Strona:PL Bolesław Prus - Lalka Tom1.djvu/233

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szcze dwa bataliony; zeszły z gościńca i biegły pędem przez pola, jeden naprawo od nas, drugi nalewo. W mały kwadrans zrównały się z nami, przez drugi kwadrans wypoczęły i — ruszyliśmy trzema batalionami naprzód, noga za nogą.
Tymczasem kanonada wzmogła się tak, że było słychać po dwa i po trzy strzały, wybuchające jednocześnie. Co gorsze, zpoza nich rozlegał się jakiś stłumiony odgłos, podobny do ciągłego grzmotu.
— Ile armat, kamracie? — spytałem po niemiecku idącego za mną podoficera.
— Chyba ze sto — odparł, kręcąc głową. — Ale — dodał — porządnie prowadzą interes, bo odezwały się wszystkie razem.
Zepchnięto nas z gościńca, którym w kilka, minut później przejechały wolnym kłusem dwa szwadrony huzarów i cztery armaty, z należącemi do nich jaszczykami. Idący ze mną w szeregu poczęli żegnać się: „W imię Ojca i Syna...“ — Ten i ów popił z manierki.
Nalewo od nas huk wzmagał się; pojedyńczych strzałów już nie można było odróżnić. Nagle krzyknięto w przednich szeregach:
— Piechota!... piechota!...
Machinalnie schwyciłem karabin na tuj, myśląc, że pokazali się austryacy. Ale przed nami, oprócz wzgórza i rzadkich krzaków, nie było nic. Natomiast, na tle grzmotu armat, który prawie