Sędziwój/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Bohdan Dziekoński
Tytuł Sędziwój
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1907
Druk Piotr Laskauer i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


J.  B.  DZIEKOŃSKI


SĘDZIWÓJ


„Księga waszej przeszłości, o ludzie! jest tylko księgą marzeń, w której się wasza przyszłość odbija.„
Jean Paul.


Bezpłatny dodatek do Tygodnika Illustrowanego




WARSZAWA
NAKŁAD GEBETHNERA I WOLFFA
1907




Druk Piotra Laskauera i S-ki, Warszawa, Nowy-Świat 41.

Przypis własny Wikiźródeł Wydanie nie zawiera Prologu i Rozdziału, który można opuścić

Tom I.
I.
Laboratoryum.
Mercurius. Powiedz mi, czego szukasz? czego żądasz? co robić myślisz?

Alchemista. Kamień filozoficzny.

Sendivogius. Dialogus Mercurii, Alchimistae et Naturae.

Alpy zasłoniły słońce, olbrzymi cień rzuciły na doliny, tylko wierzchołki wiecznym śniegiem pokrytych skał i lodowców rubinowym jaśniały blaskiem: z drugiej strony noc już rozciągała krepowy płaszcz na sklepienie nieba i w odwiecznym porządku rozpaliła gwiazdy. Z wysokiej wieży kościoła Panny Maryi zegar uderzył dwadzieścia cztery razy, a ponad mury i dachy Bazylei uleciał dźwięk w ciszę wieczoru, w dolinę poważnego Renu.
Było to na początku roku tysiąc sześćset trzeciego, kiedy postać miast stosowną była do czasu, w którym siły gwałtu i oręża nawet w pokoju obawiać się trzeba było.
Światła zwolna gasły, a w ciemne, wązkie i kręte ulice, wysokimi otoczone domami, rzadkо kto wieczorem odważył się zapuszczać. Tu i ówdzie tylko śpiesznym krokiem sunął do domu opóźniony mieszczanin z latarnią i laską okutą w ręku. Później jeszcze z wrzawą przebieży czereda włóczących się studentów z gromadą dziadów i żebraków; do nich przyłączą się nie jeden milicyant miejski z rohatyną, woląc porozumieć się z nocną gawiedzią, niż staczać krwawe i niepewne bitwy w ciemności. Gdy i ci przeminęli, łańcuchy przez puste ulice rozciągnięto i posępny róg z wieży zawyje, wtedy wychodzi stróż nocny. W brutalnej opończy, dziwnie upstrzonej biało naszytemi trupiemi głowami, dzwoniąc w rozbity dzwonek, woła jednotonnym, grobowym głosem:
„Wy, którzy śpicie, módlcie się za umarłych!“
A stąpanie jego wolnе rozlega się długo po kamieniach. Tymczasem wszystkie już światła pogaszone i znowu dziki jęk rogu uderzy z wieży kościelnej: to znak, iż znowu jedną godzinę czasu pochłonęła wieczność.
Cała Bazylea w dzień tak głośna i żywa, teraz jakby wymarła. W jednym tylko z domów na końcu górnego miasta, w wązkiem, zakratowanem okienku, pod ostrym szczytem miga krwawe światło. Raz gaśnie, to znów się zmaga, zmienia barwę, a z wysokiego komina śród gęstego dymu sypną czasem iskry i ulecą, znikną w ciemności; a wtedy blaszane smoki chorągiewek i rynien na dachu błyszczą w ciemności, zdają się żywe. Ten dom bezpieczny, wieczorem każdy go mieszkaniec omija; strzeże go podanie niedawne, tem więc łacniej znajdujące wiarę.
Przez kilkanaście lat pracownia była opuszczoną, teraz parę miesięcy już, jak co noc błyszczała światłem.
Mieszkał w niej młody Polak, nieznany, lecz imię jego wkrótce w całym świecie zasłynąć miało. Naumyślnie wybrał ten zakąt, by swobodnie mógł się oddawać pracom, dla których opuścił dom rodzinny, poświęcił młodość i wszystkie jej przyjemności. Nazywał się Michał Sędziwój i liczył wtedy lat dwadzieścia cztery.
Niewielką izbę oświecała lampa, na kominie słabym błękitnym blaskiem gorzały węgle, obłożone wkoło trójkątnego tygielka. Obok na ławie siedzący, sługa Sędziwoja, Jan Bodowski, znużony pracą, czuwaniem i nudami, drzymał, oparty o ścianę, z głową na piersi spuszczoną i wyciągniętemi nogami.
Przed stołem, zastawionym naczyniami szklanemi i metalicznemi różnego kształtu, otoczony stosami ksiąg, spoczywał młody alchemik. Przed nim rozwarty foliał, traktaty Bazylego Valentyna. Utopił w nim wzrok, ale wzrok ten, łatwobyś dostrzegł, nie w tych wyrazach szuka teraz myśli; zarzucony, jak kotwica, gdy uwaga spoczywa na powierzchni, w głębi duszy roją się tłumem potworne marzenia.
— Nic i nic! — głucho zawołał wreszcie, uderzając ręką w księgę z głębokiem zniechęceniem niewiary; a rozżarzone długiem natężeniem myśli zaczynały coraz jaśniej pryskać i buchać w mimowolne słowa.
— Tyle lat pracy, tyle dni bez przerwy i nocy, bez spoczynku, żyję tem jednem światłem, a dokoła ciemniej, niż kiedy!
— Adelo! od czasu, jak ciebie ujrzałem, natchniony tą myślą, nią oddycham, w nią patrzę, jak w gwiazdę zbawienia, a gwiazda w błędny ognik zmieniona, wodzi mię po bezdrożach kłamstwa!
Nadzieja! szatański wymysł! — hydra, której doświadczenie co godzina sto głów urywa, a ta w następnej wnęca nas do labiryntu własnych marzeń, aby potem szydzić, gdy w rozpaczy nie umiemy wrócić na świat, wrócić między zwyczajne ludzkie myśli, którym staliśmy się obcy! — — Od czasów wielkiego Hermesa, Egipcyanie, Grecy, Rzymianie, Arabowie, pierwsze potęgi umysłów, cały zaszczyt świata rozumnego, poświęcali swe trudy wielkiej tajemnicy. — I cóż z prac tylu, z tylu wieków za ślady? — Słowa! słowa, a nigdzie światła prawdy! — Ten łudził kilkadziesiąt lat siebie, po śmierci, jakby przez zemstę, łudzi innych pismami! — Ów nie wierzył, szydził w głębi duszy z tajemnic, szczęśliwy kuglarz, głoszony za adepta, poza grobem ukradzioną sławę zagadkami przedłuża, wszędzie obłuda, bluźnierstwo! — а ja mamże młody żywić szaloną myśl odkrycia prawdy w samym jej przysionku!
— Miałożby to być fałszem? — miałażby ludzkość tak długo przed sobą kłamać, aż wreszcie, jak stary łgarz, uwierzyła własnemu kłamstwu i rzuciła niby dla dzieci zabawkę — zadanie kamienia mędrców?
— Te stosy foliałów, gdzie jeden pomysł, na tortury brany, wydaje głosy, o których mu się nie śniło! — a te oczywiste świadectwa całej powagi historyi — wszystkoż to ma być złudzeniem albo zwodniczem kuglarstwem? — Ha! wtedy, cała uczona ludzkość, nawetbyś wzgardy nie warta!
— Ale nie! — człowiek upaść może, lecz ludzkość nie błądzi! — Jedno kłamstwo trzydzieści wieków żyć nie zdoła! — gdy rozum odmawia świadectwa, to wiara ożywi nadzieję — poważne cienie, przebaczcie! — wierzę, z głębi duszy wierzę w istnienie wielkiej tajemnicy, ja jej dojdę, albo zginę!
— Abu Izmaelu! mistrzu mój, prześladowany męczenniku prawdy, ty mi ją objaw! — nie zdradzę — na lepszy cel i tybyś jej nie użył!
— Nie jestże to szalony los — gardzić złotem, całemi ziemi bogactwami, a krwią własną, zbawieniem chcieć go się dokupić! — Tłum wielbi cierpliwość; patrząc na głębokie znaki, jakie dręczące zagadki przewcześnie na czole wyryją, pobłaża nienasyconej chuci, z twoich oczu stara się wyczytać nadzieję złotego plonu dla siebie. — A potem, jak drugiego Kolumba, po odkryciu złotych krain wiecznej młodości, rzuci się, jak narzędzie już niepotrzebne!
— Adelo! bylebyś mnie zrozumiała; jedno twoje spojrzenie budzi we mnie nieznane siły. Twoja miłość uwieńczy szczęśliwe natchnienie, a co oni dla żądzy złota zbadać nie mogli, to ja dla jego wzgardy odkryję! — Odkryję, aby je zniszczyć! — Aby wam pokazać, iż ten bożek, przed którym klękacie, jest tyle wart, co bryła podłego ołowiu! — Aby całą waszą wielkość w ręku waszych, pod zamkami chowaną, jednem słowem zniweczyć, bo i czemżeby się stał ten świat potężnych mocarzy, gdyby im odebrać ich złoto! A wtedy, odrodna ludzkości, uznasz jedyną, prawdziwą wielkość na ziemi — potęgę geniuszu i miłości!
I w zamyśleniu opuścił głowę na ręce, duch jego marzeń niemą z przeczuciami kończył rozmowę. W piecu pracowni prażony w tyglu metal mocniej począł szumieć. Sędziwój obejrzał się i, patrząc łagodnie na śpiącego sługę, sam poruszył miechem, ale Jan się ocknął i, przecierając oczy, wrócił do swej roboty.
— Panie, rzekł po chwili, ten dym węglowy, ten, szum wiatru w kominie, to człeka rozmarza, nieznacznie usypia. Bo to u nas, prostych ludzi, nie tak, jak u pana, co w głowie kręci się rozmyślanie i zasnąć nie daje, u mnie chyba raz w tydzień, w niedzielę zatumani coś w mózgu; dziś zasnąłem, wybacz pan. — I tak mi się coś dziwne rzeczy roiły...
— Mów, Janie, sny szczersze i mędrsze, nieraz od życia na jawie; i ty we śnie innym jesteś człowiekiem.
— Mnie się zdało, że byłem w Krakowie, i znowu, jak dawniej, na dworcu rodzica pańskiego, huczno grali surmacze; zdało mi się, że panicz, wesoły, jak niegdyś, hasał wesoło, jakby chciał nagrodzić tę długą tęsknicę. I drużyna, i wszystkie twarze znajome, nasze, szczerym witały uśmiechem. — Dalibóg, paniczu, we śnie mi się zdało, że byłeś szczęśliwy, — i ja także...
— Tu ci nudno, Janie, tęsknisz do swoich, wróć się do Krakowa...
— O! pan tego nie myśli, cóżby ja, biedny sierota, sam począł? — Gdzie jest panicz, tam mój dom, wasze szczęście — moje szczęście. Rodzic wasz podjął mnie z ulicy, jemu winienem życie; z wami chowałem się, wam winienem mą służbę. Bo człek, choć prosty, czuje, że za dobre, dobre — tak każe święta wiara. Ale dlatego smutno mi nieraz, gdy patrzę, jak panisko zdaleka od swoich po obczyźnie się tuła i tak nędznie tyra swoją młodość. Juści to chwała Bogu, pięć lat minie na świętego Jakóba, kiedyśwa ostatni raz porzucili Kraków. Ja wiem, dobre to jest alchemika; ja wiem, pan wielkie rzeczy buduje, ale abo to potrzebne koniecznie? — Jest ci scheda po rodzicu niezgorsza i kamienica piękna w Krakowie, i stolnie pod Kromołowem bogate, toć na życie szlacheckie wystarcza, paniczu! — A teć tam, z tyglów bogactwa, bez obrazy pana, nie wiem, czy to Jezus przenajświętszy błogosławi — mnie się nie tak widzi! — Albo i te barony! ani słowa, pan sam lepiej wie, do kogo się udać, aleć nieraz ja słyszał, że córki nie dadzą; nieraz ich dworskich przekąsy...
— Przestań — przerwał niechętnie Sędziwoj — już mówiłem, abyś o tem nie wspominał. Lubię słuchać twej mowy, to mi strony rodzinne na pamięć przywodzi! ale jeśli nie chcesz milczeć, o baronie ani słowa!
— Wybacz pan, ja szczere, nieuczone mam serce, i co słyszę, i czuję, wypowiadam szczerze, ale, jeśli obrażam, przestanę. Bo, jak pan wyjdzie na miasto, mnie samego ostawi, to tak nudno i strasznie w tym domisku zaklętym, że co tchu umykam do karczmy: a tam człek nieraz rad co usłyszy. Ale, bo też wybrał pan sobie mieszkanie! — a chociaż to całe heretyckie gniazdo, to w całej Bazylei niema straszniejszego. Dom cały czarny, jakby z kuźni wywleczony, a te smoki na dachu, te gadziny kamienne nad drzwiami, — człowiek, co spojrzy, to żegnać się musi. Jakeśwa się tu tylko wprowadzili, ja spojrzał na ten obraz i zaraz mi coś szepnęło, że nie święty to człowiek, co tu malowany. — I niechno pan patrzy, jakie oczy, z całej twarzy tak mu coś świeci, jakby za żywota trochę ducha z ciała w malowidle się utaiło.
I gadatliwy Jan wziął łuczywo z komina, zaświecił przed dużym, w całej postaci portretem, co wisiał na przeciwnej ścianie.
Sędziwój powstał, przystąpił i długo wpatrywał się w obraz. Wystawiał on człowieka, co może już zaczął drugą połowę wieku. Czoło wypukłe i łyse, ocienione z boków kępami rzadkich, siwych włosów: z pod czarnych brwi przenikliwe oczy zdawały się utkwione w patrzącego: usta, szyderczym uśmiechem rozwarte, kręta broda i wąsy spadały na piersi. Jedną rękę trzymał na kaftanie, widna w niej była złota puszka; w drugiej, spuszczonej, miał zwój papieru, a postać cała zdawała się z obrazu zstępować naprzód.
— To, panie — mówił dalej służący — był także alchemik; on dom ten cudacki zbudować kazał i tu cały żywot w tej izbie przepędzał. Miał to być niegdyś pan bardzo możny i bogaty. Ale cóż z tego, kiedy to człek zawsze chce mieć więcej: tak i on, tu, na tym kominie topił, prażył, gotował, dopóki nie przealchemizował wszystkiego. Żona mu zachorzała i nie dziwota; albo to nie boli patrzeć, jak wszystko tak marnieje? — a jego to nie poruszyło, tylko ciągłe dmuchał na węgle. Ale wreszcie, gdy ludzką mądrością nic nie mógł zyskać, pożyczył dyabelskiej; otóż to taki koniec.
Tu opowiadacz pobożnie przeżegnał się, i przybliżywszy się, obejrzał dokoła i ciszej mówił:
— Mnie bo, panie, opowiedział pod sekretem jeden staruszek, co służył u niego. To prawda szczera. — Tak też zyskał; bo, kiedy raz zaklął mocy nieczyste, a oprzeć im się nie umiał, duszę z niego żywego wywlekły. Chociaż go pochowali w tym wielkim kościele Matki Boskiej, dusza jego niespokojna i powiadają, że dom ten nawiedza. Jabym radził, panie, nie trzeba licha budzić, wyprowadźmy się stąd. Oto tu, w tej samej izbie, nalazła go nieżywego jego żona. To, panie, żona jego ta chora i blada kobieta, co nam te komnaty najęła. — Biedna niewiasta, widno już niech błogosławieństwo Boskie spoczywa na nich; nie wiedzie im się. Ot, i teraz, nieboga zapadła mocno, jej córka, jej jagoda, żal się, Boże, więdnie i pomocy dać nie umie, głowę traci.. Albo to nie przykro patrzeć, jak kto ze swoich kończy się powoli, a tu człek widzi i rady nie niesie, jakoby we śnie się szamoce, a poruszyć nie może.
— Chora jest? czemuż mi nie mówiłeś pierwej, może potrzebuje pomocy?
— Jest tam, panie, ćma doktorów i kłócą się, szwargoczą, a biedna dogorywa. Teraz noc, jej córka pewno nie śpi, pilnuje, to dziewczę sobie oczy wypłacze. A dziewczyna gładka, chociaż Niemka, klnę się panu i w Krakowie takiej szukać. Żywa, krew z mlekiem, w oczkach iskry świecą, biedniątko, niech ją pan tylko zobaczy. Ale oto i brzask, już łuna czerwieni się nad górami: gwiazdy gasną, niedługo ranek; może ich panicz w dzień odwiedzi, toć to zasługa przed Panem Bogiem chorego nawiedzić.
— Pójdę, zostaw mnie teraz, Janie, niech spocznę na chwilę.
I, kładąc się, wzywał z westchnieniem rodzinnych snów, aby go marzeniami dziennemi, nadzieja rosą, strapioną duszę pokrzepiły.




II.
Lekarze.
Jest trosków, kolców, bólów niemało w tem życiu
I więcej, niż na jawie, płynie łez w ukryciu.
A. Malczewski.

