i jak zwykle w chwilach zdenerwowania, położyła się na szeslągu. Opanowały ją posępne myśli.
„Krótko trwał mój tryumf — mówiła sobie. — Krzeszowski naprawdę dobrze strzela... Jeżeli zabije jedynego człowieka, który dziś ujmuje się za mną, to co? Pojedynek jest istotnie barbarzyńskim zabytkiem. Bo Wokulski (biorąc go ze strony moralnej) więcej jest wart od Krzeszowskiego, a jednak... może zginąć!... Ostatni człowiek, w którym pokładał nadzieję mój ojciec“.
Tu odzywała się w pannie Izabeli rodowa pycha.
„No — mój ojciec nie potrzebuje przecież łaski Wokulskiego: powierzyłby mu swój kapitał, otoczyłby go protekcyą, a on płaciłby mu procenta; w każdym razie szkoda go...“
Przyszedł jej na myśl stary rządca ich niegdyś majątku, który służył u nich 30 lat i którego bardzo lubiła, bardzo mu ufała; może Wokulski obojgu im zastąpiłby nieboszczyka, a jej rozsądnego powiernika i — zginie!...
Jakiś czas leżała z zamkniętemi oczyma, nie myśląc o niczem; potem przyszły jej do głowy niesłychanie dziwne kombinacje.
„Coza szczególny traf! — mówiła w sobie. — Jutro walczyć będą, z jej powodu, dwaj ludzie, którzy ją śmiertelnie obrazili: Krzeszowski złośliwemi drwinami, Wokulski — ofiarami, jakie ośmielił się ponosić dla niej. Ona mu już prawie przebaczyła i kupno serwisu i owe weksle i owe przegrane w karty do ojca, z których przez parę tygodni utrzymywał się cały dom... (Nie, jeszcze mu nie przebaczyła i nie przebaczy nigdy!...) Ale choćby nawet, to jednak — za jej obrazę ujęła się sprawiedliwość Boska... I kto jutro zginie?... Może obaj. W każdym razie ten, który poważył się pannie Izabeli Łęckiej ofiarować pomoc pieniężną. Człowiek taki, jak kochanek Kleopatry, żyć nie może...“
Tak myślała, zanosząc się od płaczu; żal jej było oddanego sługi, a może i powiernika; ale korzyła się przed wyrokami Opatrzności, która nie przebacza obrazy wyrządzonej pannie Łęckiej.
Gdyby Wokulski mógł w tej chwili zajrzeć w jej duszę, uciekłby z przestrachem i uleczyłby się ze swego obłędu.
Swoją drogą, panna Izabela nie spała przez całą noc. Ciągle stał jej przed oczyma obraz, jakiegoś francuskiego malarza, przedstawiający pojedynek. Pod grupą zielonych drzew, dwaj czarno ubrani mężczyźni mierzyli do siebie z pistoletów.
Potem (czego już nie było na obrazie) jeden z nich padł, uderzony kulą w głowę. Byłto Wokulski. Panna Izabela nawet nie poszła na jego pogrzeb, nie chcąc zdradzić się ze wzruszeniem. Ale w nocy parę razy płakała. Żal jej było tego nadzwyczajnego parweniusza, tego wiernego niewolnika, który swoje zbrodnie względem niej, odpokutował śmiercią dla niej.
Zasnęła dopiero o siódmej rano i spała jak drewno do południa. Przed samą dwunastą obudziło ją nerwowe pukanie do drzwi sypialni.
— Kto tam?
— Ja — odpowiedział jej ojciec radosnym głosem! — Wokulski nietknięty, baron raniony w twarz.
— Czy tak?...
Miała migrenę, więc została w łóżku do czwartej po południu. Była kontenta, że baron został ranny, a zdziwiona, że opłakany przez nią Wokulski nie zginął.
Wstawszy tak późno, panna Izabela wyszła przed obiadem na krótki spacer w aleje.
Widok pogodnego nieba, pięknych drzew, przelatujących ptaków i wesołych ludzi, zatarł ślady jej nocnych przywidzeń; gdy zaś jeszcze z kilku przejeżdżających powozów spostrzeżono ją i powitano, w sercu jej ocknęło się zadowolenie.
„Jednakże Pan Bóg jest łaskawy — myślała — gdy ocalił człowieka, który może się nam przydać. Ojciec tak liczy na niego, a i ja nabieram ufności. O ileż mniej w życiu doznałabym zawodów, mając rozumnego i energicznego przyjaciela“.
