Strona:PL Bolesław Prus - Lalka Tom2.djvu/269

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

strony spał mu na ramieniu, a sąsiad zprzeciwka zdjął kamasze i oparł mu na kolanach nogi, w czystych zresztą skarpetkach.
Około północy napadło na niego coś, jakby sen, a może tylko jeszcze większa obojętność. Zasłonił firanką latarnią wagonu, przymknął oczy i myślał, że ta osobliwa apatya skończy się ze wschodem słońca. Ale nie skończyła się; owszem, do rana wzrosła i rosła coraz bardziej. Nie było mu z nią dobrze, ani źle; tak sobie.
Potem wzięto od niego paszport, potem zjadł śniadanie, kupił nowy bilet, kazał przenieść rzeczy do innego pociągu i ruszyli dalej. Nowa stacya, nowa zmiana pociągów, nowa jazda... Wagon drżał i turkotał, lokomotywa co pewien czas świstała, zatrzymywała się... Do przedziału poczęli siadać ludzie mówiący po niemiecku, dwoje, troje... Potem całkiem zniknęli ludzie mówiący po polsku i wagon napełnił się samymi niemcami.
Zmieniał się też krajobraz. Ukazały się lasy otoczone wałami i złożone z drzew, stojących w tak równej odległości, jak żołnierze. Znikły drewniane chaty kryte słomą i coraz częściej zaczęły się pojawiać piętrowe domki, kryte dachówką, otoczone ogródkami. Znowu postój, znowu jedzenie. Jakieś ogromne miasto.. Ach! to chyba Berlin.. Znowu jazda... Do wagonu siadają ludzie wciąż mówiący po niemiecku, ale jakby innym akcentem. Potem noc i sen... Nie, to nie sen, to tylko apatya.