Około czasów Teofrasta, Bombasta Paracelsa żył w Bazylei jeden cudzoziemiec, nazwiskiem Anathemius Tholden. Wkrótce po przybyciu swojem z północnych Niemiec, kupił plac w ustronnem dość miejscu i wybudował sobie dom, w którym teraz mieszkał Sędziwój. Nie towarzyski charakter Anathemiusa, dziwactwa, które o nim opowiadano, sprawiły, iż cudzoziemiec długo był ciekawą osobliwością miejską, o której krążyło tysiące pomysłów. Sama architektura domu dawała już do nich powód. Wysoki a wązki, przykryty śpiczastym dachem, od zewnątrz obciążony był kamiennemi ozdobami, które się pobożnym nie bardzo podobały. Ozdoby te, wystawiały sylfy, koboldy, salamandry, nietoperze i tym podobne straszydła. Dwa małe okna i drzwi, pomiędzy niemi będące, otaczał zamiast gzymsu jeden olbrzymi wąż, w rozmaite sploty zwinięty. Otwartą paszczą nade drzwiami wystającą bronił niby wstępu do domu, lecz nad nim unosiła się rycerska postać i przebijała głowę potworu włócznią. Z pomiędzy kręgów i splotów ciała węża wyglądało mnóstwo przyciśniętych ludzi, których położenia i wyrazy twarzy zdradzały boleść okropną, wszystkie wyciągały ręce i zwracały błagające spojrzenie ku rycerzowi walczącemu z dręczącym ich smokiem.
Mieszkańcy Bazylei, skoro dom ukończony odsłonięto, dziwili się, ganili, szydzili, nie szczędzili wyrazów nawet obelżywych twórcy tego pomysłu.
Anathemius wszystkiego obojętnie słuchał. Do wykończenia mieszkania wewnątrz sprowadził obcych rzemieślników i wnet ich po dokonanej robocie odesłał; tak, iż ciekawość sąsiadów wzrastała w miarę ukrywania się właściciela. Po wybudowaniu domu wrodzony jego odludny charakter na czas niejakiś odrazu się zmienił, zaczął wychodzić częściej na świat, oddawać wizyty i przyjmować gości u siebie. Niе lubiony z początku, tym powrotem do ludzi szybko sobie zjednał ich łaski, iż nawet ganione dawniej dziwactwa na dobrą stronę wykładano. Pan Anathemius Tholden mógł mieć około łat czterdziestu, postaci był dosyć przyjemnej, a jakkolwiek zbytnia powaga i małomówność nie zyskiwały mu zwolenniczek w płci pięknej, za to ojcowie, mężowie i matki tem więcej go szanowali dla gruntownych rad, które udzielić umiał, dla wielkich wiadomości, które okazywał, a nadewszystko, dla znakomitego majątku, którego ślady wyraźne w domu jego spostrzegano. Po większej części domyślano się, iż majętny przybysz szuka żony, i z uprzejmością od początku świata pospolitą dla kandydatów błogiego stanu różne próbki tego towaru nieznacznie, do wyboru, mu podsuwano. Pan Anathemius czy udawał, czy też istotnie nie spostrzegł zabiegów, a sam, bez czyjej porady o losie swoim postanowił.
Na tejże ulicy mieszkał radca miejski, człowiek surowy i chciwy nad miarę, powszechnie od mieszczan nienawidzony. Ten miał dwie córki na wydaniu i daleką krewną, wychowanicę, dziewczynę szesnastoletnią, sierotę po uczonym, który jej tylko zamiast posagu zostawił kilka rękopismów w spuściźnie, i tych nikt drukować nie chciał. Biedna sierota na łasce bogatych krewnych stała się męczenniczką ojca, bo nie tylko musiała patrzeć, jak z szyderstwem palono owoc tylu nocy bezsennych jej ojca, lecz za lada sposobnością jego zatrudnienia, wyrzucano jej, jakby zbrodnię. Na nieszczęście była ładniejszą od swych siostrzanek, przeto los jej gorszym był od ostatniej służącej, a pogarda i łzy codziennym pokarmem. Podobne stosunki, jakkolwiek bardzo pospolite, pogorszały się widocznie, ponieważ Beata była wzorem cierpliwej na wszystkie próby łagodności. Tholden widział ją parę razy w domu radcy miejskiego, spełniającą w zbyt skromnym ubiorze jakąś posługę — i szanownego opiekuna poprosił o jej rękę.
Z początku ze śmiechem przyjęto żądanie; niewinna Beata doznawała potrojonej liczby uszczypliwych przekąsów. Szczególniej siostrzanki jej wysilały się w owe, tylko płci pięknej wiadome sposoby delikatnego szczypania, które, jak dym, wgryza się pod powieki, mimowolnie łzy wyciska, a w końcu do szaleństwa przywodzi. Na powtórną prośbę, radca wyraźnie odmówił. Anathemius obojętnie na pozór przyjął tę odmowę; ale za parę dni powrócił znowu i czułemu opiekunowi wręczył, wstawiając się za losem Beaty, listy od biskupa, naczelnika miasta i kilku najzamożniejszych panów w Bazylei.
Niespodziane prośby, mające raczej pozór gróźb, zdziwionego i przestraszonego radcę zmusiły do wydania swej ofiary. Małżeństwo to stało się naturalnie przedmiotem żwawych rozpraw wszystkich znajomych. Porządni i poważni obywatele łatwiej przebaczali smoki i salamandry, któremi Tholden dom swój ozdobił, niż wyniesienie sieroty, czyli ostatnie jego dziwactwo. Nowożeniec tymczasem powrócił do pierwotnego sposobu życia, to jest do zupełnej samotności. Powoli zerwał wszystkie stosunki z ludźmi, nikogo u siebie nie przyjmował i u nikogo nie bywał, a wtedy szeptać zaczęto, że trudni się alchemią i posiada tajemnicę robienia złota.
On, żona, jeden służący i stara kobieta, cudzoziemka, składali całą ludność domu. Jego tylko i żonę czasami widywano w kościele, zresztą nigdzie, a dom ich, zawsze zamknięty, nabrał tajemniczej sławy i zatrzymał nazwisko domu alchemika.
Minęło lat kilka, gdy w tych czasach pospolitych kłótni i napadów, jednej ciemnej nocy jesiennej, przed mieszkaniem Thoeldena, krwawa zdarzyła się bitwa. Młody rycerz, syn możnego barona z okolicy miasta nad Renem mieszkającego, Albert Grandorf, napadnięty, w czasie obrony cięty berdyszem w głowę, upadł na placu. Odpór jednak był silny i napastnicy uciekli, a służący i przyjaciele barona, widząc na górze, w pracowni alchemika światło, tak długo dobijali się do domu, aż im wreszcie, mimo spóźnionej pory, otworzono. Sam Anathemius obejrzał ranę wzrokiem znawcy i zaręczył za życiem chorego; pod jednym tylko warunkiem chciał go przyjąć do domu, to jest, aby sam raniony pozostał się, służący zaś i przyjaciele oddalić się mieli i dopiero za dni dziesięć zgłosić się. W naglącym przypadku, nie mogąc nakładać warunków, musieli uroczyście przyrzec dotrzymanie dziwnych żądań gospodarza, poczem dopiero wniesiono zemdlonego do komnaty.
Baron Albert Grandorf był wzorem owych rozpustnych Don Juanów, nierzadkich wtedy, dla których religia, zależąca jedynie na pełnieniu obrządków zewnętrznych, żadnej tamy nie stawiała; a uciśnienie włościan, niezależność majątku, lekceważenie mieszczan i chełpienie się z wyuzdanej brawury z krzywdą wszystkich, którzy nie byli szlachtą, albo księżmi, zachęcały bezdusznych do tego życia. Nieukształcenie, burzliwy wir stosunków towarzyskich, przy nie zepsutem nawet sercu, mogły żywsze charaktery w lamparty przemieniać. Takim też był Albert, postrach wszystkich wieśniaków i dziewcząt z okolic swego zamku.
Gdy po upływie dni dziesięciu domownicy zgłosili się do chorego, Albert, jeszcze słaby, kazał im za drugie dni dziesięć przybyć; gdy i te minęły, jeszcze prosił gospodarza o powtórzenie terminu. Ale po upływie miesiąca, zupełnie przywrócony do zdrowia, bez zwłoki wyрrawionym został. Napróżno stary baron Grandorf i sam Albert pukali później do drzwi alchemika, aby mu podziękować. Thoelden, jakby nie słyszał dobijania się, jak w fortecy, głuchym był na wszystkie, kilka razy ponawiane odezwy przez drzwi.
Tymczasem towarzyszów młodego rycerza uderzyła nadzwyczajna zmiana, która nastąpiła w całym jego charakterze i układzie. Ów nie gdyś szalony, wesoły, pierwszy do zuchwałych wyskoków i sztuk swawoli, Albert stał się posępnym, zamyślonym i unikającym najmniejszej sposobności powrotu do dawnego życia.
— Oczywiście, mówiono, powietrze nawet w domu alchemika zaklęte.
Grandorf w kilka miesięcy opuścił Bazyleę, a po jego wyjeździe rozgłaszać zaczęto, iż miłość ku młodej żonie Thoeldena była przyczyną tej zmiany. Biedny alchemik nieraz może, przechodząc przez miasto, słyszał szyderstwa złośliwych, cieszących się z obmowy.
Około tego też czasu urodziła mu się córka, pierwsze jego dziecię.
W kilka dni po urodzinach opowiadał służący, pomocnik robót alchemicznych Thoeldena, pan wyprawił go z pracowni i sam się w niej zamknął. Było już późno wieczorem, i służący zasnął na dole. Blizko północy zbudził go mocny szum na górze i stukanie, jakby kilka osób razem chodziło. Śmiech, wyrzekania, śpiewy i jęki na przemiany dawały się słyszeć. Przestraszony, wchodzi do komnaty, gdzie żona pana jego spoczywała. Blade światło lampy oświecało alkowę, tak, iż mógł spostrzedz, że pani w głębokim śnie pogrążona. Namyślał się chwilę, czy ją ma zbudzić, gdy ta przez sen poczęła rozmawiać. Płacz jej, bezsilne łamanie rąk i głos głuchy, ponury, a boleść na śpiącej twarzy tak żywa, jakby ciało jej zostało na ziemi, a dusza na innym świecie, nie z ludźmi rozmawiała, przeraziły służącego. Przybliża się do łoża, chcąc jej przerwać niespokojny spoczynek, gdy wtem nagle, na górze, jakby jakie ciężkie ciało upadło na podłogę, a w tejże chwili żona alchemika porwała się ze snu, z przeraźliwym krzykiem; szeroko rozwierając oczy, z wyrazem najokropniejszego przestrachu, zawołała:
— Mąż mój nie żyje! — jednym skokiem pobiegła do kolebki i, tuląc małą dziecinę, konwulsyjnie wyjąkała: „O, Boże! córka moja przeklęta!“ — i padła zemdlona.
Na ten nocny rozruch powstała i stara służąca, panią orzeźwiono, na górze było cicho. Gdy się tam ze światłem udano, drzwi pracowni były otwarte, pełno dymu, a na ziemi leżał alchemik umarły. W ręku trzymał zwój pergaminowy, w drugiej dłoni, na piersiach miał złotą puszkę i tak też pochowanym został. Ostatni ten akt jego życia, rozgłoszony, nie zbliżył ludzi do wdowy. Dawni jej znajomi jeszcze żywi, mieli do niej urazę, pospolitą między poczciwymi ludźmi, jak śmiała zostać, ona, biedniejszą, szczęśliwszą, a taką była w ich oczach, bo była bogatą. Jakkolwiek pracownia została zamknięta i tajemniczość powinna była zniknąć, wdowa żyła więcej odosobniona, niż kiedy, poświęcona wychowaniu swej córki, Arminii. Córka z matką zupełnie sobie wystarczały. I matka nie wzdychała za światem, bo go za nadto dobrze znała: córka nie tęskniła za nim, bo jej zupełnie był nieznanym.
Za życia Anathemiusa, żona jego, opływając we wszystko, co tylko życie materyalne ofiarować może najwykwintniejszego, nie pytała, skąd ich dochody wystarczają na pokrycie wydatków.
Po śmierci jego spostrzegła, iż te źródła były dla niej zakryte. Pozostałe pieniądze przez lat kilka wyszły; później przedmioty zbytku, klejnoty, stroje zbywała, aby istotne opędzić potrzeby, aż w końcu pracą rąk z córką utrzymywać się musiały. W tym jednak stanie byłaby spokojniejszą i szczęśliwszą, niż kiedykolwiek, gdyby nie straszna słabość, która ją od śmierci męża w rozmaitych przerwach czasami napadała, wieczorem, w zmrok, częściej jednak w nocy, czasem w ciągu wesołej rozmowy raptownie bladła, spoglądała w puste miejsce przed sobą, wskazywała palcem i z okrzykiem upadała zemdlona.
Z chorobą tą oswojeni byli domownicy i córka; za ich staraniem przywracano ją do przytomności, zdrową była nazajutrz. Teraz jednak ciągłe rozmyślanie, walka wewnętrza i z rosnącym niedostatkiem rosnąca obawa o los córki, zdawały się ostateczny cios zadawać słabowitej wdowie.
Stara służąca pobiegła do znakomitych z imienia znajomych doktorów, wzywając pomocy; jeden przyszedł, spojrzał na gołe ściany i z każdego kąta wyglądającą biedę, pokiwał głową, zapisał coś, poszedł i nie przyszedł więcej. — Za poradą służącej córka w śmiertelnej obawie o matkę, ze łzami w oczach, sama wyszła szukać pomocy lekarskiej.
Wskazano jej cudownego lekarza, apostoła i ucznia Paracelsowego, Karola Bodenstein. Zaledwo dopytała się o jego główną kwaterę, którą zwykle zakładał w jednej z najpodlejszych karczem.
Za stołem, śród gawiedzi katów, сyganów, czarownic, siedział półrozmarzony trunkiem, otoczony dzbanami, sławny syn, sławniejszego Karlostada.
Arminia, głucha na żarty pijanej tłuszczy, która się też wkrótce łzami jej wzruszyła, padła na kolana przed osławionym mistrzem i, wierząc mu, błagała:
— Uzdrów moją matkę, jesteśmy ubodzy, ale będę tyle Boga prosić, iż ci pewno nagrodzi!
Bodenstein poszedł natychmiast, bo kogóżby prośba tak niewinna nie wzruszyła; ale co więcej, powrócił raz, drugi, badał, wypytywał się. Będąc profesorem Akademii Bazylejskiej, sprowadził kilkunastu znajomych medyków. Uwziął się, bądź co bądź, uleczyć matkę Arminii.
Zagadka tej chęci nie trudna była do odgadnienia. Córka wdowy była perłą środ dziewcząt bazylejskich, i Paracelsista znał się na tem dobrze. Lecz sama tylko twarzyczka nie złudziłaby go, na to Bodenstein był za nadto roztropnym. Miarkując z opowiadań i dawnego dobrego bytu Thoeldena, który z jego śmiercią tak dziwnie się odmienił, spodziewał się i wierzył, że alchemik posiadał tajemnicę robienia złota. W pozostałości więc po nim, na której się kobiety nie znały, mógł się znajdować kamień filozoficzny i rękopisma, uczące sporządzenia go. Lekarz więc, rachując swe zdolności tylko chęcią, obiecywał sobie wyleczyć wdowę, małej tylko żądał nagrody od szesnastoletniej Arminii; musiała mu przysiądz uroczyście, iż zostanie żoną tego, kto jej matkę uzdrowi. I gdyby Bodensteina o dziesięć kroków dalej czuć było dymem, winem i siarką, gdyby sto razy był brudniejszy i obszarpany, bez wahaniaby mu przyrzekła to, czego nawet nie rozumiała dobrze w przepełnieniu żalem. Z drugiej też strony medyk rachował, iż, dostawszy w posagu spuściznę alchemika, gdyby kamienia mędrców nie znalazł, to nicby go do przyznania się nie przynagliło, a sława, powiększona wyleczeniem żony i zaślubieniem córki tak powszechnie znajomego alchemika, mogła się stać dla niego prawdziwym sposobem robienia złota. Od kilku przeto dni nawet mniej bywał w karczmie, а przemyślał, zmieniał lekarstwa, lecz chora leżała bez przytomności. Wezwał więc raz jeszcze wszystkich znajomych sobie medyków na radę.
W wysokiej izbie od tyłu, na dole, spoczywała Beata Thoelden na łożu śmiertelnem... Zaledwo trzydzieści kilka lat licząc, cierpieniami wewnętrznemi i chorobą tak miała rysy twarzy zmienione, iż wieku jej nawet zgadywać nie można było.
Nadzwyczajnie blada, z oczami otwartemi, bez blasku i bez najmniejszego ruchu i życia, zbyt już była podobną do tych, w których liczbę wstąpić miała, aby nadzieja mogła ożywiać przytomnych. Córka jej, klęcząc na ziemi przy łóżku, także nieruchoma, tylko czasem jękiem dawała poznać, że cierpi. Tylko czasami rzucała wzrok w bolesne rysy matki i jakby przestraszona, ukrywała twarz w dłonie i mocniej łkała. Wszystko też, co ich otaczało, smutne budziło wrażenie. Śród śladów dawnej obfitości wyraźne dowody niedostatku. Ramy od obić i lamperyi gdzieniegdzie złocone, otaczały nagie i ponure ściany. Parę mebli wytwornych, a obok nich prosty stół sosnowy: łoże snycerskiej drogiej roboty, a pościel na niej z grubego płótna, wszystko to były świadki smutne, lecz wymowne dawnego dobrego bytu. I światło jakby komnatę tę opuściło, bo choć w dzień, z głębokiej framugi okiennej skąpe do środka dochodziły promienie. Chora czasem się odezwie, dziko, niezrozumiale i wszystkich oczy zwrócą się na jej twarz woskowej białości, która tak posępnie odbija od ciemnej framugi. Córka pilnie słucha i pyta matki, lecz ta jej nie poznaje.
Medycy przygotowują lekarstwa, z wrzawą spierają się o sposób leczenia i o teorye; w pół po łacinie, w pół po niemiecku; w zbutwiałych foliałach szukają dowodów swej nauki, bo słabość chorej odmawia im świadectwa biegłości. Dysputy te rozdzierają uszy Arminii, jak złowrogie krakanie.
— Ja mówiłem — wołał krzykliwie Bodenstein, machając czarnemi od węgli rękoma, — mówiłem, że tu nic nie pomogą głupie wasze ziółka. Wszystkie choroby napadają na ludzi, jak uczy boski Teofrastus in astronomia magna, primo: albo z zatrutych gwiazd, które zły wpływ wywierają na człowieka; albo secundo: z trucizn, które pochodzą od źle przygotowanego pokarmu; albo tertio: z duchów, na które inne duchy działają...
— Przeciwko chorobom, pochodzącym z gwiazd — dodał drugi, potwierdzając słowa Paracelsisty, żadne lekarstwa z żywiołów nie służą, można im tylko zaradzić per medicinam physicam et chirurgiam adeptam.
— Wasze tu zioła tyle pomogą — krzyczał pierwszy — co kapelusz przeciwko słońcu!
— I któż tedy z prześwietnych kolegów ośmieli się zaprzeczyć — zapytał po łacinie, wolno cedząc słówka, wypiżmowany, z utrefioną szwedzką bródką modny lekarz — kto zbije moje twierdzenie, iż, nie wchodząc ani w сausam proximam, ani causam remotam, że mówię, to choroba nerkowa? Oczywiście więc na affekcyę tę służyć tylko mogą liście kopytnika — asarum, posiadając bowiem kształt nerek, nieodzownem na nerki są lekarstwem.
Powstała żwawsza sprzeczka, każdy chciał mówić, przekonywać, jeden, najmocniejsze piersi mający, zawołał:
— Słuchajcie mnie! oto zbadałem horoskop pacyentki, trzeba czekać, aż Saturnus minie jej drogę życia; zbadałem, iż planeta ta zawsze jej była szkodliwa, teraz nastąpi crisis...
— Oto nieodzowna recepta — rzekł drugi, czytając z kartki — popiołu z nietoperza dwie szczypty, krwi suszonej z ropuchy, na koniec noża, pięć gram tłuczonej mumii.
Chora wzniosła ręce i, jakby szukając, widząc kogoś przed sobą, głucho rzekła:
— Nie ze mnie, nie ze mnie! ale z niej zdejm ciężar! przebaczenia!
Reszta głosu przemieniła się w niezrozumiałe mruczenie, ręce jej opadły, a córka, z rozpaczą rzucając się do nóg Sędziwoja, słuchającego z boleścią całej tej sceny, wzywała ratunku. Sprzeczka lekarzy powiększyła się; jedni chcieli jej wlać w usta jakieś lekarstwo, drudzy przeszkadzali; już przychodziło do prawdziwej kłótni, łacińskich i greckich przydomków nie oszczędzano, gdy wtem drzwi się otworzyły i na widok wchodzącego wszyscy umilkli. Nieznajomy zbliżył się do klęczącej córki i, dotknąwszy lekko po ramieniu, rzekł:
— Arminio! — powstań — jeszcze jest nadzieja. Później postąpił do chorej, usiadł na łóżku, potarł jej skronie rękoma, z stojącego obok stolika wziął puhar szklany, wsypał do niego ze złotej puszki trochę proszku czerwonego, nalał wody i przytknął do ust chorej, mocno się w jej oczy wpatrując. Lekarze stanęli półkołem, żaden nie śmiał przemówić, chociaż przed chwilą zgadzali się wszyscy na to jedno, że woda zabiłaby pacyentkę. Ta zaś, spragniona gorączką, długim ciągiem wychyliła napój. Głowa jej opadła na poduszki. W przezroczystej, jak alabaster, twarzy wewnętrzny płomień życia na nowo się rozpalał. Córka z założonemi na piersiach na krzyż rękoma, z bojaźnią, wpatrywała się w nieznajomego.
Chora od tylu dni raz pierwszy zasnęła. Nieznajomy postąpił parę kroków, puścił szklany kubek na kamienną podłogę, iż się rozprysnął na sztuki i wolnym krokiem już miał opuścić mieszkanie, gdy niemy dotąd Bodenstein, przypatrujący się chorej, pierwszy jakby się ocknął i z nadętą miną zawołał:
— Poznałem cię! napróżnobyś się przedemną taił — witam cię, szczęśliwy posiadaczu panaceum życia, sympatya moja nie myli mnie; nie wypieraj się, wszak jesteś wyznawca i zwolennikiem wielkiego mistrza Paracelsa. Bądź pozdrowiony, bracie mój!
— Wiara i dobra wola — odparł nieznajomy, mierząc wzrokiem doktora — jest panaceum, które każdy posiada. Ale sympatya twoja myli cię, wyznawco i zwolenniku Paracelsa, wy nie wyznajecie mojego mistrza.
Wysoka, wspaniała postawa nieznajomego, jego młoda, pełna powagi i najpiękniejszych rysów twarz, długie, czarne, w pierścieniach wijące się włosy, oko wielkie i czarne, samem spojrzeniem rozkazujące, wzbudzały mimowolne uszanowanie. Sędziwój wpatrywał się pilnie w te szlachetne rysy. Nizki, brzmiący ton głosu, wszystko w nieznajomym zdawało mu się zupełnie znajome, jednak, mimo całej usilności, nie umiałby sobie przypomnieć, gdzieby go widział. Lecz samo wpatrywanie się w niego sprawiało mu rozkosz, jakaś niewidzialna siła pociągała go ku niemu.
— Panie!... — rzekła z cicha Arminia, zbliżając się do nieznajomego, i nie śmiała dokończyć.
— Bądź spokojna — odparł — przyjdę, gdy tego będzie potrzeba. — Matka twoja żyć będzie.
Już wyszedł, a chwilę jeszcze trwało milczenie.
— Szarlatan! — zawołał Bodenstein — postać wymuskana, głos mocny, to rozumie, iż może imponować, ale nie nam, lekarzom.
— Oczywiście, że nie jest doktorem — rzekł inny — nie wiem, czy ma lat trzydzieści...
— Chorej mogą pomódz nasze lekarstwa; bez jego wody; on trafił na krisis, kiedy już zasypiała.
— Ale kto go tu zesłał?
— Któż to jest? — zapytał Sędziwój.
— Ten człowiek jest cudowny — rzekł jeden z obecnych, który dotąd podobnie, jak Sędziwój tylko był świadkiem — szczęście temu domowi, do którego wstąpi. Parę dni dopiero, jak przyjechał z Neapolu, gdzie także niedługo bawił. Przez cały czas tam swego pobytu był przedmiotem wszystkich rozmów, zajęcia powszechnego. Jeżeli ta potężna umiejętność, o której tyle głoszą, istnieje, to on jest jej mistrzem. Pięć lat temu widziałem go raz pierwszy w Wenecyi; on tam konających na morową zarazę leczył, prawie bez lekarstwa. Widziałem tam żebraka, którego na milionowego bogacza przemienił. Cała policya wenecka była poruszona, chciano go schwytać, on chodził w dzień i w nocy sam jeden i nikt mu nic zrobić nie mógł.
— A więc to ów sławny Kosmopolita — rzekł któryś z obecnych.
— Pospolicie zowią go Kosmopolitą, ale któż zgadnie prawdziwe nazwisko takich ludzi!...
Lekarze pojedyńczo wymykali się, a wszyscy nieodgadnionym sposobem byli przekonani, że chora jest uzdrowiona. Wistocie, twarz jej spokojna, przed chwilą zeszpecona tchnieniem śmierci, dziwnie się zmieniła; stała się podobną do siebie.
Arminia modliła się jeszcze ze łzami; ale to były łzy rozkoszne, powrót do radości.
Sędziwój spostrzegł, iż tylko przez jakieś dziwne złudzenie zdawało mu się, że zna nieznajomego. Kiedy chciał się oddalić, ładna córka wdowy z uśmiechem, a łzami jeszcze w oczach, wskazując na matkę, rzekła:
— Nie zostanę sierotą, Bóg jest litościwy! kiedy najbardziej była chorą, ja byłam u ciebie, ale było zamknięte; jakieś przeczucie mówiło mi: nie szydź ze mnie, cudzoziemcze, byłam pewna, iż ty potrafisz ją uzdrowić, a teraz myślę, że to ty sprowadziłeś tego nieznajomego pana i ty ją uzdrowiłeś, bo wszakże nie Bodenstein wyleczył ją, a ja przysięgłam mu... Wtem, przypomniawszy sobie dopiero, jak przez mgłę, swoją przysięgę, uleczenie cudowne, zapłoniła się, spuściła oczy i znowu w pospolitej podobnych charakterów nagłej zmianie, uklękła i prawie z bojaźni modlić się zaczęła. Przeczuwała, że wisi nad biednem jej sercem straszna jakaś burza.
Sędziwój od chwili ujrzenia nieznajomego napróżno na otaczające go przedmioty chciał zwrócić myśli; wyszedł nim jednym tylko zajęty, nie słysząc prawie, co mówi Arminia.






III.
Złoty bocian.
„Weź, pasterzu, ten puhar Meońskiego wina,
„Poświęć Oceanowi! niech w karnej ofierze.
„Ten potężny wód ojciec naszą część odbierze.
Georgiki Virgiliusza.