Słówko „przyjaciel“ nie podobało się jej. Przyjacielem panny Izabeli mógłby być człowiek conajmniej posiadający majątek ziemski. Ale kupiec galanteryjny kwalifikował się tylko na doradcę i wykonawcę.
Po powrocie do domu zaraz poznała, że jej ojciec jest w wybornym humorze.
— Wiesz — mówił — byłem z powinszowaniem u Wokulskiego. To dzielny człowiek, istotny dżentlmen! Już ani myśli o pojedynku i nawet zdaje się żałować barona. Nic nie pomoże, szlachecka krew musi się odezwać, bez względu na kondycyą...
A potem, odprowadziwszy córkę do gabinetu i rzuciwszy parę razy okiem w zwierciadło, dodał:
— No i powiedz sama, czy można nie ufać w opiekę Boską? Śmierć tego człowieka byłaby dla mnie ciężkim ciosem — i — został uratowany! Muszę z nim zawiązać bliższe stosunki, a wtedy zobaczymy, kto wyjdzie lepiej: czy książe na swoim wielkim adwokacie, czy ja na moim Wokulskim. Jak sądzisz?...
— To samo myślałam przed chwilą — odpowiedziała panna Izabela, uderzona zgodnością przeczuć jej własnych i ojca; — papuś koniecznie powinien mieć przy sobie zdolnego i zaufanego człowieka.
— Który w dodatku sam garnie się do mnie — dodał pan Tomasz. — Bystry człowiek! onto pojmuje; że więcej zrobi i lepszą zyska reputacyą, pomagając dźwignąć się dawnemu rodowi, aniżeli gdyby sam wyrywał się naprzód. Bardzo rozumny człowiek — powtórzył pan Tomasz. — Choć chwilowo zdobył sobie księcia i całą arystokracyą, mnie jednak okazuje najwięcej przywiązania. I nie będzie tego żałował, gdy odzyskam stanowisko...
Panna Izabela patrzyła na cacka ustawione na biurku i myślała, że jednak ojciec łudzi się trochę, sądząc, iż Wokulski garnie się do niego. Nie prostowała jednak omyłki, a naodwrót przyznawała w duchu, że należy trochę więcej zbliżyć się z tym kupcem i przebaczyć mu jego — stanowisko społeczne. Adwokat... kupiec... to prawie na jedno wychodzi; jeżeli zaś adwokat może być poufałym księcia, dlaczegóżby... kupiec (ach, jakieto niesmaczne!) nie mógł zostać powiernikiem domu Łęckich?
Obiad, wieczór i kilka dni następnych zeszły pannie Izabeli bardzo przyjemnie. Zastanowiła ją jedna okoliczność, że, wciągu tak krótkiego czasu, odwiedziło ich więcej osób, aniżeli dawniej wciągu miesiąca. Bywały godziny, że w pustym niegdyś salonie, teraz rozlegał się gwar śmiechów i rozmów; aż wypoczęte meble dziwiły się natłokowi, a w kuchni szeptano, że pan Łęcki musiał odebrać jakieś wielkie pieniądze. Nawet damy, które jeszcze na wyścigach nie mogły poznać panny Izabeli, przyszły teraz do niej z wizytami; młodzi zaś panowie, aczkolwiek nie przychodzili, poznawali ją na ulicy i kłaniali się z szacunkiem.
I pan Tomasz miewał teraz gości. Odwiedził go hrabia Sanocki, zaklinając, ażeby Wokulski przestał już bawić się wyścigami i pojedynkami, a zajął się spółką. Był hrabia Libicki i opowiadał dziwy o dżentelmeneryi Wokulskiego. Lecz nadewszystko przyjeżdżał tu parę razy książe z prośbą do pana Tomasza, ażeby Wokulski, bez względu na zajście z baronem, nie zniechęcał się do arystokracyi i pamiętał o nieszczęśliwym kraju.
— I niech mu też kuzyn — zakończył książe — wyperswaduje pojedynki. To niepotrzebne; to dobre dla ludzi młodych, ale nie dla poważnych i zasłużonych obywateli...
Pan Tomasz był zachwycony, szczególniej gdy pomyślał, że wszystkie te owacye spotykają go w przeddzień sprzedaży domu; rok temu bliskość podobnego wypadku odstraszała ludzi...
„Zaczynam odzyskiwać należne mi stanowisko“ szepnął pan Tomasz i nagle obejrzał się. Zdawało mu się, że za nim stoi Wokulski. Więc dla uspokojenia się, powtórzył parę razy:
„Wynagrodzę go... wynagrodzę... może być pewnym mego poparcia“.
Trzeciego dnia po pojedynku Wokulskiego, pannie Izabeli przyniesiono kosztowne pudełko i list, który ją wstrząsnął. Poznała pismo barona.
