Strona:PL Bolesław Prus - Lalka Tom2.djvu/234

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

włoskiej mieściny, aż chłopi tamtejsi dają znać, że niedaleko stoi korpus austryacki. Szlemy ich tedy do miasteczka z rozkazem, a właściwie z prośbą, ażeby mieszkańcy, gdy nas zobaczą, nie wydawali żadnych okrzyków...
— Rozumie się — rzekłem. — Kiedy nieprzyjaciel w sąsiedztwie...
— Wpół godziny — ciągnął rządca — jesteśmy w mieście. Ulica wąska, po obu stronach naród, ledwie można przejechać czwórkami, a w oknach i na balkonach kobiety... Jakie kobiety, panie Rzecki!... Każda ma w ręku bukiet z róż. Ci, którzy stoją na ulicy, ani pary z ust... bo austryacy blisko... Ale tamte, co na balkonach, skubią, panie swoje bukiety, i spoconych, pyłem okrytych kirasyerów, zasypują listkami z róż, jak śniegiem... Ach, panie Rzecki, gdybyś widział ten śnieg: amarantowy, różowy, biały i te ręce i te włoszki... Pułkownik tylko dotykał ręką ust i naprawo i nalewo słał pocałunki. A tymczasem śnieg różanych listków zasypywał złote kirysy, hełmy i parskające konie... Nadomiar, jakiś stary włoch z krzywym kijem i siwemi włosami do kołnierza, zastąpił drogę pułkownikowi. Schwycił za szyję jego konia, pocałował go i krzyknąwszy: eviva Italia! padł trupem na miejscu... — Taka była nasza wigilia przed Magentą!
To mówił eks-obywatel, a z oczu spływały mu łzy na poplamiony surdut.