Na rynku Bazylei, naprzeciw ratusza, stała duża kamienica z przyźbą na słupach murowanych; o ile poważna i ponura z wierzchu o tyle hałaśna i wesoła wewnątrz: biesiadne okrzyki cały dzień do późnej nocy ją ożywiały. Nad wchodowemi drzwiami wisiał zielony wieniec z wplecionym przez środek słomianym krzyżem, co służyło na znak, iż tam wszelkich trunków dostać można. Oprócz tego na wielkiej błękitnej tarczy wyrobiony z drzewa, pozłacany bocian i podobnemiż literami długi podpis, zapraszały podróżnych do gospody, jednej z największych i najporządniejszych w całem mieście. Podobne karczmy wspólnie dla rozmaitego stanu ludzi urządzone, w owych czasach zastępowały razem kawiarnie, czytelnie, cukiernie, restauracye, resursa i tym podobne cywilizowańszych wieków zakłady; jedynych rywalów posiadały w sklepach golibrodów, których łaźnie i warsztaty były także miejscami schadzek i ogniskami nowin.
W pierwszej długiej i nie bardzo jasnej sklepionej sali pod złotym bocianem, stały ła ścian dębowe ławy i podobneż stoły. Dalej wielki piec z zielonych kafli z wmurowanym do połowy kotłem miedzianym do rozgrzewania napojów. W kącie, niby ołtarz bożka tej świątyni, wznosił się wysoki kredens, na którym rzędami poustawiano naczynia ofiarne, to jest kufle, roztruchany, dzbany, puhary, poprzewracane do góry dnami, wszelkiego kształtu, miedziane, cynowe i szklane. Naprzeciw drzwi, narówni z podłogą otwierał się obszerny komin, gdzie przy sutym ogniu na rożnach kręcone baranie i sarnie ćwierci dodawały woń swoją do zapachów piwa i wina. Pan Anzelm, gospodarz otyły, z rumianą twarzą, w tabaczkowym kaftanie, chodził, wydawał rozkazy i z założonemi za pas rękami kłaniał się to kiwnięciem głowy, to schyleniem aż do ziemi, stosownie do godności wchodzących gości i raz rubasznie pochlebiał, to znów, marszcząc brwi nad siwemi oczkami, surowo gromił nie dość zwinnie krzątających się piwnicznych chłopaków. A śród gwaru rozmów, śród tłumu w różne strony wychodzących i wchodzących, nie łatwobyś się odrazu poznał i przypatrzył wszystkiemu.
Najgłośniejsze kółko składała młodzież, w pośrodku nich wędrowny śpiewak z cechu meistersengerów przygrywał na lutni, kształtu dzisiejszej arfy, końce zwrotek cała czereda powtarzała, długimi rapierami bijąc takt o kamienną podłogę i kuflami o stoły.
Hans Sachsa piękne pieśni były już tylko wspomnieniem, а wędrowny trubadur chlubił się wiszącym na piersiach złotym medalem z wyobrażeniem króla Dawida, jako nagrodę, otrzymaną za zwycięstwo na publicznym popisie śpiewaków w Norymberdze. Nie opiewał on tu ani piękności dam, o które walczą na turniejach, ani odwagi i awantur rycerskich, ale, ożywiony wspomnieniem brata swego kunsztu, Jana Boehma, więcej myślał o polityce. Śpiewał albo ulotne do okoliczności utworzone satyry, lub pochwały rządzących, albo też sławił ogólny węzeł łączący biesiadnicze koło, sławił wino.
Skosztowawszy świeżo nalanego z łaski gospodarza puharu, skrzywił się i ze złośliwym uśmiechem brzęknął w lutnię i, naśladując kościelną nutę, uderzył następne zwrotki:


∗             ∗

Oj, wielkie szczęście spotkało Noego,
Że widzi Boga na ziemi żywego,
I mówił słudze Pan Bóg dobrotliwie,
Jakiejby łaski żądał osobliwie:
Bo, mając, rzecze, twą cnotę na względzie,
Spełnię z ochotą, co waść prosić będzie.


∗             ∗

Wtem stary Noe rzekł: ach, miły panie!
Pić dłużej wodę już mi sił nie stanie,

Boć ta to woda nieszczęsna zalała
Wszelakich bydląt i człowiecze ciała,
Więc proszę-ć, panie, o jeden ratunek,
Racz mi wynaleźć zdrowszy jaki trunek.


∗             ∗

Wtem pan łaskawy z rajskiej okolicy
Wyrwie potężny krzak winnej macicy
I go nauczył mądremi słowami,
Jakoby sadzić, co czynić z gronami,
A Noe wielmi rad z owej nauki,
Takci od Boga wyuczył się sztuki.


∗             ∗

Ale patryarcha pobożny był człek,
I na cześć Boską pił cały swój wiek,
A jeśli słowa te mają być szczere,
Nie frasował się, niech mi każdy wiere,
I tak od czasu, jak był tonął świat,
Pił jeszcze zdrowy trzysta sześćdziesiąt lat.


∗             ∗

Z tego stateczny zda się ujrzy mąż,
Że wino snadnie spijać może wciąż;
I tem ma patrzeć chrześcijanin prawy,
By wodnej nie lał do wina zaprawy;
Boć ta to woda nieszczęsna zalała
Wszelakich bydląt i grzeszników ciała.






Huczne oklaski za zgodną z duchem słuchaczów pieśń i docinki gospodarzowi towarzyszyły rzucaniu pieniędzy w nadstawiony beret śpiewaka.

W dalszych komnatach poważniejsi, spokojniejsi goście, po kilku, osobno bawili się rozmową, a nowiny od obcych i podróżnych opowiadane, stawały się przedmiotem rozpraw, po większej części polityczno-religijnej treści.
Na uboczu siedziało dwóch obcych, ubiorem i postacią odznaczających się od reszty, nie zważając na ogólne rozmowy, w swoim języku zajmowali się ze sobą. Jeden z nich z jasnymi włosami, głową podgoloną, twarzą przyjemną i otwartą, z małymi wąsami, podparty na krzywej szabli, słuchał rozprawiającego towarzysza, był to znajomy nam już Sędziwój. Współtowarzysz jego, Wacław Rogosz, starszy, bo około trzydziestu lat liczący, na pierwszy rzut oka we wszystkiem tworzył sprzeczność z Sędziwojem. Nizki i krępy, w ruchach powolny, przymrużonemi oczami, ciągłym uśmiechem nadzwyczaj szerokich ust, pomarszczonym czołem i rudą, krótko ostrzyżoną brodą, nie pociągający nadawał wyraz całej twarzy.
Parę dni, jak przyjechał z Krakowa i chciwemu wiadomości i pociechy Sędziwojowi opowiadał o domowych w kraju wypadkach, stąd wywodził wnioski, układał zamiary, a opowiadał żywo, bo wszystko, jak igłę magnesową do północy, do własnych kierował korzyści. Podobni ludzie między sobą uważają się za rozważnych, rozsądnych i chwalą wzajemnie; Sędziwojowi oddawna polecano Rogosza za doradcę, pilnie więc słuchał, czy te rady zgodzą się z jego dążeniem.
— Już kanclerz — mówił dalej Rogosz — ostygł w zapale dla króla, którego na tronie posadził. On widzi, że nieprzyjaźni i włoscy posłowie rosną w siłę; jemu dają do zrozumienia, że obejdzie się korona bez tarczy i podpory jednego magnata. Bo u nas nie tak, jak w Niemczech, wszystko się dzieje na opak, ile panów, tyle stronnictw, każdy ciągnie niewodem, a człek rozsądny łowić może. Nowatorstwo słabe, jedni je krwią i życiem gotowi karmić, a drudzy już je rozcierają, jak owad, nogami. — I oto uda im się łacniej, niż gdziekolwiekbądź. Lud cały nie znaczy nic, uboga szlachta ufa doradcom króla, tylko mieszczanie podnoszą głowy i niektórzy panowie, szczególniej na Litwie. Dałby Bóg! kto ma oczy i uszy dobre, to samym językiem dobrze się teraz pokieruje. I tobie radzę, wracaj do Krakowa.
— I po co? — rzekł wolno Sędziwój, abym patrząc na wyuzdaną dumę Zborowskich, Górków, Zebrzydowskich, lub na intrygi Włochów i ich posłańców, bezczynny świadek wspólnych nieszczęść, z cudzemi zbrodniami rachował własne zyski? — Pozostaw mnie tutaj. Pogrążony w nauce, już nie zdołam się od niej oderwać. Tam nicbym nie zdziałał. Nieznany, nie obznajmiony z krzątaniem się około zawieruchy publicznej, musiałbym być narzędziem, a narzędzie używa się, jak kto chce. — Jeżeli Bóg uwieńczy moją pracę, wtedy owoc jej złożę dobru powszechnemu. — Wtedy sam jeden stanę, a z drugiej strony, niech szatan wszystkie myśli moje rzuci, zobaczymy, czyja szala przeważy!
— To wszystko ładne i chwalebne — odpowiedział Rogosz, popijając winem, aby zasłonić szyderski uśmiech, którym usta wykrzywił, to wszystko piękne, ale to są sny czuwającego. Muru głową nie przebijesz: świata nie poprawisz, uważaj go takim, jakim jest i korzystaj z niego, jak drudzy. Bo, co do twojej alchemii, pamiętaj, iż blizko już trzy wieki, jak bulla papieska „spondent quos non exhibent“ oznajmiła, co o tem szalbierstwie trzymać należy...
— Ja tam o tem nie wiem; wierzę tylko, przypatrzywszy się naszym alchemikom, iż cała ich nauka jest, jak prawdziwie rzekł kardynał Perronius, zalotnica, która wszystkich zaprasza, a potem wyśmiewa; sztuka bez sztuki, która w duszę wiewa namiętności, potem zmusza do kłamstwa, a doprowadza do żebraczej torby, albo do haniebnej śmierci.
— Każda sztuka u was — dodał z pogardą Sędziwój — jest szalbierstwem, kiedy nie możecie zawczasu wyrachować, ile wam groszy praskich na dzień przyniesie w zysku; dla tych alchemia słusznie jest zalotnicą, co ich wyśmiewa...
— A któżby ci przeszkadzał przy innych zatrudnieniach, zajmować się czasami alchemią, — przerwał urażony Rogosz — to tylko zasmuca twoich przyjaciół, iż wszystkie godziny życia temu bałamuctwu poświęciłeś. Mówmy ze sobą otwarcie: przyjaciele twoi widzą, iż masz głowę i pilność po temu i dla dobra twego radzą ci wyjść dobrze.
Majątek twój tą nauką i zagraniczną włóczęgą jest zbyt nadwerężony, abyś się nie miał chwycić czego obcego. Wróć się tylko do Lwowa lub Krakowa. Niemało jest wielkich panów, którzy cię wesprą; przecież pomyślą, nie napróżno tak długo siedziałeś w ojczyźnie Zweisglego i Karlsztada; oni cię całą siłą wesprą, tam potrzeba ludzi. Możesz się bogato ożenić; honory, powaga, wszystko spłynie zarazem; a wtedy trudnij się i czarnoksięstwem, nie tylko alchemią; jeszcze żaden szlachcic u nas nie spłonął na stosie, chociażby był sam Simonides magus.
— Tak! — rzekł Sędziwój z goryczą — masz prawo wszystkie moje cele i żądze kierować do pieniędzy, wszakże złota tylko żądam, nad zdobyciem go pracuję i tyle mu już poświęciłem! — A jednak nim gardzę! — Nieszczęśni ludzie, których trawi nieograniczona żądza miłości, jakiej nawet nazwy nadać nie umieją! — świat im zapłaci nienawiścią. Pierwej, nim poznałem świat, ukochałem naukę i oddałem jej się całą duszą; jeszcze serce zostało czcze, niezajęte i silnie domagało się o swój udział; teraz poznałem Adelę i miłość kochanki stopiła się z miłością nauki w jeden płomień, który mnie pożera, tak, iż rozłączyćbym go nie zdołał. Dziś, kiedy sam upadłem w labiryncie myśli i blizkiej rozpaczy, nadzieja odstępowała, wzdychałem napróżno za żywem słowem nauki, aż niespodzianie ujrzałem mistrza. Od tej chwili on wszystkie myśli moje zajmuje.
Rogosz, który już słyszał o Kosmopolicie, zamilkł na chwilę i złośliwie tylko spoglądał na Sędziwoja, gdy w tej chwili wejście gości przerwało ich bieg myśli. Między wchodzącymi był i lekarz Bodenstein.
— Wielka rzecz — wołał ten ostatni — moje panaceum życia wyleczyło ją, et stulta turba okrzykuje sławę szarlatana!
— Jednak — odparł ktoś drugi — to jego leczenie nie jest pierwsze; nie tylko w Bazylei; on, gdzie się pokaże, uzdrawia prawie cudownym sposobem ludzi. Co dziwniej, iż często nawet lekarstwa nie dawał, przyszedł, popatrzył, dotknął się chorego, chory zasnął i zdrów się obudził.
— A to jeszcze dziwniejsze — rzekł któryś ze studentów, spoglądając na Bodensteina — że nigdy nie brał zapłaty; owszem, sam hojnie rozdziela wsparcie.
— Jeżeli był uczniem Paracelsa — odpowiedział Bodenstein, nadymając się i powiódłszy okiem po zgromadzonych, to w tem niema nic dziwnego. Niе wart tylko tego szczęścia, iż całe miasto o nim rozprawia.
Rogosz bacznie się zaczął przysłuchiwać powszechniejszej rozmowie; nie wierząc bowiem w nic, za największy tryumf poczytałby sobie odkrycie oszukaństw człowieka, o którym najdziwniejsze chodziły wieści. Podobni ludzie, jak Rogosz, samym fałszem oddychający, prędzej zniosą obelgę, niż cudze podejście.
— Ptaszek to jest noszony — mówił znowu Bodenstein — chociaż wszyscy o nim mówią, nikt go nie zna, a takim ichmościom z tem najlepiej. Czemuż ja się ze sobą nie taję, każdy mnie może znać!
— Są, którzy i jego znają — rzekł jeden ze słuchających, w podeszłym już wieku — sam byłem tego świadkiem. Niе jestem ani wędrownym alchemikiem, ani uczonym, podróżowałem jednak wiele i do syta nasłuchałem się podobnych powieści; o wielu przekonałem się następnie, iż na fałszu zasadzały się: dlatego przyznam się, sława Kosmopolity nie uwodziła mnie wcale. Doświadczenie jednak może nadać wprawę odróżniania: człowiek ten niema nic podobnego do wszystkich, o jakich słyszałem adeptach i cudownych włóczęgach. On jakąś tajemną siłą, której wytłómaczyć sobie niepodobna, pociąga do siebie wszystkich. Najmniejszy jego wyraz, poruszenie, obdarzone są jakąś wyższością zadziwiającą, nakazującą mimowolne uszanowanie.
Sędziwój spojrzał się znaczącym wzrokiem na Rogosza, który tylko ruszył ramionami.
— Od pierwszego wejrzenia — mówił dalej obcy — jakaś nieznana siła pociągała mnie ku niemu; nie zapomnę nigdy uroku jego nauczającej rozmowy, która była dla mnie rozkoszą. W niedzielę zeszłą przechadzaliśmy się wieczorem po bulwarze, gdy nagle zastępuje nam drogę jakiś stary i siwy zupełnie człowiek; złożywszy ręce na krzyż na piersiach, upadł na kolana przed Kosmopolitą i w nieznanym mi odezwał się do niego języku. Był to zakrystyan kościoła Panny Maryi, znajomy wszystkim. Człowiek ten, przechodząc różne koleje, przebył dwadzieścia lat w Tunisie, w Afryce, w niewoli u korsarzy. Kosmopolita podniósł go, rozmawiał chwilę, obdarzył pieniędzmi i pożegnał. Nie miałem śmiałości wypytywać się go, skądby znał starca i w jakim języku do niego mówił. Odtąd nigdzie go spotkać nie mogę i nadaremnie szukam.
— Ja sam — przerwał ktoś drugi — słyszałem, jak tenże zakrystyan przysięgał się, że człowiek, którego zowiemy Kosmopolitą, przed trzydziestu laty podróżował po Afryce i wykupił go z niewoli. Opowiada, iż od owego czasu w niczem się nie zmienił, równie był pięknym, jak teraz, jakby dotąd ten sam wiek zatrzymał. Słusznie starzec dodaje, iż omylić się niepodobna, bo kto Kosmopolitę raz widział, ten go pomiędzy tysiącem pozna. Rozmawiał z nim w języku arabskim.
— Spytajcie się, gospodarzu, — wtrącił ktoś inny, on wam więcej opowie. Do pierwszej komnaty przychodzi tu prawie co dzień stary Jan Tornokiold, górnik, Szwed z urodzenia. Ten, gdy raz spostrzegł przechodzącego Kosmopolitę, przestraszył się, jakby jakiego ducha obaczył; później przecież mówił z nim po szwedzku i podobnież, na wszystkie świętości zaklinał się, iż Kosmopolita jest tym samym człowiekiem, którego kilkadziesiąt lat temu, małym jeszcze będąc chłopcem, widział w Szwecyi, w Persbergu w kopalniach. Lecz, co więcej, zaręczał, że, jak dziś pamięta, kiedy uderzony jego postawą, wypytywał się o nim, któryś z najstarszych górników opowiadał mu, iż Kosmopolita jest człowiekiem nieśmiertelnym, że przed dwudziestu laty widział go w rodzinnej ziemi Islandyi, gdzie zwiedzał Gejzer i Heklę.
— To pewna — rzekł znowu pierwszy — że słyszano Kosmopolitę nieraz rozmawiającego z Grekami, Żydami, Tyrolczykami i naszymi wieśniakami, z każdym we właściwym dyalekcie tak, jak go od urodzenia używał.
