końca, a noce spokojnego snu. Bo choć spał twardo, bez żadnych marzeń przykrych, albo przyjemnych, chociaż tracił świadomość, nie mógł jednakże pozbyć się uczucia niezgruntowanej goryczy, w której tonęła jego dusza, napróżno szukająca tam dna albo brzegów.
— Dajcie mi jakiś cel... albo śmierć!... — mówił nieraz, patrząc w niebo. A w chwilę później śmiał się i myślał:
„Do kogo ja mówię?... Kto mnie wysłucha w tym mechanizmie ślepych sił, których stałem się igraszką? Cóżto za okrutna dola nie być do niczego przywiązanym, niczego nie pragnąć, a tak wiele rozumieć...“
Zdawało mu się, że widzi jakąś niezmierną fabrykę, zkąd wybiegają nowe słońca, nowe planety, nowe gatunki, nowe narody, a w nich ludzie i serca, które szarpią furye: nadzieja, miłość i boleść. Któraż z nich najgorsza? Nie boleść, bo ona przynajmniej nie kłamie. Ale ta nadzieja, która tem głębiej strąca, im wyżej podniosła... Ale miłość, ten motyl, którego jedno skrzydło nazywa się niepewnością, a drugie oszustwem...
— Wszystko jedno — mruczał. — Jeżeli już musimy odurzać się czemś, odurzajmy się czemkolwiek. Ale czem?...
Wówczas w głębi mroku nazywającego się naturą, ukazywały się przed nim jakby dwie gwiazdy. Jedna blada, ale niezmienna — to był Geist i jego
Strona:PL Bolesław Prus - Lalka Tom2.djvu/349
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.