„Kochana kuzyneczko! Jeżeli przebaczysz mi moje nieszczęsne ożenienie, ja wzamian daruję ci moję małżonkę, która już mnie samemu dokuczyła. Jako zaś materyalny symbol zawartego między nami pokoju nazawsze, posyłam ci ząb, który mi wystrzelił Wny Wokulski, zdaje mi się — za to, co ośmieliłem się powiedzieć ci na wyścigach. Upewniam cię, kochana kuzynko, że jestto ten sam ząb, którym cię dotychczas gryzłem i już gryźć nigdy nie będę. Możesz go wyrzucić na ulicę, lecz pudełeczko racz zachować na pamiątkę. Przyjmij ten drobiazg od człowieka, dziś trochę chorego, i wierzaj — nienajgorszego, a będę miał nadzieję, że kiedyś zapomnisz mi moich niedorzecznych złośliwości. Kochający cię i pełen głębokiego szacunku, kuzyn Krzeszowski“.
„P. S. Jeżeli mego zęba nie wyrzucisz za okno, przyszlij mi go napowrót, abym mógł ofiarować go mojej niezapomnianej małżonce. Będzie miała martwić się czem przez kilka dni, co podobno biedaczce jest zalecone przez doktorów. Ten zaś pan Wokulski jest bardzo miłym i dystyngowanym człowiekiem i wyznaję, że serdecznie go polubiłem, choć mi taką zrobił krzywdę“.
W kosztownem pudełku znajdował się istotnie ząb, owinięty w bibułkę.
Panna Izabela, po krótkim namyśle, odpisała bardzo życzliwy list baronowi, oświadczając, że już nie gniewa się i że przyjmuje pudełeczko, a ząb, z należytą czcią, odsyła jego właścicielowi.
Tu już nie można było wątpić, że tylko dzięki Wokulskiemu baron pojednał się z nią i prosił o przebaczenie. Panna Izabela nieledwie roztkliwiła się swoim tryumfem, a dla Wokulskiego uczuła jakby wdzięczność. Zamknęła się w swoim gabinecie i poczęła marzyć.
Marzyła, że Wokulski sprzedał swój sklep, a kupił dobra ziemskie, lecz pozostał naczelnikiem spółki handlowej, przynoszącej ogromne zyski. Cała arystokracya przyjmowała go u siebie, ona zaś, panna Izabela, zrobiła go swoim powiernikiem. On podźwignął ich majątek i podniósł go do dawnej świetności; on spełniał wszystkie jej zlecenia; on narażał się, ile razy była tego potrzeba. On wreszcie wyszukał jej męża, odpowiedniego znakomitości domu Łęckich.
Wszystko to robił, ponieważ kochał ją miłością idealną, więcej niż własne życie. I czuł się zupełnie szczęśliwym, jeżeli uśmiechnęła się do niego, życzliwiej spojrzała, albo, po jakiejś wyjątkowej zasłudze, serdecznie uścisnęła go za rękę. Gdy zaś Pan Bóg dał jej dzieci, on wyszukiwał im bony i nauczycieli, powiększał ich majątek, a nareszcie, gdy ona zmarła (w tem miejscu łzy zakręciły się w pięknych oczach panny Izabeli), on zastrzelił się na jej grobie... Nie, przez delikatność, którą ona w nim rozwinęła, zastrzelił się o kilka grobów dalej.
Wejście ojca przerwało ciąg jej fantazyi.
— Podobno pisał do ciebie Krzeszowski? — zapytał ciekawie pan Tomasz.
Córka wskazała mu list leżący na biurku i złote pudełko. Pan Tomasz kręcił głową, czytając list, a nareszcie rzekł:
— Zawsze waryat, chociaż dobry chłopak. Ale... Wokulski oddał ci rzeczywistą przysługę: zwyciężyłaś śmiertelnego wroga.
— Myślę ojcze, że należałoby tego pana zaprosić kiedy na obiad?... Chciałabym go poznać bliżej.
— Właśnie od kilku dni miałem cię o to samo prosić!... — odpowiedział uradowany p. Tomasz; — niepodobna trzymać się na zbyt etykietalnej stopie z człowiekiem tak użytecznym.
— Naturalnie — wtrąciła panna Izabela; — przecież nawet wierną służbę dopuszczamy do niejakiej poufałości.
— Uwielbiam twój rozum i takt, Belu!.. — zawołał pan Tomasz — i zachwycony, pocałował ją najprzód w rękę, potem w czoło.

koniec tomu pierwszego.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.