— Tak więc — wtrącił Sędziwój — nikt nie wie nic pewnego, ani o wieku, ani o ojczyźnie tego człowieka?
— Sądząc z jego fizyognomii, możnaby się domyślać, iż pochodzi ze Wschodu. Te idealnej piękności rysy twarzy, wielkie czarne oczy, włosy, jak heban, ręce delikatne, jak u kobiety, a przytem wprawa w języki wschodnie tyle trudne dla Europejczyków, wszystko to może naprowadzić na domysł, iż się urodził pod gorącem niebem południa.
— Lecz akcent w naszych językach, jakiego żaden mieszkaniec Wschodu nie nabierze, obejście się całe zupełnie nasze...
— A więc — przerwał Bodenstein — to chyba czarownik, nie wiem! Jeśli człowiek ten wolny, to u was widno z dyabłem już bezkarnie można spisywać cyrografy. Muszę ja tego dojść...
— Jeżeli on jest czarownikiem — odezwał się gospodarz z pod Złotego Bociana — to, dalibóg, chyba i to się teraz odmieniło. Za moich młodych lat czarodzieje i czarownice zupełnie inaczej wyglądali. Albo to ja mało ich się napatrzyłem, jak je topili w stawach, po rzekach, albo na stosie palili! — Wszystko było stare, czarne i szpetne, prawie jako sam dyabeł. Ten zaś pan, o którym mowa, ja jego nie bronię, ale przecież on tu u mnie na górze mieszka, to wcale co innego, i każdy się o tem przekonać może. Ja jego nie bronię, ja jego nie znam; aleć on do kościoła chodzi, żaden ubogi jeszcze nie odszedł od niego z próżną ręką; tylu ludzi już uleczył, których nasi lekarze porzucili, złego jeszcze nikomu nic nie zrobił.
— Ale skąd on ma tyle pieniędzy?
— Że ma wiele pieniędzy, to byłby dowód, że nie czarownik; nie słyszałem jeszcze, aby który palony czarownik miał wiele pieniędzy. A że on rzuca złoto, to i biedni ludzie mają się z tego dobrze. Żebyć jeszcze wszyscy byli tacy czarownicy, nie wiem, za coby ich palić. Ja jego nie bronię, bo go nie znam, ale powiem państwu pod sekretem, iż miałem podejrzenie, że to alchemik. Po jego wyjściu drugim kluczem otworzyłem dla ciekawości jego komnatę, aby, jeśli to człowiek podejrzany, nie mieć go u siebie. Ale cóż? tam niema komina, ani żadnych flaszek, ani narzędzi, ani książek; prawie, oprócz jednego łóżka, nic nie znalazłem. On jest grzeczny, je i pije, jak drudzy ludzie, bawi się; uważałem tylko, że się nigdy nie śmieje, jak inni ludzie, to cała różnica. Ubiera się przyzwoicie, a że nadzwyczajnie jest piękny, to nic dziwnego, że wszystkie kobiety wyglądają tylko, aby go zobaczyć. Daj, Boże, aby wszyscy czarodzieje byli tacy.
Wtem głośne okrzyki nowej gromady śpiewających burszów, dochodząc z pierwszej komnaty, przerwały rozmowę. Sędziwój mocno się zadumał; Rogosz, chcąc gwałtem zwerbować go do swej falangi, rozumiał, iż jeszcze wyrwać go może z unoszącej namiętności, walcząc z nią otwarcie i śmiało. Po chwili więc rzekł do niego:
— Otóż to takie zjawiska nakształt arabskich powieści, które cię tutaj czarują; lecz nim zupełnie staniesz się ich wyznawcą, wspomnij, coś winien krajowi, co sobie samemu. Wszystkie te gawędy nie dowodzą niczego. I ów Szwed i zakrystyan mógł być namówionymi pomocnikami oszusta, a wtedy cała cudowność zniknie.
— Bo dla was, zimni egoiści — zawołał urażony Sędziwój — niema cudu. Bo wy, jak Tomasz, kładąc palec w ranę, jeszczebyście nie uwierzyli, jeżeliby cud robiony był nie dla jakiej korzyści. Dlatego nie wierzycie w cuda natury, a przecież one nas otaczają; nie wierzycie w cuda serca, ni myśli, bo wasze myśli są tablicą procentowych rachunków. Precz mi z temi litośnemi ostrzeżeniami, gdybym wiedział, iż kiedyś podobnie myśleć będę, zawczasubym się sobą brzydził.
— Słowa przyjaźni — odparł zimno Rogosz — nie powinny cię unosić gniewem; jeżeli przyjaźń ma tylko pochlebiać, przestaje być przyjaźnią. Jeszcze ci jedno ostatnie wspomnę. Przypomnij sobie wszystkie powieści o Flamelu, Dubois, Mamugo, Bragadino i tylu innych, których pamięć zaledwo obejmie. Iluż to było świadków tego! Cały świat im prawie wierzył, a przecież w końcu więzienie lub pozłacana (Bóg wie, dlaczego?) szubienica była nagrodą ich oszukaństw.
— Nie byłoż i między Boskimi posłańcami fałszywych proroków? — Czyż mamy równać Daniela, Jeremiasza z Nostradamem?
— Ja nie sięgam tak daleko, lecz sądzę z tego, co widzę. Ty nigdy nie zostaniesz takim mistrzem. Nie tyleś piękny, abyś mógł podobny zapał wzbudzać, nie tyle zręczny kuglarz, abyś mógł niby robić złoto, z prostem sercem poświęcając się zwodniczej nauce, stałbyś się wreszcie laborantem, wędrownym alchemikiem, który dla bogatych panów robi złoto za kilka groszy dziennej zapłaty! — Oto godny cel tylu usiłowań!
— Jakto — rzekł zdziwiony Sędziwój — czyliżbyś nawet nie wierzył, iż Kosmopolita jest prawdziwym adeptą?
— Wierzę, iż, znając sztukę robienia złota, zapewneby się sam nie włóczył po świecie, jak mara, leczby bogactw używał. Zapewneby z innym jeździł dworem i postarał się o piękną towarzyszkę życia; zapewnebyśmy go widzieli książęciem, a nie tajemniczym, bez jednego nawet służalca, wędrowcem.
I były to pierwsze słowa Rogosza, które trąciły tajemną strunę w sercu Sędziwoja. Sam przed sobą zawstydził się, spostrzegłszy, iż nie potrafiłby używać tak skromnie nieprzebranych bogactw, gdyby ich był panem. Poznał, iż wspólny ceł łączył go z Rogoszem, chociaż jego środków tak nienawidził, a celem tym był egoizm. Mimowolnie myśl ta w innych mu się od początku przedstawiała barwach, a teraz odkrycie to boleśnie go uderzyło.
Dwaj przyjaciele, pod wpływem tych myśli, mieli już opuścić gospodę, kiedy gospodarz, przysłuchujący się poprzednim rozmowom, któremu ciążyła jeszcze na sercu tajemnica, zbliżył się i rzekł:
— Słuchałem cierpliwie wszystkiego, coście panowie mówili, ale wszystko niczem jest w porównaniu do tego, na co sam patrzałem. Widzę, że jesteście ludzie stateczni, nie zechcecie cudzego nieszczęścia i zamilczycie, co wam w krótkości opowiem. Oto w parę dni po przybyciu tego obcego, Kosmopolity, czy jak on się tam zowie, zajechał tu także nad wieczorem, konno, jakiś jegomość około lat czterdziestu, mieć mogący, z którego twarzy, ja, co się to znam na tem, zmiarkowałem, iż dobre wino pija i na wdzięki płci pięknej nie musi być obojętny. Kazał sobie dać Madery, kapłona, ryb pieczonych i oto tu zasiadł. Wkrótce zaczęli się schodzić i inni goście wieczorni, a między temi i ów rycerz Haubold, co dzbanowi i żadnej kłótni nie przepuści. Na parę godzin przed północą rozpoczęli grę. Nie wiem, czy spostrzegł pękaty trzos podróżnego, czy też z przypadku, grali dosyć grubo. Hauboldowi zupełnie się nieszczęściło. Co rzucą kości, to najmniejsza wypada dla Haubolda, najwięcej wygrywał ów obcy. Haubold klął, pił, ale wszystko nic nie pomagało; przegrał w krótkim czasie wszystko. Jednak gracz to nielada i nieprędko schodzi z poła; położył swój hełm pozłacany na stół i, ceniąc go dwadzieścia złotych węgierskich, stawił na jedno rzucenie kości. Wtem, z tej oto framugi od okna, występuje Kosmopolita; wszystkich to uderzyło, bo nikt go dotąd nie spostrzegł; przybliża się do stołu i prosi grających, aby do hełmu drugie dwadzieścia złotych przystawić dozwolili. Gdy gracze przystali, rzucono kości; Kosmopolita stanął za krzesłem Haubolda i milczał. Od tej chwili szczęście odwróciło się; nieznajomy raz po raz przegrywał; przed Hauboldem leżała już kupa złota. Nieznajomy, drżąc, z gniewu, szukał koło siebie i nie znalazł ani jednej monety. Wtedy z wściekłością powstaje na Kosmopolitę, dlaczego stoi za krzesłem Haubolda, dlaczego wmieszał się do gry. Kosmopolita na wszystko odpowiadał z umiarkowaniem, które powiększało zwierzęcy zapęd przeciwnika. Nieznajomy w czasie tej kłótni przegrał jeszcze kilka pierścieni, które miał na palcach i łańcuch złoty. To była rzecz niesłychana! Haubold rzucił kości 60 razy raz po raz i ani razu nie przegrał. Kiedy już gra miała ustać dla braku zastawu, Kosmopolita zimno rzekł do nieznajomego:
— Staw jeszcze ten portrecik, który nosisz na złotej blaszce malowany.
Nieznajomy na te słowa zadrżał, cofnął się i szeroko otworzył oczy, jakby przerażony nadludzkiem jakiemś widmem, zawołał:
— Ha! teraz się nie dziwię, żem przegrywał, bo tylko przez czary mogłeś się dowiedzieć o tem, o czem nikt oprócz mnie, nie wiedział. Ale choćbyś był samym szatanem, wiedz, iż na świecie niema nic, cobym tyle cenił, aby nie przegrać, lub w błoto nie rzucić!
Mówiąc to, rozerwał kaftan i, wyjąwszy podłużny medalionik, rzucił go na stół i zawołał do Haubolda:
— W zakład tej blaszki, stawiam zamek Grandorf nad Renem!
Haubold otworzył medalionik; ujrzeliśmy miniaturę; zgadnijcież, czyją? — Oto żony tego dziwaka, nieboszczyka alchemika, Tholdena! Zadziwiony, spojrzałem na nieznajomego i aż uderzyłem się w czoło ręką! jakiż ze mnie gapa, żem go od razu nie poznał. Był to ów Albert Grandorf, ten szaławiła, szaleniec, co kilkanaście lat temu znikł i po tak długiej niebytności, pierwszy raz zawitał do Bazylei.
Haubold, zapalony szczęściem, bez namysłu, rzucił kości... wypadło ośmnaście, to jest najwyższa wygrana. Wtedy Grandorf stał się prawie szalonym. Mnie dziwno było i tak, że się już do bitwy nie porwał, on, tak niegdyś zapalczywy, który na kilkudziesięciu ludzi sam jeden się rzucał. Wistocie też, ściskając w ręce rękojeść sztyletu, miotał na Kosmopolitę obelgi, jakie bezprzykładna, pijana zapamiętałość mogą podszepnąć. Kosmopolita zimno, z wyrazem niesłychanej wyższości, obojętnie nawet odpowiadał; wtedy Grandorf porywa za sztylet, podnosi go i zapieniony od złości, rzuca się ku Kosmopolicie, gdy ten utkwił tylko w nim wzrok. Ja stałem naprzeciwko, ale nie; takiego wzroku już drugi raz nie ujrzę; Boże, co za oczy! mnie grobowe zimno przez żyły przebiegło, do śmierci tego nie zapomnę.
Grandorf naprzód stanął, jak skamieniały; nagle zbladł, zamilkł; sztylet wypadł mu z ręki, usiadł i zakrył twarz rękami.
Kosmopolita powstał i, wychodząc, rzekł:
— Albercie, godziny twoje policzone; nim jedna minie, pokuta twoja się skończy; dziś jeszcze raz go zobaczysz!
W tych czasach kłótni i zabijatyk, ode mnie zawsze i wszyscy bez szwanku wychodzili; ale z tego, co się stało, nic dobrego wróżyć nie mogłem. Tu się stało coś nieludzkiego. Kosmopolita już się oddalił; Grandorf tylko, jak obłąkany, spoglądał dokoła siebie i czasami mruczał:
— To jest szatan!
Wszystkie niedobre myśli o Kosmopolicie przyszły mi do głowy; przyznam się, wątpiłem; kto wie, a może to nie człowiek? I nie bardzo mile powagę Złotego Bociana skompromitowaną widziałem. Kiedy już namawiałem gości do porozchodzenia się i pozostał tylko Haubold; na zegarze kościelnym zaczyna bić północ i zarazem trąbić poczynają; mnie jakiś świeży powiew grobowy owionął, jakby coś nie z tego świata koło mnie przebiegło, gdy raptownie drzwi od tej oto pustej komnaty z trzaskiem rozwarły się, a Grandorf blady, jak śmierć, powstał i pokazał palcem w ciemny pokój i wyjąkał:
— Widzicie go, oto jest! — Anathemius, przebacz!
Więcej nie zdołał mówić, upadł i stężał. Myśmy nic nie wiedzieli, dość, że baron skonał na miejscu, jakby go jakiś okropny przestrach zabił. Ja to wszystko państwu powiadam pod sekretem, wiem, iż chociaż cudzoziemcy, jesteście ludzie godni i nie zdradzicie mnie. Ale co mnie bardziej dziwi, to, że tu miał urząd zjeżdżać, mieli się dowiadywać; już drżałem o dobrą sławę Złotego Bociana, tymczasem na tem się skończyło, że mi polecono milczenie. Kosmopolita odwiedził panów radnych, biskupa i wszystko ucichło. Barona potajemnie pochowano, jakby się nic nie stało nadzwyczajnego. A to jednak uczciwemu człowiekowi przykro widzieć taki wypadek i milczeć. Mogą jeszcze i mnie posądzać o bezbożne praktyki, albo to braknie złych języków!
W czasie tych rozmów słońce już się zbliżyło ku zachodowi; młodzieńcy opuścili gospodę. Sędziwój miał się jeszcze tegoż wieczoru udać do zamku w Wardstein, aby zobaczyć Adelę, odetchnąć w jej rozmowie. Napróżno Rogosz odradzał mu, widząc, iż wzbudza tylko niechęć, zamilkł. — Myśl Sędziwoja zapełniona tylko była obrazem Kosmopolity.
— Dziwna rzecz — rzekł wreszcie — od pierwszego spostrzeżenia tego człowieka tylko o nim ciągle marzę. Postać jego czarami zaciera w niej pamięci rysy kochanki. Jakiś głos wewnętrzny powtarza mi, iż los mój związany jest z losem jego. Przeczucie nie zawodzi mnie; to jest mistrz z tego potężnego bractwa, o którego bytności jeszcze tylu ludzi wątpi. Ja nie opuszczę go, dopóki mnie nie przyjmie...
— Za swego ucznia — dokończył ze złośliwym śmiechem Rogosz.
— Będzie to spełnieniem moich najgorętszych życzeń — odparł Sędziwój.
— Otóż masz, do czego cię prowadzi ten szalony zapał. Święte to są słowa owego uczonego:. „Nieszczęśliwe umysły, które się kwadraturą koła, machiną wieczystego ruchu i kamieniem filozoficznym zajmują“. Otóż masz owe przeznaczenia, tajemne pociągi, mimowolne działania, natchnienia i tym podobne wierutne bałamuctwa. — Jeszcze ty, szlachcic! potomek Sędzimirów, gotów jesteś zostać służącym włóczęgi, niemieckiego szarlatana! A co na to bracia szlachta wyrzekną? Powiedzże, czy nie poniża to godności i niezależności człowieka, za któremi obstajesz, owe zdawanie się na los i wierzenie w przypadki? Nie byłżebym sam godnym litości, gdybym czynił to, czego nie mam zamiaru?
Sędziwój już ostatnich słów przyjaciela nie słyszał, bo na zakręcie ulicy, gdzie się mieli rozejść, ujrzał nagle o parę kroków przed sobą Kosmopolitę.
Na tle czerwonej łuny nieba na zachodzie poważna jego postać wydała mu się kolosalnej budowy. Rysy jego pogodne, spokojne, postawa niewzruszona, miały w sobie coś nadludzkiego.
— Cudzoziemcze — rzekł do Sędziwoja — idziesz do zamku Wardstein, wieczorem, tembardziej w nocy, drogi niebezpieczne. Przyjmij ostrzeżenie, nie chodź sam.
Nim Sędziwój zdołał odpowiedzieć, zapytać się, co mu grozi, już się oddalił.
Rogosz tem zjawieniem się również uderzony, upokorzyć się przed sobą musiał, czuł bowiem, iż nie śmiałby oskarżyć w oczy tego, którego z jakiegoś instynktu nienawidził. A dla zagłuszenia siebie, szydząc z Sędziwoja, uniesiony zapałem, ofiarował mu się towarzyszyć do zamku Wardstein, aby, jak twierdził, urządzone zawczasu szalbierstwo Kosmopolity odkryć i zdjąć urok z przyjaciela; lecz Sędziwój zawołał:
— Ja teraz przypominam sobie, jak dzieckiem jeszcze będąc, widywałem tego człowieka. I tutaj już nieraz go widziałem; a to we snach moich. Każdy rys jego twarzy, dźwięk głosu, wszystko mi znajome! Nie słyszałeś? — on najczystszą polską mową teraz się do nas odezwał.
Rogosz zniechęcony, motany tajemną obawą, któremu wstyd nie pozwalał cofnąć się, postępował po kamiennej drodze i milczał.




