Strona:PL Bolesław Prus - Lalka Tom1.djvu/231

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się nasz sztab korpuśny i że zanosi się na coś grubego.
Tej nocy spaliśmy na gołem polu, nie stawiając nawet w kozły broni. Zaś skoro świt, ruszyliśmy naprzód: szwadron kawaleryi z dwoma lekkiemi armatami, potem nasz batalion, a potem cała brygada z artyleryą i furgonami, mając silne patrole po bokach. Sztafety przylatywały już co pół godziny.
Gdy weszło słonce, zobaczyliśmy przy gościńcu pierwsze ślady nieprzyjaciela: resztki słomy, wytlone ogniska, budynki rozebrane na opał. Następnie coraz częściej zaczęliśmy spotykać uciekających: szlachtę z rodzinami, duchownych rozmaitych wyznań, w końcu — chłopów i cyganów. Na wszystkich twarzach malowała się trwoga; prawie każdy coś wykrzykiwał po węgiersku, wskazując rękoma za siebie.
Była blisko siódma, kiedy w stronie południowo-zachodniej huknął strzał armatni. Po szeregach przeleciał szmer:
— Oho! zaczyna się...
— Nie, to sygnał...
Padło znowu dwa strzały i znowu dwa. Jadący przed nami szwadron zatrzymał się; dwie armaty i dwa jaszczyki galopem popędziły naprzód, kilku jezdnych pocwałowało na najbliższe wzgórza. Stanęliśmy — i przez chwilę zaległa taka cisza, że słychać było tentent siwej klaczy, dopędzającego nas