Strona:PL Bolesław Prus - Lalka Tom2.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Pan Łęcki wysiada uroczyście z powozu, tryumfalnym krokiem zbliża się do drzwi sądowych, a jednocześnie, z drugiej strony ulicy, przybiega do niego dżentelmen, mający wszelakie pozory próżniaka, który jednakże jest adwokatem. Po bardzo krótkiem, a nawet niedbałem powitaniu, pan Łęcki pyta dżentelmena:
— Cóż?... kiedyż?...
— Za godzinkę... może, trochę dłużej... — odpowiada dżentelmen.
— Wyobraź pan sobie — mówi z dobrotliwym uśmiechem pan Łęcki — że, przed tygodniem, jeden mój znajomy wziął dwakroć za dom, który go kosztował sto pięćdziesiąt tysięcy. A że mój, kosztował mnie sto tysięcy, więc powinienem wziąć w tym stosunku ze sto dwadzieścia pięć...
— Hum!... hum!... — mruczy adwokat.
— Będziesz się pan śmiał — ciągnie pan Tomasz — z tego co powiem, (bo wy lubicie żartować z przeczuć i snów), a jednak dziś śniło mi się, że mój dom poszedł za sto dwadzieścia tysięcy... Mówię to panu przed licytacyą, uważasz?... Za parę godzin przekonasz się, że nie należy śmiać się ze snów... Są rzeczy na niebie i ziemi...
— Hum! hum!... — odpowiada adwokat i obaj panowie wchodzą w pierwsze drzwi gmachu.
„Chwała Bogu! — myślał pan Ignacy. — Jeżeli Łęcki weźmie sto dwadzieścia tysięcy za swój dom,