IV.
Adela.

............
„Czemu, chcąc razem uczucia podzielać,
„Nie można duszy prosto w duszę przelać,
„Trzeba je jeszcze rozdrabniać na słowa;
„Które, nim serca i myśli dościgną,
„W ustach więdnieją, na powietrzu stygną.
M. A.

W tylnej części zamku Wardstein było mieszkanie dworu kobiecego, odosobnione od reszty, jakoby poświęcone Gyneceum. Wspólna sala wybita była szpalerowemi flamandzkiemi obiciami, sufit belkowany i lamperye z dębowego drzewa, bogate i złocone gdzieniegdzie rzeźby zdobiły. Kilkanaście panien, rozmaitą zajętych robotą, siedziało półkolem. Jedne przędły cienką nić lnianą na kołowrotkach; inne z tychże nici, przebierając klockami, na poduszkach wyrabiały koronki; tamte jaskrawe pasma przędzy motały do wyszywania. Śród tego zajęcia, skromnych postaw i ciężkich ubiorów, zdawałoby się, iż w zaklętym jakimś znajdujesz się gmachu, gdzie dziewice, kwitnące zdrowiem, jaśnieją pięknością, zakute do Penelopejskiej pracy, jęczą pod władzą złej wróżki. Tej ostatniej tu nie brakło; wystawiała ją wybornie stara ochmistrzyni. Była to wysoka niewiasta, blada, z twarzą pomarszczoną, której duży nos i ściśnięte usta dawały wyraz surowej i niemiłej powagi. Czarny jej ubiór, biało owinięta głowa, smutno odbijały od jaskrawych strojów i figlarnych twarzyczek powierzonych jej dziewcząt. Stukając wysokimi korkami trzewików, brzęcząc kluczami u pasa, przechodziła się wzdłuż sali i ciągłą rozmową starała się bawić panny, a raczej samą siebie.
Albowiem zewnętrzna postać tej damy zupełnieby skwapliwego w sądzeniu zawieść mogła. Zwiędniałe jej serce w głębi przychylne było jeszcze zabawom i wesołości. Najmilszą jej rozmową były wspomnienia świetniejszej młodości; a wtedy każdy jej wyraz, natchnięty dawną zalotnością, zdawał się przemawiać do dziewcząt.
— Patrzcie, ja piękniejszą byłam od was, wy możecie być jeszcze brzydszemi.
Sama kasztelanka, Adela Wardstein, już może jednym tylko rokiem od dwudziestu lat oddzielona, była wysmukła, rumiana, z jasnym włosem i błękitnem okiem piękności, której żywe usta, delikatna płeć, rozkoszny uśmiech i omdlałe oczy, więcej łudzą wzrok i pociągają zmysły, niż zachwycają uczucie. Adela była piękna, ale tej piękności nie ożywiała iskra owego wewnętrznego zapału, która mniej doskonałym formom nadaje nieraz czarujący urok.
Teraz, zamyślona, podparłszy głowę na ręku, spoglądała w ciemniejący wieczór na taras zamkowy. Obok niej, na krześle, leżały foliały; Amadys z Galii i Dekameron Boccaccia, w którym, jak wiadomo, kilka szlachetnych dziewic i kilku dobrze wychowanych kawalerów opowiadają sobie opowieści, jakichby dziś niejedna wieśniaczka słuchać nie chciała. Lecz w owych naiwnych wiekach nie gorszyło to nikogo. Adela posiadała te książki z daru ochmistrzyni. Będąc wcześnie pozbawioną matki, wychowana jedynie od ciotek, od ochmistrzyń, pozbawiona była tchnienia wyższych, delikatniejszych uczuć, jakie tylko troskliwa matka wlać jest w stanie. Zresztą odebrała wychowanie, podobne wszystkim szlachetnym pannom owych czasów. Zewnętrzna skromność, nadzwyczajna skrupulatność w pełnieniu obrządków zewnętrznej pobożności, a przytem próżność, pobudzana czcią, oddawaną kobietom z resztkami rycerskich obyczajów; oto były główne cechy tego wychowania. Duszę jego stanowiło karne posłuszeństwo dla spowiednika, dla rodziców, dla ochmistrzyni, a w końcu dla męża, którego często w dniu zaręczyn poznawano, a z którym częściej wprzód się umiano porozumieć. Jeżeli posłuszeństwo takie ani razu nie szarpnęło wędzidła — białogłowa uważaną była w połowie za świętą. Jakie ona przechodziła walki wewnętrzne, jak tam posłuszeństwo to wyglądało w sercu, oto się nikt nie pytał. I musiało to się z większą przynajmniej, jak dziś, prostotą odbywać. Córka w domu możnym i wziętym była skarbem; lecz często skarbem, którego trudno pilnować, a trudniej się pozbyć. Ostro oznaczone szranki, rozgraniczające strony, trudno się dały przeskakiwać. Majątek zaś, herby, przodkowie nie zawsze w jednym znajdowały się rodzie. Duma i pieniądze często w małżeństwach szukały połączenia, częściej, tak, jak i teraz stawały się straszliwą dla miłości skałą.
Stary baron Wardstein, znakomitej familii, jedną miał córkę, ale majątek jego zbyt był szczupłym, aby świetność chylącego się domu był w stanie utrzymać, tem mniej wesprzeć i ożywić. Z żalem patrzał na poszczerbione blanki, których odnowić nie miał sposobu; z żalem patrzał na bujne chwasty, czepiające się po basztach i wtedy, z jedyną nadzieją spoglądał na swą córkę, bujno rozkwitającą, z nadzieją wydania jej bogato za mąż. Z dziedziną barona graniczył hrabia Reudlin; nie wyrównywał mu wprawdzie dawnością i powagą domu, lecz przewyższał go znakomitym majątkiem. Jedynak, syn hrabiego, mocno się zajął zapał młodego Reudlina, pewnego w nim upatrywał zięcia. Hrabiowie Reudlin wcześnie się chwycili stronnictwa reformy religijnej. Później i baron stał się protestantem, może więcej dla zbliżenia się z hrabią i widoków politycznych, niż z przekonania. Wielu bowiem zrujnowanych panów, początkowo polityczne stronnictwo w reformie upatrując, z zapałem się do niej rzucali, rojąc sposobność odzyskania lub nabycia majątków i wzbicia się do nowego znaczenia i świetności.
Wszystkim tym jednak pięknym rachubom, jak zwykle się w ludzkich dzieje sprawach, okoliczności inne nadały kierunek.
Baron Wardstein zapalonym był alchemikiem. Nie poświęcając się nauce teoretycznie, utrzymywał laboratoryum i laborantów. Sam znał się ze wszystkimi alchemikami w Bazylei; mile przyjmował wszystkich wędrownych pracowników, których tylu wtedy włóczyło się po Niemczech, i o ile mu szczupłe zasoby dozwoliły, sprawdzał recepty Lulliusza, Gebera, Valentyna, a najczęściej wedle memfickiej czarodziejskiej tablicy mieszał, i prażył, co mu pod rękę podpadło. Baron posiadał piękną bibliotekę alchemiczną; Sędziwój dla zbioru tych pism, poleconych sobie, starał się uzyskać wstęp do zamku Wardstein. Młody Polak, jako szlachcic i jako alchemik, wstęp ten łatwo uzyskał.
Sztywne i uniżone obejście się gości barona, niekorzystnie odbijało od swobodnego i śmiałego postępowania Polaka. Jego postać szlachetna, bogaty strój cudzoziemski, mowa szczera, wszystko zwracało na niego uwagę i nie dozwalało baronowi traktować go na równi z brudną czeredą wędrownych dmucharzy. Tem bardziej, iż Sędziwój, nie wymagając za doświadczenia zapłaty, sam często pracownię barona zasilał. Niespodziany stosunek zbliżył go jeszcze więcej. Ochmistrzyni Adeli i kobiecego dworu była rodem z Czech. Powinowactwo języka, zwłaszcza wtedy, kiedy prawie każdy ukształcony Polak umiał po czesku, przysunęła go do ochmistrzyni, a tem samem do Adeli.
Umysł tej ostatniej zawczasu opowiadaniem ochmistrzyni dobrze był o cudzoziemcu uprzedzony. Poznanie się ich i połączenie uczuć nastąpiło prawie zarazem, jednocześnie, tak, jak się to często dzieje, iż zakochani później dopiero przez dłuższy czas rozważają, przypominają sobie i domyślają się, jakim sposobem poznali się, jakim sposobem los zetknął ich serca na drodze życia.
Ochmistrzyni, bawiąc wiele lat między Niemcami, nieprzychylność ku nim uśpiła na długo. Zjawienie się Sędziwoja, jeśli nie ożywiło tej nieprzyjaźni, ożywiło przynajmniej przychylność dla współplemienia. Wskutek tego stara panna powstającą miłość Sędziwoja i Adeli zasłaniała nadzieją, może z początku przez pospolitą skłonność kojarzenia, może później, rojąc dla siebie korzystniejsze stosunki, gdyby szlachetny Michael Sendivogius połączył się ślubem z baronowną von-Wardstein, co nie zdawało się tak dalece niepodobnem do wykonania.
Niedługo jednak trwało omamienie. Młody hrabia Reudlin, już prawie narzeczony Adeli, człowiek dziki i nieukształcony z charakteru, równie jak i zewnętrznej postaci, a przytem dumny nad miarę, z niechęcią patrzał, że baron Sędziwoja, alchemika, laboranta, to jest człowieka z rodzaju sług, przypuszcza do swego towarzystwa, że się z nim prawie, jak i równym sobie obchodzi. Młody hrabia spostrzegł iż Adela rozmawiała z Polakiem przy ochmistrzyni. Instynktowo przewidywał w nim współzawodnika, a zapalony zazdrością, żądał od ojca Adeli, aby Sędziwojowi wstępu do domu zabronił. Uwagi barona rozjątrzyło go tylko. I baron, z obawy utracenia zięcia, pozbył się Sędziwoja, nie bez żalu jednak i tak, jakby żałował stłuczenia pięknej jakiej retorty.
Polak dumnie tylko i z ironią odrzekł słów kilka na jakiś grzeczny pozór wyprosin. Miał w sercu pociechę iż się obawiają jego współzawodnictwa, był to balsam dla próżności.
Lecz teraz dopiero ochmistrzyni i Adela, spostrzegłszy ważność lekkomyślnie zawartych stosunków, przeraziły się.
Pierwszej stanęły na myśli wszystkie nieprzebyte zawady do skojarzenia związku Adeli z Sędziwojem. Zawady różności religii, nieodpowiedniość majątku, brak znaczenia i tytułów, dla których baron gotów był wszystko poświęcić. Ale o dalsze zachowanie miłosnych stosunków już Sędziwój nie pytał się ochmistrzyni, a ta, nie mogąc im zapobiedz, tylko ukryć starała się. Adela, nienawidząc swego narzeczonego, nie patrząc, co stąd wyniknie, żyjąc w teraźniejszości, w niej szukała osłody przykrych myśli o dalszym swym łosie.
Za ogrodem zamkowym był przepaścisty w skałach wąwóz, który za dostateczną uważano obronę, tak, iż z tej strony żadnego nie było muru. Sędziwój przebywał go i, naśladując odległy śpiew wieśniaków, dawał znak swej ulubionej; pomimo przeszkód, pomimo śledzenia hrabiego Reudlin, prawie co wieczór widywał Adelę.
Tego też wieczoru już gwiazdy błyszczały, gdy w odległości ów czarujący wśród echa skał, czysty, góralski śpiew, wiatr doniósł do okien zamkowych. Adela, siedząca w oknie, zadrżała. Ochmistrzyni z niechęcią, skłopotana, pozwoliła udać się pannom wcześniej, niż zwykłe, na spoczynek. A wkrótce Adela wybiegła bocznemi drzwiami do ogrodu, za nią cicho, ostrożnie postępowała ochmistrzyni. — Sędziwój witał się z ubóstwioną.
— Przecież, najdroższa! — doczekałem się znowu, więc dzień ten nie stracony, bo teraz ja żyję tylko, gdy ciebie widzę, reszta jest długiem, nudnem czekaniem wieczoru!
— Kochany — rzekła Adela — ty się tak narażasz, ja drżę, aby to szczęście zbyt prędko się nie rozchwiało. — Reudlin nas śledzi! — Przebacz, iż w tej chwili o tem do ciebie mówię, ale serce moje przyszłość całym ciężarem tak ciężko przywala, iż, mimo całą walkę, dusza tylko nieszczęście przeczuwa!
— Zaufaj mi, Adelo, i zapomnij o tych ciemnych przeczuciach. Tobie, kochane dziecię, serce drży tak lękliwie w piersiach, jak pierzchliwa łania, co w każdem stąpieniu po lesie słyszy myśliwca, chociaż ten spokojnie w domu spoczywa. Kiedy teraźniejszość nasza, na co mamy bladą przyszłość badać?
— Teraźniejszość — rzekła smutnie dziewica — a ojciec mój? A to ukrywanie się?...
— Jeszcze czas, jesteś wolna — uciekajmy! czegóż masz żałować? — czy rodziny, która cię dla pieniędzy i znaczenia poświęca? Czy tych gmachów, w których tylko jesteś pierwszą niewolnicą? Gdzie co chwila drżeć musisz, aby fala wypadków nie zamieniła waszej siedziby w kupę gruzów, a was w dumnych żebraków! Uciekajmy do mojej ojczyzny! Ja dziś nie ofiaruję ci ani bogactw, zbytku, ani honorów, ale ci dam spokojność, swobodę i miłość bez granic; tam, wolni od kłopotów, żyć możemy, tam miłość raj nam otworzy!
— Najdroższy, na jakąż mnie wystawisz próbę, nie mów tak! W złą godzinę myśl ta ci przyszła, abym, słuchając cię, wpadła w przepaść poniżenia i wstydu!
— Ja czytałam, mnie opowiadano, ja wierzę w to, że miłość nie jest wieczystą, że miłość wasza prędzej niknie od naszej; a gdyby tak się stało, gdyby od ucieczki połączonych miłość nasza znikła, czy nie pomyślałbyś sam, spojrzawszy na mnie obojętnie: to jest kobieta, która opuściła ojczyznę, wyrzekła się swego nazwiska, swojej rodziny, wzgardziła religią, zdeptała wszystkie stosunki, aby dogodzić chwilowej żądzy i namiętności! — Czy nawet wtedy nie pomyślałbyś: ona, wyrzekając się własnego szczęścia, zagrodziła mi do szczęścia drogę! Możebyś przeklął chwilę, w którejbym przystała na porzucenie tego zamku moich przodków.
— O, masz słuszność! jeszcze pora przypominać mi, że związek nasz jest występkiem. Trzeba strzedz się świadków; ale, jeśli tak jest, to zakryj to niebo, aby przysiąg naszych nie słyszało, aby gwiazdy nas nie błogosławiły, bo jutro może do nich przylgnąć wyrzut krzywoprzysięstwa.
— Drogi! tyś zawsze dziki, gwałtowny, moją roztropność i obawę stracenia cię karcisz tak krwawo, ale zechciej pamiętać, co nas rozdziela: religia, majątek, urodzenie! — to przepaść do przebycia, a ja tak słaba!
— O, jak rozumnie! ta chłodna rozwaga honor ci czyni! gdy mnie wszystko pali, wre, gdy całą przeszłość i przyszłość, jak w szkle palącem w jedno zbijam ognisko, w tę jedną chwilę i w niej cały świat, niebo widzę! — Ty tak zimno rachujesz godziny i stosunki! — Stokroć przeklęty, kto tobie dał tyle rozsądku.
— A więc widzę teraz — rzekła Adela ze łzami — że miłość twoja nie jest miłością, ale szałem, który nie pyta o przyszłość i ofiary! Gdy tutaj przychodzę, serce drga rozkoszą, rozumiem, iż czerpnę pociechy, że ty mnie natchniesz, wynajdziesz radę do zwalczenia przeszkód, a ty...
— Adelo, płaczesz? — zawołał, padając jej do nóg — to znowu ja teraz błagam twej litości, twojego rozsądku! Niechaj łzy twoje nie spadają na mnie, bo pieką, jak żelazo! — Ty nie uważaj na te moje słowa, ale rozkazuj mi! — To szatan mój, który często mnie unosi. To ten sam szatan, który, gdy dzieckiem byłem, na szczyty walących się ruin, na najwyższe dęby i skały wdrapywać mi się kazał; nad urwiska mnie wodził i z głębi przepaści do siebie nęcił! Adelo! ten szatan nie opuścił mnie teraz, tylko ty go na chwilę uśpiłaś, ale on czyha zdradziecko na godzinę, w którejby z swą przeklętą władzą na nowo wybuchnął. Nie odpychaj mnie od siebie, bo jestem jako Samson twemi pętami skrępowany, któremu czarownym napojem odebrano siłę i tylko u nóg twoich spoczywać pragnę!
— Słabe są, o luby — rzekła Adela — więzy, ręką kobiecą splecione, i nie mamże się obawiać co chwila, aby gwałtowność i nieopatrzność twoja ich nie rozerwały?
— Przysięgam ci na Boga, którego duch piersi moje zapalił, iż sam nie wyrzeknę się ciebie, pozostanę twoim niewolnikiem, dopóki jedno tchnienie te twoje czarowne usta ożywiać będzie!
— Nie przysięgaj, ukochany — rzekła smutno, odwracając się dziewica — czyż los słucha naszych przysiąg?
— Tak jest — z wzrastającym zapałem rzekł Sędziwój — los może nam być posłuszny, tylko ty zechciej, a szczęście u nóg twoich uklęknie!
— Nie, nigdy! jeżeli Bóg nas nie połączy, może nie przeżyję tej chwili, ale nie żądaj, abym z wyroków Najwyższego się wyłamywała.
— Słuchaj, Adelo! ty dotąd nie rozumiesz mnie, albo nie chcesz rozumieć, i nie zapomnienia, ciemności i wyrzutów, dla ciebie ja pragnę, lecz chwały, jak nikt może jeszcze, dla mojej kochanki!
Od początku, kiedy czuć i myśleć zacząłem, nigdy nie rad, w teraźniejszości niespokojny, oglądałem się, jakbym oczekiwał kogoś, czuł niezmierną samotność mojej duszy. Z miernej zrodzony familii, wzdychałem marzyłem, chciałem dobić się wyższości, stanąć na pierwszym szczeblu i w tym ogromnym szeregu liczb, które stanowią ludzkość, wyskoczyć na czoło, — inną, szczęśliwszą nadać twarz światu!
To były marzenia dziecinne!
Wyrósłszy na młodzieńca, poznałem naukę i spostrzegłem, iż ona jedna jest w stanie otworzyć mi wrota do nowego życia. Ta nauka tajemna, o której tylu nawet wątpi, ów klucz nadziemskiej potęgi, ja poświęciłem jej życie i wszystkie jego rozkosze. Lecz im bardziej brnąłem, ten gmach cały wydawał mi się niezmierniejszym labiryntem. Ogrom jego przywalał słabą myśl moją, w tysiącach kolumn tego gmachu, którego szczyt ukryty w obłokach, błąkałem się niepewny. W pośrodku tej nauki, tej jedynej żądzy mego życia, jeszcze mi kogoś brakło; serce było niespokojne, ciemno i martwo dokoła, wtedy spotkałem ciebie. Pamiętasz, raz pierwszy w waszej pracowni, ojciec twój przywiódł was dla pokazania doświadczeń; spojrzałem na ciebie i odtąd stałaś się duchem orzeźwiającym, światłem moich biednych myśli. Miłość natchnęła nowe życie w moją naukę; ty stałaś się celem. Odtąd razem posiadłyście moje serce. Wszędzie widziałem ciebie i tylko ciebie. Na krzepniejącej powłoce metalu, zamiast gwiazdy jutrzenki ożywionego słońca, błyszczały mi twoje źrenice; nieme i suche zagadki odwiecznych rękopismów szeptały mi twoje imię, — to imię, którego wdzięk czarodziejski natchnie mnie siłą geniusza i doprowadzi do zaklętej bramy...
— Boże! — rzekła dziewica — błogosław twoim marzeniom, lecz mimowolne niedowierzanie zapełnia moje serce. Ojciec mój poświęcił niemało złota zwodniczym badaniom. A nawet, gdybyś był blizki celu, gdybyś zdobył palmę, to mi coś wewnętrznie szepcze, że miłość moja pętami, a nie skrzydłem jest dla ciebie...
— Najdroższa, nie wątp na chwilę! — Gdy namawiałem cię do ucieczki, to z wiarą, iż wkrótce wrócę do twego ojca, do twoich dumnych baronów, posiadając tajemnicę zamieniania podłych metali na złoto, zasypię niem ich tarcze herbowe i ich przodków grobowce, a wszakże oni tego tylko pragną! — A gdyby i to nie wystarczało dla chciwości, to w jego ręce złożyłbym odwieczny sekret. A wtedy on mógłby niewyczerpanym potokiem zlewać wszechmocność na całą ziemię, bo złoto w tym wieku zepsucia jest wszechmocnem! Ten walący się zamek na całe Niemcy zajaśniałby niewidzialnem dotąd światłem. Onby mógł legiony mocarzy utrzymywać na swoim żołdzie, łzy nędzy na śmiech wesela, dumę i siłę na jęki zgryzoty zamieniać! Wola jego złotemi strumieniami płynęłaby w żyły ludzkości, nowe dzieła, nowe cuda, wywołałaby, głosząc imię jego do końca wieków. — I cóż może człowiek więcej wymagać? Czemżeby mógł mnie wtedy nagrodzić? Choćby był dumniejszym od anioła strąconego, nie odmówiłby twojej ręki.
— Ten obraz przeraża mnie! — więcej, niż kiedy zaczynam powątpiewać o tej sztuce... bo Bóg nie chciałby kłaść w ręce jednego człowieka takiej potęgi, a szatanby nie śmiał!
— A ja powtarzam ci, Adelo, że ta sztuka jest! — przeklęcie! przeklęcie, gdzie się dotknę sercem, przyjaźni, miłości, zapału nauki — wszędzie zimny rozsądek rachuje bicie mego pulsu. Nie mamże więc wierzyć tajemnym głosom, co się w głębi mojej duszy odzywają? Czy promień Boga, co mnie ożywia, ma być kłamliwym głosem szatana? — O, nie, Adelo! — gdyby cały świat tu na kolanach przysiągł mi złudzenie, ja jeszcze wyrzeknę: jest wielka tajemnica! — Wiara nigdy nas nie myli; w co wierzymy, to jest, a gdyby nie było, toby wiara stworzyła! — A ja dziś, podwójnie szczęśliwy, poznałem mistrza tej nauki, nie opuszczę go, dopóki mnie nie wcieli do bractwa swoich uczni.




V.
Rogosz.
„Słońce, księżyc, gwiazdy, morze, ziemia; zwierzęta, pszczoły, mrówki, ślimaki, rośliny nawet przeczuwają burzę: jeden tylko człowiek, nieszczęścia nie przeczuje ani nie przewidzi.“
Plinius lib. XVIII. Car. ult.

Przez cały czas bawienia Sędziwoja w zamkowym ogrodzie, Rogosz odpoczywał i czekał w karczmie przy drodze, wiodącej do Wardstein; czas ten niezmiernie długim mu się wydawał. Rozważając dziwaczne życie i postępowanie swojego ziomka, wstydził się przed sobą, iż nie tylko nie umiał go naprowadzić na prostszą drogę, ale sam, z całem swojem wyrachowaniem mimowolny brał w nich udział. Rogosz posiadał, jak to już wspomnieliśmy, charakter zimny, którego głowa rządziła sercem, a namiętności owe to żagle ludzkiej nawy; jedynie samowładny rozsądek rozwijał, aby pędziły, dokąd wskaże.
Stronnicy dysydentów w Polsce rzucili na niego okiem i, wymiarkowawszy działalny, wolny od przesądów, czyli mówiąc prościej, obojętny co do rzeczy wiary i sumienia charakter, starali się go użyć za czynnego ajenta. Wistocie, Rogosz wierzył, iż rozsądek i sumieniowi milczenie nakazać potrafi. Ostrożny, nic nie przyrzekał stanowczo, a umiejąc korzystać już przed zobowiązaniami się, przybył tajemnie do Szwajcaryi i wchodził w stosunki z rodakami, aby stanąć na czele jakich-takich stronników, a z wielu znakomitymi różnowiercami, aby stronnictwu swemu poważniejszy nadać charakter; i tych, i owych łudził tem, co dopiero wypełnić zamyślał, nigdzie sam nie wstępując. Właśnie rozmyślał o stanie swoich zabiegów, gdy uderzyło go cicho wymówione nazwisko jednego z reformistów, którego mu szczególniej polecono. Zwrócił więc baczniejszą uwagę na rozmawiających. Trzech ich siedziało przy osobnym stole, z zaciśniętymi na oczy kapeluszami, owiniętych w wielkie płaszcze, z pod których długie rapiery i ostrogi wyglądające, dawały poznać ludzi uzbrojonych. Ich ostrożna rozmowa, niecierpliwość w poruszeniach, czasem przekleństwo, nie były zdolne natchnąć wielkiej ufności. Ze wszystkiego mógł się Rogosz domyślać, iż oczekują kogoś.
Mimowolnie przyszło mu na myśl ostrzeżenie Kosmopolity i przypomnienie w podobnem miejscu przykre zrobiło wrażenie. Wtem jeden z biesiadników, uniesiony, rzekł głośniej, uderzając pięścią w stół:
— Hrabia tak chce i tak być musi, wiecie, iż hrabia nigdy napróżno nic nie chciał.
— Zresztą — zawołał drugi — my nie będziemy odpowiadać.
Tętent konia przed karczmą przerwał ich dalszą rozmowę; porwali się od stołu, a przez odmykające się drzwi jakiś obcy dał znak i wszyscy wyszli. Rogosz, nie czekając dłużej, przeklinając wypadki, prawie pewny, iż jakieś nieszczęście grozi rodakowi, wyszedł, aby przynajmniej wybadać, czy może mu pomódz, nie narażając siebie.
Od karczmy ciągnął się wąwóz. Po jednej i drugiej jego stronie były drogi, obie wiodące do zamku. Jedną z nich, sporym kłusem jechało pięciu jeźdźców o kilkadziesiąt już kroków oddalonych; tąż drogą udał się Rogosz. Pośpieszał coraz bardziej i sunął się w cieniu, rzucanym od chat, trzymając w jednej ręce szablę, w drugiej puginał za pasem, jakby polecał się tym jedynym teraz swoim sprzymierzeńcom. Księżyc świecił w całym blasku, zamek był tylko parę staj odległy. Z jednej strony wysokie mury, wały i blaszane dachy światłem jaśniały, z drugiej ciemny wąwóz pochłaniał cały cień, rzucany od wysokich wież zamku. Jeden z jeźdźców udał się do mostu i bramy zamkowej; drudzy — rozdzieleni po dwóch udali się w przeciwne strony, objeżdżając wały, i teraz Rogosz nie wątpił, że Sędziwój celem ich wycieczki. Z zamiarem zostania tylko świadkiem wypadku pobiegł nad brzeg wąwozu i ujrzał zbliżającego się Sędziwoja, który na znak wiewał wywieszoną czapką na szabli. Jakby już los całym zarządzał wypadkiem, Sędziwój niebacznie, na nieszczęście swoje, a przestrach towarzysza, zawołał donośnym głosem po łacinie:
— O kilkadziesiąt kroków od wzgórza, na którym stoisz, jest figura kamienna, od niej jedna ścieżka wiedzie na tę stronę wąwozu...
Dźwięk tego głosu był hasłem dla czatujących przy zamku, bo chociaż słów nie dosłyszeli, ujrzeli ofiarę. Rogosz szczęśliwie trafił na ścieżkę i opuścił się na dół. Tymczasem jeźdźcy całym pędem konia, bliższymi wiadomymi manowcami okrążyli wąwóz i przybyli prawie razem; kiedy ich Sędziwój o kilkadziesiąt kroków od siebie ujrzał i kiedy Rogosz, wychodząc z wąwozu, z nim się złączył.
Pięciu konnych, ciężko uzbrojonych z podniesionymi mieczami, na dwóch pieszych z lekkiemi szablami, zdawało się nawet nie przypuszczać bitwy, byłoby to proste morderstwo. Polacy, współcześnie, bez powierzania sobie nawet myśli, obejrzeli się wkoło, szukając oparcia. Nad brzegiem skały przepaści, ogromna jodła pochylała naprzód długie swoje konary; lecz, aby do niej dopaść, musieliby jeszcze skrócić i tak już blizką drogę napastnikom. Jeden z tych, na czarnym koniu, z czerwonemi piórami na wielkim kapeluszu, dopadał do drzewa, jedynego ich sprzymierzeńca.
Zguba była widoczną; gdy wtem nagle zjawił się niespodziewany obrońca. Jakby z ziemi wyrosła, przed pędzącym koniem stanęła czarna postać pośród drogi, jak posąg. Koń, przestraszony zjawiskiem, skoczył w bok, jeździec się zachwiał, koń wspiął się w tył, jakby niewidzialna zapora przed nim się rozciągnęła, podskoczył i jeździec stracił równowagę, pochylił się i upadł, a wolny rumak bujał już daleko po polu. Reszta konnych wstrzymali biegu.
— Tam są, pod drzewem! — wołał podnoszący się z ziemi rycerz — rąb! zabijaj!
Teraz dopiero Sędziwój i Rogosz poznali w stojącym na drodze obrońcy majestatyczną postać Kosmopolity. Stał nieruchomy, z założonemi na krzyż rękoma, jakby w ziemię wrosły. Twarz jego, oświecona blaskiem księżyca, zdawała się tak nieruchoma, żadnego życia nie okazująca, jakby z białego marmuru wykuta; wzrok tylko jakimś przerażającym jaśniał blaskiem.
Na powtórne wezwanie rycerza, zrzuconego z konia, jeźdźcy pośpieszyli naprzód, a Kosmopolita tylko nizkim, brzmiącym jak dzwon, głosem, wyrzekł: „Stój!“
I konie ich spinać się i rzucać na boki poczęły, żaden niewidzialnych szranków przestąpić nie mógł. Zniecierpliwiony pieszy dowódca z okrzykiem:
— Piekło na was!
Rzucił się do drzewa z podniesionym mieczem, którego cięcie współcześnie przyjęły dwie krzywe szable gotowych do obrony Polaków. Powtórne i wściekłe razy napadającego, zaledwo im dawały czas do bronienia się. Przy nocnej porze, pod gałęziami drzewa przeszkadzali sobie. Sędziwój już był raniony i krew zalewała mu oczy, a nowy pieszy, także zrzucony z konia napastnik, przybywał. Sędziwój z ostatnim wysileniem, zagrzany bitwą, rzucił się naprzód, chcąc uderzyć na Niemca, gdy silne tego cięcie trafiło w szablę Rogosza i ta brzękła złamana. Rogosz dobył sztyletu i z rozpaczą myślał się bronić do ostatniej iskry siły, wtem raptownie rozległ się okropny okrzyk:
— Jezus, Marya!
I przeraźliwe rżenie konia, a potem trzask łamiących się gałęzi odwróciły ich uwagę. Jednego z pozostałych jeźdźców koń uniósł w przepaść wąwozu. Walczący wstrzymali się na chwilę, dowódca odwrócił głowę, a Rogosz, korzystając z jednego mgnienia oka, rzucił się, jak tygrys, i kilku uderzeniami sztyletu powalił go o ziemię.
Upadł na wznak, wielki kapelusz zakrywający mu oczy, opadł, a przy blasku księżyca, Sędziwój poznał bladą już i dziką twarz hrabiego Reudlina, narzeczonego Adeli.
Wszystko to trwało krótką chwilę. Sędziwój nie przyszedł jeszcze do siebie ze zdziwienia, gdy Kosmopolita chwycił go za rękę i sprowadził w dół wąwozu. Już zanadto mocny na niego wpływ wywierał, aby mu się oprzeć starał. Nieznajomemi ścieżkami prowadził go do miasta, szybko postępując naprzód. Przy bramie rzekł:
— Twój przyjaciel, wzięty do niewoli, będzie w więzieniu w zamku Wardstein, zupełnie bezpieczny. Ty myśl o sobie, on więcej i lepiej o sobie myśleć umie.
Nim młodzieniec zdążył zapytać go o wyjaśnienie dziwnych wypadków dnia tego, Kosmopolita się oddalił.
Sędziwój, osłabiony bitwą, a więcej silnemi wrażeniami, wracając do domu, wspomniał o losie Rogosza, przyszły mu na myśl jego słowa i rzekł sam do siebie:
— O rozważny i zimny człowieku, wśród twoich rozpraw i rachunków, czy przewidziałeś, co się stanie? Tamże cię to zawiodła twoja wola! Do zabójstwa i więzienia!




VI.
Arminia.
„Skoro z Chaosu Niebo i młoda ziemia się wysnuły, Ewa pomiędzy niemi była w w połowie kwiatem, w połowie gwiazdą.“
Zacharyasz Werner.

Wdowa Tholdena zupełnie przyszła do zdrowia; lecz córka jej, Arminia, nie odzyskiwała swego wesołego, pełnego szczeroty humoru. Matka z boleścią spoglądała w przyszłość, a odpychała od siebie przeczucia. Córka, niegdyś najmniejszą myśl powierzająca matce, teraz sama sobie z nich sprawy zdać nie umiała, a jednak dwa tylko obrazy mimowolnie cisnęły jej się do pamięci: obraz Kosmopolity i Sędziwoja.
Kiedy wdowa Tholdena z wzrastającą tęsknotą chciała rozwikłać niepewne marzenia Arminii, wspomnienie Sędziwoja wywoływało rumieniec na jej bledniejące lica, serce jej żywiej uderzało; lecz znowu imię Kosmopolity w tej chwili spokoiło jej wzruszenie i napełniało jakiemś trwożliwem uszanowaniem.
— Prawda jest — odpowiadała matce — Kosmopolita jest pięknym, ale on zanadto jest pięknym; ja tylko na obrazach świętych i aniołów widziałam podobnych. On wygląda młodym, a poważny jest jak starzec. On ma w oczach coś takiego, na co ja patrzeć nie śmiem. Kiedy wieczorem siądę w kąciku modlić się i oczy zamknę, strach mnie całą przejmuje: jego twarz i te oczy stają przede mną i świecą mi się w pamięci; napróżno je chcę od siebie odegnać, wtedy z bojaźni do ciebie matko uciekam.
Matka nic nie odpowiadała, w głębi duszy musiała zamykać swoje myśli. Kosmopolita jednak prawie co wieczór bywał u wdowy. Gdy przyszedł, zdawało się, jakoby inne, uroczyste jakieś tchnienie ożywiało wszystkich. Rozmowa jego dziwny wpływ wywierała. Nie dawał on rad, nauk moralnych, ani maksym, obojętne na pozór uwagi nad ludźmi, nad wypadkami, bezpośrednio wpływały do duszy. Powieści jego o dawnych, niekiedy bardzo odległych czasach, jakby ich był świadkiem, nosiły urok żywego słowa, zupełnie różnego od opisów historycznych; a każde to słowo wywierało niezatarty wpływ na słuchających. Każdy czuł się lepszym, dumniejszym z tego, iż jest człowiekiem; jakaś błoga radość napełniała serce, zdawało się, że wszystko dokoła oddycha szlachetnością, której widomem ogniskiem był Kosmopolita.
Sędziwój oprócz tego widział jeszcze w każdym wyrazie Kosmopolity wyższego ducha, drugie ukryte znaczenie, którego się domyślał, nie mogąc zrozumieć. Pomimo wszelkich usiłowań nie mógł znaleźć sposobności wypytania go się o ostatnie wypadki, o los Adeli i Rogosza. Dręczony niespokojnością, miotany tysiącem uczuć, postanowił pewnego wieczoru koniecznie rozmówić się z nim. Późno już było, Kosmopolita nie przyszedł.
Wdowa, po udaniu się Arminii na spoczynek, śmielsza, niż zwykle, jakby koniecznie potrzebująca wylania się, współczucia, opowiadała Sędziwojowi o swoich nadziejach i troskach.
— Bodenstein — mówiła — od czasu, jak stanowczo odmówiłam mu ręki Arminii, bywa u nas tylko pod pozorem dowiadywania się o mojem zdrowiu; ale szatański uśmiech tego człowieka i jego złośliwość każą mi się wszystkiego złego po nim spodziewać. On ze wszystkimi łotrami tutaj związany, a ja sama jedna czy zdołam zasłonić od jego sideł córkę i siebie?
— Dopóki Kosmopolita czuwa nad wami — rzekł Sędziwój — nie wierzę, aby ten brudny i próżny Paracelsista był wam w stanie szkodzić, aby się ośmielił...
— A jednak — dodała posępnie wdowa — ta opieka większą mnie czasem trwogą przejmuje, niż wszystkie napaści Bodensteina. Bóg tylko czuwa nad losem ludzi; święta Jego wola, a serce mi szepcze, iż największym grzechem sprzeciwianie się Jego woli.
— A czyjaż wola, jeżeli nie Boska, jest w stanie nadać potęgę, jaką on posiada?
— Ja, słaba niewiasta, nie umiem i nie chcę badać, jakie źródło jest jego mądrości i siły; lecz to, czego ty może nie uważałeś, oko matki dostrzegło. Ja po jego wzroku, po niektórych wyrazach dostrzegłam, iż usiłuje i w części już wywiera wpływ na moją biedną córką. Ty nie wiesz, co to za spojrzenie. On, jak wąż, może zakląć ofiarę, iż mu się bronić nie śmie. Ja lękam się i drżę o los Arminii. Badałam ją i jej serce niewinne, a już dwoma uczuciami rozdwojone, trwogą mnie przejęło.
— Każde jego słowo — odparł Sędziwój oburzony — oddycha szlachetnością; wszystkie postępki nacechowane najwyższą cnotą, każdy krok jego dąży do tego, co dobre i piękne — takiego człowieka miałażbyś się obawiać?
— Nie rozumiesz mnie — przerwała wdowa, rumieniąc się — wiem, iż zamiary jego są prawe i właśnie drżę o to, aby jej nie żądał za żonę. Odmówićbym nie mogła i nie potrafiła, bo, co chcą tacy ludzie, to zawczasu wiedzą, iż się stanie; ale wtedy...
— Jakto — zawołał zdziwiony Sędziwój — losu, którego wszystkie kobiety na ziemi zazdrościćby mogły — zostania żoną tego półboga — ty, matka, broniłabyś swej córce?
— Błogosławiłabym tej godzinie, gdybym nie była sama żoną adepty... I mój mąż, o którym tyle słyszałeś, obdarzony był nadludzką, tajemną mądrością. Ja wiem i czuję, że jakieś niewidzialne węzły łączyły go z Kosmopolitą. On, nie znając nas, zna najmniejszy szczegół naszego życia; on moje myśli, moje walki wewnętrzne zgaduje. Ja drżę, aby i córka moja nie wzięła za miłość, która się w jej duszy do innego człowieka już rodzi, innego jakiegoś uroku... Ja lękam się Kosmopolity, jak niegdyś Tholdena się lękałam...
Wtem nagle, rzucając wzrokiem dokoła, spostrzegła na stole miniaturę, na złotej owalnej blaszce, wystawiającą piękną młodą kobietę. Porwała ją i, ciskając od siebie, zawołała:
— O, Boże! skąd się to tutaj dostało! to mój portret, który dałam Albertowi, jest temu rok ośmnasty.
I, wskazując palcem w kąt pokoju, krzyknęła, blednąc:
— Widzisz go! Oto jest! — Arminio, ratuj!
Sędziwój spojrzał w miejsce wskazane, lecz nic nie spostrzegł. Wdowa upadła zemdlona w okropnych kurczach, taka była zwykła jej słabość.
Napróżno później dowiadywano się, jakim sposobem nieszczęsna miniatura do domu się dostała. Była to taż sama, którą Albert Grandorf na godzinę przed śmiercią swoją przegrał w karty.




VII.
Niebezpieczeństwo.
„Jest pierwiastek w duszy, wyższy nad całą naturą, ten może nas czynić zdolnymi do wzniesienia się i wyłamania ze zwyczajnego systemu i porządku świata.“
Jamblichus.

Zwolna rozeszła się po Bazylei wieść o zamordowaniu hrabiego Reudlina. Niespokojnemu Sędziwojowi pierwszy ją przyniósł, przetworzoną, okraszoną dodatkami czarodziejstwa, sługa jego, Jan. Niespokojność jego zwiększyła się jeszcze, kiedy kilku z przychylnych mu rodaków przybyło do niego, ostrzegając, iż zabójcy po całem mieście szukają. Nie tylko opisy zgadzały się zupełnie w najmniejszych szczegółach z powierzchownością młodego alchemika, ale, jak twierdzili, już ktoś nazwisko Sędziwoja, jako sprawcę tej zbrodni wymienił. Lecz ten daremnie usiłował rozwikłać zdradziecki podstęp, którego się domyślał, gdy wręczono mu pismo, które konny posłaniec przywiózł. Poznał rękę Rogosza i skwapliwie czytać począł. List następujące zawierał wyrazy:
— Miłościwy przyjacielu i bracie! Od czasu niefortunnego wydarzenia, które mnie owej nieszczęśliwej nocy spotkało, pozostaję ciągle jeńcem barona Wardstein. Przemożny pan obchodzi się ze mną, Bogu dzięki niech będą, aż nadto łaskawie. Prawdę bowiem rzekłszy, nie zasłużyliśmy na pobłażanie. Ty usiłowałeś wydrzeć od godnego ojca wybranemu panu jego narzeczoną; nie miałże usiłować skarcić cię? Ja występnego usiłowania byłem uczestnikiem. Niemasz jednak złego, coby na dobre nie wyszło; ten traf zapewne cię uleczy z twej szalonej miłości ku córce barona i życiu twojemu inny nada kierunek. Uwięzienie to moje więcej tobie, niż mnie szkodzić może. Radziłbym ci z Helwecyi co najrychlej uciekać, byś uniknął zemsty. Mnie pozostaw, niech odpokutuję za mieszanie się do sprawy, ubliżające godności rozważnego człowieka. Baron żąda za mnie pięćdziesiąt funtów złota okupu; za wielka to suma, abym mógł mieć nadzieję dostania jej. Adela, którą poznałem, jest wesoła; przyjmij słowo prawdy; ona więcej o tobie pamiętała, kiedy Reudlin żył, bo jego nienawidziła, byłbyś z nią szczęśliwy, chociażby nieprzebyte zawady, rozdzielające was, usunąć się miały. Porobiłem tu znajomości z wielu możnymi dysydentami i umiałem zasłużyć na ich względy; pracując dla nich, może uzyskam wolność. Ty zaś dla mego i swego dobra nie badaj, gdzie się znajduję. Bóg zresztą dzierży losy nasze w swych rękach, jego świętej opiece i afektom przyjaźni polecam przyszłość i ciebie“.
— O, słodki przyjacielu! — rzekł Sędziwój sam do siebie — pięćdziesiąt funtów złota! jakże przyjaźń jest tanią!
Lecz i list ten tylko w większy go labirynt domysłów pogrążył, a tymczasem coraz więcej donoszono mu wieści o śmierci hrabiego Reudlina i śledzeniu mordercy.
Wieczorem Sędziwój samotny, zamyślony siedział w swej pracowni, kiedy Jan zadyszany z przestrachem na twarzy, wpadł, wołając:
— Paniczu! dlaboga, ratuj się, uciekaj! szukają cię; oto pachołcy miejscy idą już do tego domu, za nimi cała ćma ludu, srodze na ciebie wyrzekają; zaledwo zdołałem tu przed nimi ubiedz.
Z pracowni jednak nie było żadnego osobnego wyjścia, żadnej kryjówki, a na dole słychać już gwar natarczywego motłochu; już w okienka laboratoryum uderza blask pochodni, które nieśli. Jan wybiegł jeszcze szukać jakiego sposobu wyprowadzenia swego pana; Sędziwój przypasał szablę i, widząc, iż niema nadziei wymknięcia się, oczekiwał wypadku ze spokojnością, jaką tylko przeświadczenie o własnej niewinności nadaje. Już na wschodach i w sieni słychać było szczęk żelaza o kamienne stopnie, gdy wtem na progu ukazał się Kosmopolita. Ze zwykłą powagą i spokojnością przystąpił do stołu, zagasił lampę i z wydobytej kryształowej flaszeczki prysnął jakimś płynem na portret Tholdena, a później, wziąwszy za rękę Sędziwoja, cofnął się z nim w głąb, w róg pracowni. Portret w ciemności zaczął jaśnieć coraz żywiej, jakby dziwne jakie światło z niego wypływało; wnet fale tego błękitnego, mdłego blasku wypełniły cały pokój. Sędziwojowi zdawało się, iż ściany komnaty rozszerzają się, oddalają coraz dalej; przedmioty bledną, a on, jakby z niezmiernej odległości tylko przypatrywał się przez lunetę temu, co ma nastąpić. — Czereda siepaczy dom cały przetrząsnęła i na końcu z pochodniami wstąpiła do pracowni; lecz wnet gwar ich ucichł, spoglądali po sobie, a na ich twarzach widać było jakąś wewnętrzną nagłą trwogę. Śmielsi przejrzeli wszystkie kąty pracowni, kilka razy przeszli obok Kosmopolity i Sędziwoja, nie spostrzegając ich; temu ostatniemu zdawało się, iż jakaś gazowa zasłona oddziela go od szukających. W końcu też wszyscy wyszli. Najuporczywszym był Bodenstein.
— To dziwna, niepojęta! — rzekł, wychodząc, do któregoś z pachołków; od dwóch godzin pilnowałem wejścia tego domu; wiem, iż nigdzie nie wyszedł; tu muszą być jakieś czary; mnie strach przechodzi!
Długo jeszcze dom cały przetrząsano, wreszcie, zniecierpliwieni siepacze rozeszli się. Głosy ich i brzęki orężów ucichły już po oddaleniu się w odległości; Kosmopolita puścił rękę Sędziwoja, zapalił lampę na stole i wolno wyszedł.
Młodzieniec dotykał sam siebie, nie dowierzał sobie, czy nie był pod wpływem jakiegoś snu zwodniczego, który go przeniósł na chwilę do cudownej nadziemskiej krainy, z której tak niepostrzeżenie i nagle wrócił do pracowni. Lecz chwilowy ten pobyt w krainie mgły niezatartą już w nim na wieki uczynił zmianę.




VIII.
Zaklęcie.
„Bądź ty błogosławionym, czy przeklętym duchem; przynoś rosę nieba, czy dym piekieł z sobą.“

............

Muszę z tobą mówić!
Hamlet Szekspira.

Duszne są te cmentarze ludzi żyjących, nazywane miastami. — Wspaniałe pałace i rzędy domów są tylko szeregiem grobowców. Tu nawet wzrok jest spętany, zimne głazy spotyka lub zimniejszą pierś człowieka kupczącego; tu myśl jest spętana, niebo nawet dym kominowy ci zasłoni; tu musisz zapomnieć, żeś człowiekiem, a żyć, jak jedno kółko machiny bezduszne, bez woli, bo gdybyś własnem życiem się poruszył, to cały rój wyrzuci cię ze swego mrowiska, jako przestępcę praw, wiszących na szyldach ulicznych. — Żadna pierś czująca nie odetchnie w mieście; tam czołgaj się, jak robak, w ślady za drugimi, a jeśli chcesz skrzydła rozwinąć, lub ulżyć oddechem duszy, uciekaj za miasto!
Sędziwój mijał już bramę Bazylei, czarowny widok okolic roztaczał się przed jego oczami i gwałtem go ciągnął do siebie. Zszedł z głównej drogi i boczną ścieżką udał się w dolinę, wiodącą między góry. Słońce całym blaskiem wypełniało lazurową przestrzeń, jakby złote iskry światła widocznie krążyły w promienistym eterze. Wszystkie świetne barwy i odgłosy z gajów i skał i strumieni rozkosznie łączyły się w jeden obraz, jeden akord i biegły do duszy, dzwoniąc pieśń chwały i pokoju natury. Śród doliny nad strumieniem stały rzędem ładne chaty wieśniacze; młodzieniec spostrzegł je i odwrócił się, tak życzył sam pozostać. Środkiem wąwozu szła ścieżka i gubiła się w łożysku wyschłego potoku. Wszystko było ciche, spokojne, a on z rozpaczą się patrzył dokoła, jakby burze z całej ziemi do jego piersi teraz się schroniły. I wściekle się rozśmiał, a echo i ten chrapliwy śmiech goryczy, oczyszczony i dźwięczny oddało mu napowrót. Podwojonym krokiem postępował wyżej. Wysokie drzewa coraz rzadsze, a z rozpadlin skał zwieszały się karłowate, skąpą żywione ziemią. Jeszcze wyżej, już tylko nizkie napotykał krzaki, głazy nagimi świeciły grzbietami i gdzieniegdzie między kępami szmaragdowego nieba i siwych porostów rozwijały się świeże, na równinach nieznane kwiaty. I powietrze coraz czystsze, świeższe, zachęcało go do pięcia się wyżej po ostrych skałach. W dolinie drobne zagrody ludzi i chaty traciły wszystko, co brudne i nieforemne, a z tej wysokości uroczych nabierały kształtów i kolorów. Zwolna mgła spuszczała się, jak zasłona przejrzysta, i otoczyła go dokoła. Później chmury zasłoniły Bazyleę i cały widok daleki. Sędziwój spoczął, odetchnął, był sam jeden, dokoła tylko zimne kamienie. Nieznacznie wpadł w głębokie zadumanie. Cała jego przeszłość burzliwa w głębi, a na pozór spokojna młodość, wszystkie żądze, wszystkie chęci tańczyły dokoła, jakby obręb czarodziejskiego kręgu, a on, spętany, nie mógł się wydobyć na zewnątrz. Wezbrane uczuciami serce, myśl rozpalona chciały się gwałtem wydobyć z tego więzienia, a dokoła było wszystko już zasłonione chmurami. Złożył rozpalone czoło na zimnym głazie, wspomniał czas niewinnej młodości, gdzie modlitwa była tarczą wszystkich cierpień, filarem upadającej duszy; i westchnął; ale teraz zimna nauka i gorące jej żądze i modlitwę spłoszyły i łzy wysuszyły. I, rozbierając stan swój, szukał koniecznie powodu i winy zewnątrz siebie szuka, na kogoby mógł zwalić ciężar, przygniatający go.
— Tak jest — myślał sam w sobie — miłość mogła uwieńczyć moją cierpliwość; w nauce nowych sił nabrałem; byłem blizki szczęścia, od chwili jak Jego spotkałem, całe moje jestestwo zostało wzburzone. Tak jest, on przyczyną walki śmiertelnej, z której wyjść muszę, bobym upadł pod jej brzemieniem.
Po chwili podniósł głowę, gdy oto blizko, oparty o ścianę szarego granitu, stał, wpatrując się w niego, Kosmopolita.
To nagłe i nieprzewidziane zjawienie się odrętwiło młodzieńca.
— Szukałem cię — rzekł nakoniec — i nigdzie znaleźć nie mogłem, nie dbając, iż oskarżony jestem o zabójstwo, chodziłem między tłumem, czy twego śladu nie znajdę, i oto teraz, kiedym zrozumiał, iż nikt mnie nie spotka, zjawiasz się?
— Wiedziałem o tem i dlategom przyszedł, teraz mogę odejść.
— O, teraz nie opuścisz mnie. Czy jesteś zwodzicielem, czy prawdziwym mędrcem, bodajbyś był duchem, nie człowiekiem, musisz ze mną mówić!
— Wszystko, cobyś mi miał powiedzieć — odrzekł Kosmopolita — wiem zawczasu; za całą odpowiedź usłuchaj rady, którą ci podam. Póki pora, unikaj mnie. Palmy, o które się kusisz, zbyt wysoko rosną i te lodowce byś przebył, a nie ochłodziłyby twojego tchnienia. Na ich szczycie chciałbyś się piąć jeszcze wyżej, dokąd tylko orle skrzydła doniosą — i nigdziebyś nie znalazł pokoju. Póki pora, wróć się, zapomnij o mnie.
— Więc nazwę cię oszustem, a całą twoją władzę i mądrość występkiem! Bo, jeśli wiesz istotnie, jakiś wpływ wywarł na mnie i teraz unikasz, to chyba chciałeś mnie uwieść lub władza twoja dalej nie sięga!
— Wiem — odrzekł spokojnie Kosmopolita — iż ten duch niespokojny, prędzej, czy później samby się w tobie obudził. Moje spojrzenie rozbiło tylko w tobie iskry, które wyobraźnia z większą szkodą późniejby rozpaliła. Ty zewnątrz siebie szukasz winy, a lękasz się spuścić w głębię własnej duszy i tam samotnie stoczyć walkę i uśmierzyć zło, które cię niepokoi...
— Póki ciebie nie widziałem — rzekł Sędziwój — póty jeszcze nie mogłem mieć nadziei zostania szczęśliwym; miłość i nauka starczyły mi za świat. — Po co żeś mnie przekonał, że jest świat wyższy, o którym wątpiłem; stanąłeś na drodze mej miłości, zniweczyłeś urok nauki, jakem ją dawniej pojmował... Dlaczegóż broniłeś mnie od niebezpieczeństw w ten sposób, iż obrona ta zgubniejszą mi się stała od samego niebezpieczeństwa...
— Odwieczne prawa, którym podlegam — rzekł Kosmopolita — nakazują nam rozciągać opiekę nad wszystkimi, których tylko dotknie się koło naszej potężnej nauki. Tysiące biednych szperaczy pozostawiamy spokojnie, bo ciasny zakres ich poziomego życia i myśli nie stanie się ani dla nich katuszą, ani dla nas nadzieją zyskania wyznawcy. — Lecz są inni, szczęśliwi, których dusza stać się może znaczącą cyfrą w ludzkości lub nauce, byłoby występkiem opuszczać ich; gdybyś się zrozumiał, mógłbyś do ich liczby należeć; stąd moja nad tobą opieka. Ale ty chciałbyś, aby kilku wyrazami wcielić cię do tajemnic, które spodziewasz się, że posiadam, aby potem, jak szaleniec, rozrzucać złoto i ogień — żelazo i zbrodnie i klejnoty z jednego rogu obfitości. — Chciałbyś małpować Opatrzność i wedle widzimisię mniemałbyś Boską naśladować władzę; a tybyś ją tylko znieważał! Rozumiałbyś, że mędrzec może być potężnym, nie rozumiejąc odwiecznego porządku!
— Więc, jeśli widzisz, że błądzę, ukaż mi powrót na prawą drogę! — Czyż dla mnie niema nadziei szczęścia; ukaż mi, jakbym mógł się stać godnym mądrości i zdobyć ją; przecież i ty jesteś człowiekiem, i tyś się mędrcem nie rodził.
— Mądrość i szczęście! — rzekł spokojnie Kosmopolita — mniemasz, iż oboje w jednej piersi śmiertelnej obrać mogą mieszkanie! — Ty zapomnij o mądrości, a idź drogą do szczęścia, możesz być jeszcze szczęśliwym. Porzuć nauki, o które się kusisz, a które ci tylko hańbę lub zgryzotę zniszczonego napróżno żywota dać mogą! — i o mnie zapomnij, jak o śnie rannym...
— Nie! to niepodobna! piąć się tak wysoko i znowu wracać, rozpoczynać drogę — ha! lepiej zginąć w pół kresu. Już teraz całe moje jestestwo jest jak spętane, i leżę w tych więzach, a setnemi żyłami dusza moja krwawi się, jako ramię owego olbrzyma, przykutego do skały, który chciał ludzkości darować boski promień! — a przecież nie jestem zbrodniarzem! a przecież kochać ludzkość i cnotę, kochać sławę, jest już cnotą! — I ja mam teraz całe to życie przesiąkłe tylu czczemi nadziejami rzucić od siebie, jak zużyte odzienie? Mam patrzeć, jak najgorętsze życzenia moje pękają jako bańki na wodzie? — O, nigdy! chociażbym miał szatanowi duszę na wieczność zaprzedać!
— Nierozważny! jakby człowiek był mocen cokolwiek zaprzedać na wieczność, a tem bardziej to, co nie jest jego własnością! — jakby władza, o którą się ubiegasz, z nieczystego źródła mogła pochodzić. Ale przypatrz się swoim myślom, a ujrzysz z przestrachem, że ta twoja żądza sławy, miłość ludzkości, nie cnotą, lecz są egoizmem w innej formie, a ty z nimi, jak wodę z ogniem, chcesz łączyć miłość nauki?
— A więc powiedz mi, jak mam zapomnieć, czem byłem i do czegom dążył?
— Jedno słowo — rzekł Kosmopolita — najmniejszego z uczni naszych może tę skałę, na której stoimy, wtrącić w przepaść; może na tę śmiejącą się dolinę sprowadzić jęk rozpaczy i zagłady; ale żadna mądrość mistrza nie jest w stanie powiedzieć temu, co raz było w pamięci; nie bądź! nie może wyrzec do jednej myśli człowieka: powróć do nicości, z którejś powstała.
— Jeśli tak jest — rzekł Sędziwój, powstając — to w imię potężnych praw, którym podlegasz, wyzywam cię, mistrzu! przyjmij mnie za ucznia!
— Stój! — przerwał nagle Kosmopolita — nie zmierzyłeś otchłani i, szalony, rzucasz się w jej głębię! Jeszcze nie znasz strasznych warunków, którebyś, jak jarzmo, włożyć musiał na swoją duszę. Wiedz, iż nauka nie cierpi żadnego innego współzawodnika. Musiałbyś się zrzec i miłości, i przyjaźni, i ojczyzny, i ludzkości; musiałbyś się oddać tylko jednej, zimnej nauce. Każde przeniewierzenie się karze ona srogo. Miłość nauki jest, jak ów płomień piorunowy, którego niczem ugasić nie można, dopóki nie strawi swej pastwy i nie uleci tam, skąd wziął początek, do nieba! — A czyż ty zbadałeś własne serce? — czy wywołałeś w uczuciu obraz Adeli? — czyś sobie przypomniał przysięgi, któreś jej uczynił? Ona jeszcze cię może kochać. W miłości i ziemskiem szczęściu możesz być szczęśliwym! Wróć się, całą moją umiejętnością doprowadzę cię do portu.
— Nie! — rzekł Sędziwój — już zapóźno! przysięgi, którem jej czynił, natchnęła żądza serca, a nie myśl; myśl, która jedna ma prawo rozkazywać człowiekowi! Ja czyniłem, nie wiedząc; poznaję teraz, iż miłość nauki pochłonęła wszelkie inne przywiązanie.
— Boś nie znał prawdziwej miłości — rzekł mędrzec — boś w kochance nawet siebie tylko kochał.
— Jeślim jej nie znał — zawołał Sędziwój — tom ją przeczuwał; miłość, drobne, bezsilne uczucie, które jednego serca zapełnić nie zdoła, gdy mądrością mogę pełnemi rękoma rozsiewać szczęście dokoła; pozioma miłość ukochanej istoty obronić nie umie, gdy ty mądrością nad obcymi czuwałeś! Ja z rozkoszą zrzekam się miłości.
— Nie dosyć na zrzeczeniu się; gdybyś nawet zrzekł się ojczyzny, rodziny, przyjaciół, kochanki, nazwiska nawet własnego i sławy, nieznany poprzysiągł wszystkie godziny twego życia poświęcić tylko samej nauce, i takbyś jeszcze nie był pewnym korony mistrza; bo na progu przybytku, do którego chcesz się dostać, spoczywa straszliwy wróg rodu ludzkiego, naprzód musisz jego zwalczyć; — taka walka jest okropna! Nie dość na to odwagi chwilowej, jakiej potrzeba, aby zostać bohaterem; ale trzeba natężonej, ciągłej mocy i nieustraszenia, o jakiem ci się nie śniło. Kto się potworowi oprzeć nie zdoła, staje się jego służalcem; staje się nieszczęśliwym nad znaczenie tego wyrazu; miryady lat nieoczyszczony, poza grobem, nim dostąpi palmy pokoju, którą prostem życiem i cnotą dostępuje najnieumiejętniejszy wieśniak. Tysiące silnych, potężnych i wytrwałych stawało z nim do walki, a jakże niewielu wyszło z tryumfem!
— Adela jeszcze nie zginęła dla ciebie; jeśli ją ukochasz prawdziwie, ja wesprę cię, odzyskasz ją. Jeśli nie tę, to ci dam inny kwiat, pełny miłości, o jakiej nie masz pojęcia; półanioła, półdziewicę, z nią niebo ziemi mieć możesz. W kraju twoim tysiące dróg otwartych dla dusz działalnych, namiętnych, jak twoja. Prędzej, niż się spodziewasz, dojdziesz znaczenia, wieczystej sławy, będziesz przytomny braciom, a to więcej znaczy, niż kamień mędrców. Majątek twój i tak zniszczony, reszty nie rzucaj niebacznie na szalę losu; nie idąc za radami Rogosza, możesz być błogosławionym i błogosławić tę chwilę, w której posłuchałeś tej rady.
— Już zapóźno — odparł młody alchemik.
— Więc ciągle rozumiesz — mówił Kosmopolita — że mądrość jest szczęściem?
— Nie — rzekł Sędziwój — ale jest więcej, niż szczęściem!
— Abyś pojął prawa tego świata, którego chcesz zostać mieszkańcem, abyś je rozważył, zostawiam ci trzy dni do namysłu; przepędź je zajęty jedynie tem, że albo masz wyrzec się na zawsze ziemi, albo się stać jej ozdobą.
W czasie tej rozmowy chmury zbijały się w gęstą masę, ciemny kir okrywał niebo; w dolinach cisza, a nad głowami szumiał głucho wicher. Sędziwój milczał, a w duszy jego powstało dopiero powątpiewanie i obawa, jakby o stratę zbawienia; dreszcz go przejął, zdawało mu się, że cień matki woła na niego: „Synu, wróć się na prawą drogę!“
Czarna już była połowa nieba, żaden orzeł się nie ukazywał; naprzeciw nich chmura oparła się na szczycie skały; szczyt ten nie był tak odległy, jak się przy jasnem niebie wydawał; ciemność rozproszyła złudzenie. Szelest dał się słyszeć, na przeciwną skałę przeleciał kruk.
— Patrz — rzekł Kosmopolita — wszystko w naturze, co wypełnia swoje powołanie, jest mądre, potrzebne i konieczne. — Jeżeli ten obłok spadnie, wszystko, co żyje na tem wzgórzu, zatonie i kruk zawczasu opuszcza gniazdo, aby dla żarłocznych swoich piskląt zbierał zdobycz. To nocny rozbójnik i ciemność go wypędza, znajduje śpiące istoty, wydziobuje im oczy i porzuca, a potem wietrzy ścierwo. A jednak kruk idzie za wyższym popędem; wypełnia tu obowiązki, którychby nikt inny nie pełnił; czyści te dzicze. Teraz jest w niepewności; czarne skrzydła jego ledwo znać na czarnym obłoku; poleciał wzdłuż skalistej ściany. Jedyna żyjąca istota, nie śmie tu siedzieć w gnieździe. Patrz, jak ten obłok pracuje, spada i wznosi się, jakby płuca z ciężkością oddychającego człowieka; oto opada, opada coraz niżej.
Wtem błysk z hukiem piorunu! Wierzchołek skały strącony i kruk zabity upadł pod nogi wędrowców. Niebo otworzyło się, rozdarta zasłona w płomieniach; cała natura wzburzona, w zamieszaniu.
— I któżby teraz — rzekł Kosmopolita grzmiącym głosem — powątpiewał o strasznej wielkości Tego, który się na wiatrach przechodzi i burzom rozkazuje! któżby mógł powątpiewać, iż w kołczanie jego są strzały, które, nim najśmielsze oko szerokość włosa przemierzy, potrafią tysiąc światów zburzyć i tysiąc, nowych wywieść z nicości? iż jedyna władza od niego pochodzi!
Sędziwój odkrył głowę, wzniósł oczy do góry i od lat wielu pierwszy raz do duszy jego zawitała modlitwa.




IX.
Przepowiednia.
„Com tylko mógł, czyniłem, aby ich odwrócić od tego zamiaru, nie chcieli mi wierzyć. Wtedy mimowolnie pokazywałem im drogę; lecz zaręczam ci, wszyscy upadli, żaden z nich się nie wrócił.
Jeżeli ci życie miłe, to wróć się.“
Tysiąc nocy i jedna.

Trzeci, naznaczony dzień zbliżał się już do końca, kiedy Sędziwój, oparty o mur, na przeciwnej stronie ulicy swojego mieszkania, zamyślony wpatrywał się w potworne kamienne ozdoby domu Tholdena; zaczynał dopiero rozumieć symboliczne ich znaczenie. Jakkolwiek stałe było jego postanowienie, wzdrygał się z trwogą, gdy spoglądał na wejście do tego domu otoczone splotami strasznego potworu; na wyraz okropny, szyderczy jego paszczy i na bolesne spojrzenie ofiar jego.
Kosmopolita trącił go po ramieniu.
— Zbadałem — rzekł Polak — całe swoje jestestwo i jedyna żądza moja jest żyć dla prawdy. Zrzekam się ziemi i wszystkich jej powabów.
— A więc niech się spełni twój los, jak przepisano. — W kościele Panny Maryi jest grób Tholdena, na jego piersiach znajdziesz kamień mędrców, obok pergamin, zawierający tajemnice przygotowania go. Rękopismu jednak nie zrozumiesz, dopóki stosownem życiem umysł twój nie przebędzie lat próby. Kamień mędrców, rozpuszczony, nadaje nieśmiertelność; kto jednak nie przygotuje ciała stosownem życiem, kto wroga rodu nie zwalczy, dla tego taki napój jest gwałtowną trucizną. A teraz żegnam cię; po spełnionych latach próby, zobaczymy się znowu.
Jeżeli w czasie przedsięwzięcia bojaźń ogarnie cię i zechcesz zaniechać zamiaru, tym oto płynem, potrzej sobie skronie, resztę wylej, a widma znikną; drugi raz nie będziesz mógł wstępować dziedzinę niewidzialnych.
Gdy wędrówkę rozpoczniesz, ja już będę daleko. A teraz, widzę oto nad Bazyleą unosi się anioł zniszczenia, krew i morowa zaraza! A ten wspaniały kościół, w którym ostatni grób poruszysz, ogień wybawi od zniewagi.
Mistrz oddalił się, a młodzieniec po chwili dumania, rozbił kryształową flaszeczkę o kamienne rzeźby domu. Ostatni sposób ratunku i cofnięcia się sam od siebie oddalał.
— Jeśli odwaga ma mnie opuścić — wyrzekł — to lepiej upaść, niż się wracać!




X.
Grób.
„Słońce się obróci w ciemności a księżyc w krew przedtym, nim przyjdzie dzień pański wielki i jawny“.
Dzieje Apostol. Ś. Łukasza R. 2 w. 20.

Nieszpory się skończyły; garstka wiernych opuszczała podwoje kościoła Panny Maryi, brzask wieczorny zaledwo już z wysokich okien oświecał posadzkę. Kiedy wszyscy wychodzili, Sędziwój wszedł do świątyni. Służący, starzec kościelny, gasił światła i powoli opóźnione stare kobiety, mrucząc ostatnie pacierze i żegnając się, chwiejącym krokiem oddalały się. Na środku kościoła wzniesiony był katafalk, okryty czarnem suknem, na którem błyszczał srebrem wyszyty krzyż. Dokoła migały lampy mdłem światłem. Młodzieniec ukrył się przy ołtarzu pomiędzy kamiennymi posągami grobów i usiadł na stopniu. Czas wlókł się powoli, on rachował minuty, jakby dla niego się przedłużały. Wreszcie skrzypienie wielkich drzwi na zardzewiałych zawiasach i obrót klucza w potężnym zamku, zapadanie ryglów, które zakrystyan zamykał, wstrząsnęło go, jakby na wieczność od świata się oddzielał. Lecz w kościele rozpoczynało się nowe nabożeństwo. Leżący zmarły był księdzem. Zapalono w głowach trumny dwie świece; drzwi do chórów w prezbiteryum otworzyły się i cicho wstępowały dwa szeregi księży w białych komżach; przesuwali się, jak cienie, przyklękali przed wielkim ołtarzem i w milczeniu, po dwóch stronach zajęli miejsca. Światła świec, które w ręku trzymali, wydawały się zdaleka, jak rzędy iskier unoszących się w powietrzu i zaledwo oświecających ich blade i surowe twarze. Jeden rozpoczął modlitwę i monotonne, przytłumione głosy odpowiadały lub powtarzały za nim modły za umarłych. Każdy głos zdawał się do drugiego podobny, jakby tu wszystkie różnice ginęły. I, mimo tych głosów, cicho było w świątyni, mimo świateł ciemno było.
W ołtarzu bocznym, naprzeciw trumny, zawieszony wielki obraz, wystawiał walkę Archanioła Michała z duchem ciemności. Młodzieniec natężył wzrok, by dojrzeć rysy obrazu i, zdało mu się, iż światło z niego wychodzi. — Obraz skądś znany, przypomniał mu się: i tak pamięć nie zawodziła go; podobny obrazek dała mu matka, gdy po raz pierwszy dom rodzinny opuszczał. Taż sama poważna postać archanioła i taż sama wściekła, szydercza twarz szatana; wszystkie myśli jego, kiedy był jeszcze pobożnem dzieckiem, przeciągały mu przez pamięć, jak stado ptaków odlatujących na zawsze; pozostał po nich żal, jak zgryzota po spełnionej zbrodni. — Matka jego może patrzy w tej chwili na swego ukochanego, jak gotuje się świętokradzką rękę podnieść na groby, możeby ze łzami w oczach błagała go.
I obawiał się spojrzeć obok siebie, aby bladej twarzy umierającej matki nie ujrzeć.
Dwa razy chciał się przeżegnać i nie śmiał; zdawało mu się, iż zdrętwiałą ręką poruszyć nie może; wtedy zimny dreszcz przebiegał go przez wszystkie nerwy.
Na obrazie anioł się poruszył i szatan zwinął się pod jego mieczem. Młodzieniec przywołał całą męską odwagę do duszy, otrząsł się, ale szum dokoła niego nie ustawał. Koło grobowców rozpoczynały się jakieś ciche szepty i śmiechy; tylko ponure mruczenie modłów za umarłego ją głuszyło. Wreszcie, wszystko się uciszyło; księża znowu po jednemu szeregiem wychodzili, przyklękali przed wielkim ołtarzem i niknęli w czarnych drzwiach kurytarza. Ciemność zupełna ogarnęła kościół, a w uszach młodzieńca brzmiały tylko słowa modlitwy:
Miserere mei, Domine!
Sędziwój powstał; wziął lampę stojącą na trumnie i poszedł szukać grobu Tholdena. Na filarach, na ścianach, pełno było kamieni grobowych. Zaczął czytać napisy na marmurach, na ścianie, ale, przeglądając jeden za drugim, zdawało mu się, że coraz nowe wyrastają ze ściany, przesuwają się, przemieniają, a nigdzie niema szukanego. Rozpoczyna od początku pracę. Światło lampy błękitnego nabrało blasku i tak skąpy krąg oświetlało, iż ledwo mógł dojrzeć napisy; zmordowany, im więcej natężał wzrok i uwagę, tem większa, niezliczona liczba grobowców, prawie w oczach jego powstawała. Wtem w wysokiem oknie zabrzęczały szyby i zimny wiatr zaświszczał po kościele; spojrzał w górę i wysoko pod samem okiem, ujrzał wmurowany portret alchemika, na złoconej blaszce. Spoglądał na niego żywemi błyszczącemi oczyma; w tejże chwili na wieży zegar zaczął bić północ i lampa wypadła z rąk Sędziwoja. U nóg jego rozbiła się, a w rozlanym oleju knot palił się na kamieniu; na tymże kamieniu wyryty był napis:

Hic jacet
Anathemius Tholden...

Światło szerokie koło zatoczyło i zgasło, dźwięk ostatni na wieży ucichł.
Zniżył się, i w ciemności, macając, pracował nad uniesieniem grobowego głazu. Po rogach były bronzowe kółka; uchwycił za jedno, wytężył siły, kamień poruszył się, podniósł go i odwalił na bok. Łoskot, sprawiony uderzeniem kamiennej posadzki nie rozchwiał się i ginął, jak inne w powietrzu, lecz rósł, powiększał się; każda kolumna odbijała go w straszliwem echu, od sklepień huczał i brzmiał, aż organy zatrzęsły się i wszystkie dźwiękami odezwały, a cały kościół drgał, jakby ze wszystkich zakątów, grzmot głuchy powstawał. Na ołtarzach lampy i świece same się zaczynały zapalać; powoli potoki krwistego mdłego światła wypełniły budowę. Posągi na grobach, na ołtarzach i figury na obrazach zaczęły się poruszać, wstawać i schodzić ze swoich stanowisk. Z rycerzy i kapłanów, biskupów, kawałkami zaczęły opadać zbroje, infuły i ornaty; każdy kawał upadał na podłogę i wnet wyrastały mu cienkie nogi, paszcza, i skakać poczynał zamieniony w obrzydłe ropuchy, pająki, jaszczurki okropnych kształtów. Skoro ubiór z całego posąga opadł, nagi szkielet posuwał się na środek kościoła, w pośrodku rojących się gadów. I coraz więcej postaci wyrastało z ziemi, od sklepienia z poza kolumn, toczyły się, płynęły w pół przezroczyste, jak żywe strumienie, we wszystkie kierunki. — Nieznane, nieziemskie głosy, w tysiącznych tonach, odzywały się ze wszystkich stron.
Wszystko nabierało życia i poruszało się. Litery na kamieniach i bronzie przemieniał się, w okropne twarze, otwierające paszcze; same kolumny poruszać się zaczynały, jak olbrzymie węże oddychające, i gdzie tylko rzucił okiem, widział jakieś piekielne życie, straszny wyraz, a wszystkie oczy, miliony spojrzeń były w niego jednego utkwione, groziło mu pochłonięciem go.
Potarł czoło i spojrzał dokoła siebie, jedyne tylko miejsce wolne od potopu poczwar, był otwarty grób i po kilku wschodach szybko do niego wskoczył. Trumna spoczywała przed nim; począł jej wieko odrywać. Z góry niewidzialne głosy raz zdaleka, to znów nad uszami jego wołały:
— To ty zabiłeś Reudlina, porzuciłeś kochankę, ją zamęczyli; Rogosz końmi rozszarpany, piękny miłośniku ludzkości!
— Sprzedaj mi duszę, wywiodę cię z domu nędzy, dostaniesz kamień mędrców!
— Synu, módl się, słowo wieczyste, z niego moc wszelka — sofizma lekkie jest...
— Ha! ha! nie chcesz — wierzę w złoto wszechmogące...
— Mając złoto, możesz mieć Adelę, a nie być jej mężem; rozumiesz mnie?
— Pieczęć mądrości na stworzeniu, nie odrywaj jej; materya nie zabija ducha...
— Los koziołki wywraca... pocałuj mnie!
— Krew za krew — jesteś dłużny, Michale, twój stróż mnie dręczy; ty wyzwolisz mnie, ja pozwolę ci być zbrodniarzem, a, mając złoto, ujdzie ci bezkarnie!
— Zrzekłeś się Adeli, a przysięgi? patrz, ja, gwiazda, świadczę przeciw tobie!
— Przebaczenia! — nie będziesz zbawiony!
— Nie pytaj się, wszyscy będą zbawieni!
— Tysiąc wieków należy tajemnicy; każdy wiek ze stu lat, a rok z trzystu dni, a na każdej godzinie leży tyleż centnarów — ha! ha! czy piersi twoje dość mocne, wytrzymają ciężar.
— Lepsza siła, niżeli mądrość i mąż mocny, niż roztropny — oto kamień mędrców.
— Wiesz receptę na kamień mędrców? — oto wydrzyj z żyjącej twojej kochanki serce i drgające spal na popiół.
Miserere mei Domine!
Wtem wieko trumny piekło; odrzucił je, złota puszka błysnęła i spleśniały pargamin leżał na wierzchu. W trumnie spoczywały zwłoki Tholdena. Oczy miał otwarte, iskrzące się; rzędem białych zębów szyderczo się uśmiechał. Sędziwój zabrał zdobycz i wyszedł z grobu.
Z obrazu z pod Michała Archanioła spuszczał się po ścianie wróg rodu, jak strumień ławy. Ciało jego przedłużało się, sunęło i powiększało, jak olbrzymi, potworny wąż. Coraz bardziej wyciągał się, jakby końca nie miał; otaczał filary, opasywał grobowce i wił się w nieskończonych splotach. Pierścienie jego ciała, czołgając się, rozszerzały; wśród żeber całe jego wnętrze było przejrzyste. Cały wypełniony był tłumem łudzi, którzy rozpychali ciało potworu. Dzieci i starce, silni mężowie i kobiety w okropnych konwulsyach szaleństwa wściekłości i bólu z pokaleczonymi członkami, połamani, gryźli się nawzajem; a potwór wił dokoła i gruchotał tych, których potknął. Gdy z pomiędzy jego żeber, jak z klatki, wymknęła się i wypadła, która ofiara na posadzkę, wnet rój gadów obrzydliwych rzucał się i szarpał ją w sztuki. Paszcza olbrzymiego węża, od sklepienia kościoła aż do ziemi otwarta, miała w sobie coś ludzko-zwierzęcego; gęsty dym zasłaniał mu twarz, tylko oczy piekielnym ogniem iskrzyły się, jak dwa gorejące piece. Raz rzucił wzrok na młodzieńca i ten zdrętwiał, czuł, iż własna wola go odstąpiła i poruszyć się nie może.
W przysionku kościoła, obok wielkich drzwi, odmalowane były z jednej strony piekło, z drugiej czyściec. Płomienie tych obrazów rozogniły się i malowane postaci zaczęły odgrywać okropne dramata zbrodni, jakich sama myśl dreszczem przejmuje. A w pośrodku tych strasznych obrazów odnawiały się i przypominały Sędziwojowi wszystkie jego myśli złe, jakie tylko kiedykolwiek przeszły mu przez pamięć. Kiedy był dzieckiem jeszcze, śniło mu się raz, że przypadkiem zabił człowieka; i tu malowane postaci, cały ten sen zamieniły w rzeczywistość, i nieopisana trwoga ucisnęła serce młodego alchemika.
A wszystkie, nieprzeliczone roje potworów, gadów, duchów i szkieletów razem poruszyły się żywiej i całą ścianą zaczęły się zbliżać ku niemu. Od sklepień spuszczały się olbrzymie pająki, jakby na linach i nogi, jak maszty wyciągały i wolno lazły ku niemu.
Wróg rodu poruszył wszystkie sploty swego ciała i krwistą dymem ziejącą głowę spuszczał nad niego.
Odezwał się, a wszystkie wyrazy potworu tchnęły niewypowiedzianem szyderstwem i złośliwością. — Zachęcał go do najokropniejszych zbrodni, jakby łoskotanie, każdy wyraz przebiegał żyły młodzieńca; jak wola ciała, tak wola rozumu go opuszczała.
— Ty, kochanku mój, oddaj mi kamień mędrców, albo chodź w moje uściski...
Już czuł gorący oddech potworu, już paszczy rękąby dosięgnął, a oczu nawet zamknąć nie mógł. Wtem wróg rodu jeszcze raz odezwał się do niego: ale tych okropnych wyrazów niepodobnaby powtórzyć, — młodzieniec oddałby nie tylko kamień mędrców, lecz życie, aby ich nigdy nie był słyszał...


∗             ∗

Sędziwój obudził się i wszystko, co widział, co czuł, zdało mu się okropnym snem. Jeszcze tylko w całem ciele pozostało jakieś osłabienie. Spojrzał dokoła siebie, spoczywał obok filaru w tymże kościele. Rano było, organy odezwały się; brzmiały głęboko, poważnie i, jak echo odbijały się w piersiach młodzieńca. Z tem brzmieniem wstępowało w niego nowe życie: nowa moc. — Łagodne słupy światła wpadały przez kolorowe szyby wysokich okien na posadzkę, i oświecały kręgami jasności smętne i poważne marmurowe posągi, leżące na grobowcach; zdawało się, że śpią łagodnie. Aniołki z obrazów uśmiechały się niewinnie. Przez otwarte drzwi świątyni widział jasny błękit nieba i ludzi krzątających się około życia. Nabożeństwo zwabiało coraz nowych przychodniów. Mimowolna łza zrosiła jego oczy; świeży powiew ranku go doleciał; odetchnął rozkosznie pełnemi piersiami.
Miałżeby to być sen? — Ale nie! obok niego na ziemi leżał pergaminowy rękopism, w ręku trzymał złotą puszkę. Pełen niespodzianej radości, podnosząc się, zawołał w sobie:
— Nadziejo! mam cię w ręku! szczęście, tyś teraz moim niewolnikiem.

KONIEC TOMU PIERWSZEGO.



Tom II.
I.
Spełnienie.
„Aladdyn wsiadł na konia. Wyjechawszy z rodzicielskiego domu, do którego już wrócić nie miał, udał się do swojego pałacu“.
Tysiąc nocy i jedna.

Niedaleko bram Bazylei, na pochyłości wzgórza, obok drogi, stała nędzna lepianka z kuźnią, zamieszkana przez ubogiego kowala; u tego szukał Sędziwój schronienia. Obawa o własne bezpieczeństwo pierwszy raz go napastowała. Czuł, iż z pierwszą pomyślnością rozpoczęło się pierwsze prześladowanie. Tajemnie więc opuścił mieszkanie i w tem niepozornem schronieniu oczekiwał wiernego Jana, który był jeszcze w mieście, zajęty przygotowaniami do podróży. Był to jakiś dzień świąteczny, kowal z swoim synem opuścił chatę. Sędziwój sam jeden pozostał. Już południe dawno minęło, a służący nie wracał. Z niespokojnością spoglądał na miasto, prawie u stóp jego rozwinięte, w którem przeżył tyle cierpień, w którem dziwaczny los jego życia rozstrzygnął się na zawsze. Wodząc błędny wzrok po szczytach budowli, ujrzał dach domu, pod którym tyle godzin nadziei razem z dymem uleciało; wspomniał na dziwaczne kamienne ozdoby i jak elektryczne wstrząśnienie przebiegło go; przypomniał sobie postać potworu i skwapliwie odwrócił oczy. Opodal błyszczały wysokie szczyty zamku Wardstein i znowu imię kochanki prawie, jak wyrzut sumienia, odezwało mu się w sercu; a tak każde rzucenie oka przywoływało jeden ustęp z jego przeszłości i wszystkie łączyły się w jeden obraz, jak sen, w którego rzeczywistość nie wierzylibyśmy, gdyby nas wewnętrzny mimowolny głos o jego bytności nie przekonywał.
Dawniej rozumiał, iż wraz z posiadaniem kamienia mędrców, dysharmonia przeszłości umilknie; bo i cóż może zrównać rozkoszy geniuszu, kiedy się wydobędzie z długiej ciemności i mozołu, aby używał światła, sławy i życia — tych owoców swojej potęgi! — Ale młodzieniec czuł aż nadto dobrze, że obca władza nadała mu udział w tajemnicy, a duchowa jej wartość jeszcze od niego daleko. Teraz nowe, nieznane w jego sercu żądze budziły się: jakaś gorączka opanowała go, jak ostrogi rumaka powściąganego; chciałby jak najprędzej zacząć używać swej władzy.
Badał sam siebie, czegoby naprzód żądał, czegoby brakło do szczęścia; wszystkie życzenia lat młodzieńczych przechodził w pamięci z kolei, i na każde zniechęcone serce odpowiadało mu bolesnem: Nie! — A przy samym wstępie do nowego życia, stał się dla siebie zagadką.
Nad miastem gęste, ciemne chmury opuszczały się coraz niżej. Przez szczerby ich czasami pasmo bladych promieni słońca, jak przez okno, padnie ukośnie i posępnie oświeci dolinę, a znów nienawistna ciemność ją zasłoni. Zdaleka długie pasy deszczu, jak szarfy spuszczały się z obłoków na ziemię, a świeży chłodny wiatr czasami nagle i krótko przebiegł przez duszące powietrze. Odległy grzmot coraz bliższy i częstszy w głuchem echu gór się rozchodził i gęste wężykowe błyskawice przelatały ponad miastem, a szczyty wież i krzyże iskrzyły się na czarnym tle nieba.
Ten widok zachwycił młodzieńca. Dusza jego mimowolnie radowała się nadchodzącej burzy: zgodniejsza była z tonami jego myśli.
Oddychał pełno i głęboko; cisza nastąpiła zupełna i wszystkie chmury i kłęby nawałnicy połączyły się w jeden czarny całun.
Nagle rażąca jasność rozdarła niebo i jaskrawym połyskiem oblała gmachy miasta, w tejże chwili okropny grzmot się rozległ; piorun uderzył w wieżę kościoła Panny Maryi! — Świetna iskra, jak wąż, obwinęła się spiralnie około wieży i znikła w kolumnadzie u jej podstawy. Zaledwo łoskot gromu rozchwiał się w ciężkiem powietrzu, gdy z otworów wieży i dachu kościoła wyleciała niezliczona ilość wron, kruków i kawek; czarną chmarą zaćmiła na chwilę ciemne obłoki i rozpierzchała się nad miastem, roznosząc złowrogie wrzaski.
Nad zegarem, u spodu wieży zajaśniało światło, jakby latarni; był to początek zniszczenia; hasło, że się przyjął piorun. Świeży wiatr powiał od zachodu, a wnet też i okna w wieży rozświecały się. Poważne dzwony, wolno, grobowym głosem zaczęły uderzać znak trwogi. Lud, jak z poruszonego mrowiska garnął się zewsząd na plac, lecz musiał zostać tylko bezczynnym świadkiem pożaru; za wysoko się rozpoczął, aby go można było gasić.
Piramida wieży zaczęła wyrzucać wszystkimi otworami długie wytryski płomienia, które z każdą chwilą powiększały się, rosły wśród widomych bałwanów dymu. Hałas powiększał się i tłumy ludu cisnęły do bram miasta. Burza na niebie, jakby dopełniała swego przeznaczenia, uchodziła daleko, kręte słupy dymu wiatr wysoko za nią pędził i grzmot coraz głuchszym się stawał. Płomienie obwinęły i zakryły wieżę, tylko krzyż czernił się na niej. Ogień i wrzawa w przerażający sposób się zwiększały, aż po niejakim czasie wysoka wieża ognista zachwiała się i padła, jak długa na szczyt dachu kościelnego; zawisła w powietrzu parę sekund, i runęła z okropnym trzaskiem na domy, a druzgocące dachy, rozniosła wokoło pożar. Z podstawy jej, uwolnione od zawady płomienie buchnęły z nową gwałtownością; ogień objął cały kościół. Galerye pękały, kolumny i arkady zawalały się i oko błądziło w ich śladach ognistych. Sklepienia świątyni huczały pod ognistym gradem cegieł, kamieni i belek, jak odgłos armat wśród szturmu. Podmuchnięte czasem płomienie wionęły wśród czarnego dymu do niesłychanej wysokości, jako krwawy sztandar zniszczenia; to znów tysiącznych kolorów ogniste języki, wichrami rozczochrane, igrały we wszystkie strony.
W niemem podziwieniu, zapomniawszy o sobie, spokojnie spoglądał młodzieniec na tę burzę pożaru. Wieczór już nadszedł, na ciemnem niebie jaskrawo odbijały się płomienie i fantastyczne ich kształty daleko rozświecały załomy skał i zieloną doliną błękitną powłóczyły barwą. A raz płomień podobny był do palczastej dłoni szatana rozsiewającego w powietrzu iskry, jak miliony zaklętego złota; to znów dym podobny był do węża wijącego się w górę, rosnącego do nadzwyczajnej wielkości, a nad nimi jakby ulatała postać Tholdena; i Sędziwój szybko odwrócił oczy od pożaru w drugą stronę. Tam jasny księżyc srebrzystą siatką powłóczył nurty Renu i cichem światłem błogosławił dachy skromnych chat wieśniaczych i krzyże stojące obok drogi otaczał wieńcami bladych promieni. I dwa te światła, pożaru i gwiazd, były jakoby władze dwóch przeciwnych sobie pierwiastków; złego i dobrego; a zarazem ten pożar przemawiał do duszy jego, jakby był symbolem zniszczenia marzeń o szczęściu, z tej pory, dla której jedynie warto żyć na ziemi — młodości!
Przypomniał sobie przepowiednię Kosmopolity o zniszczeniu świątyni i tajemna jakaś trwoga wstrząsła nim. Obejrzał się dokoła, nie rad był sam zostawać ze swemi myślami.
Wkrótce dał się słyszeć tętent konia i Jan wiodąc za sobą drugiego konia luźnego, przybiegł przed kuźnię; Sędziwój z radością go powitał.
— Ach, panie! — zawołał służący, patrząc na miasto i żegnając się — Bogu Najwyższemu niech będzie chwała: w szczęśliwą godzinę przyszła panu chęć porzucenia tego bezbożnego gniazda! uciekajmy czemprędzej, póki czas, licho nie śpi, a to przestroga Najwyższego!
— Cóż się stało? — zapytał Sędziwój.
— Teraz pana śledzą, szukają na drodze. Co się stało: albo pan nie wie? — Rano, jak tylko pan kazał mnie uwiadomić, co mam robić i gdzie znaleźć, pobiegłem na miasto kupić konie. Patrz-no pan, ten białonóżka, jak na niemiecką szkapę, niezłe bydlątko...
— Cóż dalej? — przerwał niecierpliwie Sędziwój.
— Otóż, kupiwszy konie od Niemca, przybiegam do domu, pana niema! — gospodyni wyszła i ja też poszedłem na rynek. Kupa ludu, jak zwyczajnie, w święto, gromadziła się, ale coś między niemi szły szepty i namowy nie tak, jak zwyczajne. Na niebie zabierało się na srogą nawałnicę i dobrze. Wystaw sobie pan, kupa bezbożnych namawiała się, jakoby przeszkodzić nabożeństwu i wszcząć zamieszanie. Ja przed kościołem tylko się pomodliłem Panu Bogu. Gdy wtem oto pioruny zaczęły bić i w czasie nabożeństwa grom uderzył w kościół. Tłok, wrzawa, Boże, ratuj! — podwoje lud, cisnąc się, zawarł, co tam naginęło! Wiadomo to; od pioruna ognia niczem nie ugasi, a tu się tak zajęło, by siarka. Przypadam ja do domu, a tu lament, hałas. Wie panicz, — ta chorowita gospodyni nasza, matka tej ładnej dziewczyny spaliła się w kościele. Abo to ona jedna, teraz tam, biedacy, liczą, szukają się, każda rodzina ma kogoś, co niedostaje!
— Jakto? — zawołał Sędziwój — Beata Tholden zginęła?
— Tak, panie, jak tu żyw stoję; i nie jedna ona. Mnóstwo ludzi się podusiło i popaliło w tym natłoku, a wielu wieża, jak spadła, zabiła. Panie Boże, ciężkie twoje dopuszczenie!
— A córka jej, Arminia?
— Ta jakoś przypadkiem, widno już takie było przeznaczenie, onego dnia nie była w kościele i ocalała. Ale i ona się zaraz Bóg wie, kaj podziała i to, jakby cud. Bo tylko, com ją widział, cała była we łzach; ledwiem ją utrzymał, aby niebożątko w taki tumult i ulewę nie biegło; miałem sam wyjść, aż tu nadszedł ten wysoki cudzoziemiec, ten książe, czy co to za jeden: co to ludzie o nim szeptali, że... już mnie pan rozumie, że ma związki ze złym. Otóż on kazał mi iść precz. Pobiegłem ja do kościoła, ale gdzież tam, ani przystąpić! Tyleśwa patrzali, jak ołów i miedź roztopione jak strumienie ogniste spadały: głownie i cegły daleko pękały, jakby je złe duchy rzucały! A w środku ryk, hałas! druga Sodoma! — Ja też wspomniałem na pana, przeżegnałem się i powracam do domu po konie, bo już wszystko było gotowe. Już mam wyjeżdżać, gdy oto banda hultajów chwyta mnie, zsadza ze szkapy; dowodził nimi ten brudny lekarz, pijanica, co to bywał na dole.
— A gdzie twój pan? — krzyczeli, klęli. — Przysięgam, że nie wiem. — Wiesz — wołali — uciekł z córką alchemika! Dopiero wtedy spostrzegłem, że cały dom był zrabowany, spustoszony, jak po wojnie. Oni zaprowadzili mnie do znajomej sobie karczmy, drzwi zaryglowali i przetrząsnęli całego. Jedni grozili rapierami, inni gotowali się do bicia i męczenia. Już czekałem śmierci, bo w owej okropnej chwili, kiedy przez okna tylko łuna pożaru i okrzyki ludu dochodziły mnie, toby nikt nie posłyszał wołania, ani pośpieszył na ratunek. Polecam się więc Panu Jezusowi, bolejąc tylko, iż tak pana samego zostawię, gdy oto ten wysoki, ten książę, co go to pan znasz, spadł, jak z nieba. Nie widziałem nawet którędy, ani jak wszedł; tylko raz zawołał na nich, a rozstąpili się i struchleli, jakby z kamienia. Byłem więcej umarły, niż żywy, dlatego nie pamiętam, jak on mnie wyprowadził, dość, że mnie wywiódł przez karczmę, gdzie były przywiązane oba konie. Tego mi też trzeba było. Noc już zaszła, co tchu więc cwałem za miasto pędziłem; gdyby nie ten pożar, co świecił, możebym i nie trafił. Chwała Bogu, że już się skończyło, a teraz uciekajmy.
— Czy nic ci ten twój wybawca nie mówił?
— Ale, ale, byłbym zabaczył, kazał mi panu powiedzieć, aby pan swego przyjaciela wykupił; ale ja nie wiem, co to znaczy? — A teraz, panie, gdzie pojedziemy? jabym myślał, pozwoli pan słudze radzić, jedźmy do Krakowa; oto w tę stronę, panie, droga do domu.
— Przywiąż teraz konie — przerwał Sędziwój — i rozpal węgle w kuźni; potem tę oto sztabę rozpalisz w ognisku do czerwoności; tylko żwawo.
— Jakto — zawołał przerażony Jan — panicz teraz wraca do alchemiki, teraz w tej porze? — wszelki duch Pana Boga chwali! Panie, Bóg nas ukarze!
— Rób, co ci powiedziałem — odrzekł surowo Sędziwój — albo idź ode mnie.
— Niech pan wybaczy — odparł smutnie służący, a nakładając węgle, mówił dalej, jakby sam do siebie — W przeszłym tygodniu odebraliśmy ostatnie nowiny z domu. Dłużnicy zabrali kopalnie w Kromołowie. Ostał się jedyny już dom po rodzicu w Krakowie i ten wynajęty; powróciwszy, trza będzie pod cudzym dachem szukać schronienia. Ha! ciężko odpowie przed Panem Bogiem, kto tam wynalazł to grzebanie i dmuchanie w ogniu. A ocierając rękawem łzy, poprawił żaru.
— Już sztaba rozpalona, aż biała.
Sędziwój otworzył złotą puszkę, dostał z niej kawał czerwonej szklistej masy, odłupał ziarnko mniejsze od maku, zawinął je w żółty wosk i puścił na żelazną sztabę tak, iż w podłuż niej spłynęło; i na nowo pokryć żarem i miechem dąć kazał. Służący, oswojony z doświadczeniami alchemicznemi, próbę jednak tego rodzaju pierwszy raz widział, pilnie się więc przypatrywał, lecz, gdy żywszy ogień błysnął i oświecił twarz Sędziwoja, puszczając rękojeść miecha, zawołał:
— Jezus Marya! jakże się pan zmienił! ledwo oczom moim wierzę! jakby pan przez tę jedną noc złego ducha oglądał!
Wstrząsnął się młodzieniec na to wspomnienie i cofnął się w ciemniejszy głąb kuźni. Wistocie, ta jedna noc na twarzy jego wywarła większy, choć różny wpływ od kilku lat życia.
Kwitnąca, rumiana cera, ów niepewny wyraz otwartej młodości, znikły zupełnie. Wszystkie jego rysy nabrały wyraźnych, stałych konturów; on sam czuł, iż tajemny wpływ, jakiemu uległ, wybił swoje piętno na całem jego jestestwie.
— Panie! — odezwał się znowu służący, podgarniając pryskające węgle, — jakto ogień szumi i pryska, jakie to kolory dokoła żelaza igrają, jakby kawałki tęczy skakały nad żarem.
— Już czas, wyciągnij sztabę i zahartuj wodą.
Już wydobył czerwone żelazo, ostudził je, przypatrując się bliżej, obrócił na drugą stronę, uderzył o kowadło, doświadczył dźwięku, ciężaru i, zdziwiony, nie dowierzając sam sobie, krzyknął:
— To złoto!
Sędziwój, zamyślony, patrzał przed siebie, a Jan porównywał ciężar sztaby, zginał ją, próbował pilnikiem, aż wreszcie zawołał:
— Jakem żyw, czyste złoto!
I, nie mogąc wstrzymać dłużej wzruszenia, śmiał się, a miał łzy w oczach, skakał, ściskał kolana swego pana, ukląkł przed nim i z wyrazem najczulszej radości mówił:
— Ha! więc się już skończyły twoje trudy, panie! — teraz już będziesz szczęśliwy! — Paniczu kochany, teraz już powrócisz do ojczyzny! Boże miłosierny, czy ja się spodziewał kiedy te cuda oglądać! Przebacz, panie, ale ja nigdy nie wierzył tak szczerze, aby to być mogło. — Ale teraz widzę! nie śpię! tak jest, to złoto! czyste złoto, albośmy go to mało przetopili! — Tak, teraz już będziesz szczęśliwym! O wielka w panu dusza! wynalazłeś to, nad czem tysiące marnie traci głowę i żywot.
Ale radosne uniesienia przywiązanego sługi nie rozpędzało ponurej chmury z czoła młodzieńca; uśmiechnął się z goryczą i w końcu rzekł posępnie:
— Więc i ty, biedny Janie, wierzysz, że złoto jest szczęściem! — A tak od najpierwszych do ostatnich szczebli rodu ludzkiego, wszędzie złoto tymże mamym talizmanem czczej nazwy bez istnienia! I kiedyż dosięgnę stopnia władzy, abym je mógł zniszczyć.




II.
Mistrz.
„Tajemnica ścieżka, wznosząc się wiedzie
mnie w górę!“
Szyller.

Na pięknej równinie pośród gór, otoczonej w około potężnemi skałami, był z jednej strony otwór, jak wielka brama do ogromnej jaskini.
Przed tem wejściem, na posłaniu z mchu leżała śpiąca Arminia. Kosmopolita z założonemi rękami, stojąc obok, wpatrywał się w jej rysy. Wielka i czysta tarcza księżyca wolno wysuwała się z poza skał i bladym blaskiem napełniała dolinę. Niebo wydawało się, jak niezmierny ocean, równe, spokojne, ledwo tu i owdzie drżała drobna gwiazdka. Powietrze było nieruchome i ciche, najmniejszy szmer żadnego ruchu nie objawiał. Na około, skały i tłum rozproszonych kamieni ostry cień rzucały, wydając się niby pomnikami grobowymi; a jakby na tej dolinie wiecznego milczenia, i ludzie przerywać ciszy nie zdołali, tych dwoje, nieruchomych, niczem nie zdradzało życia.
Na zawsze jednostajnem niezmiennie pogodnem czole Kosmopolity dziś pierwszy raz od lat tylu osiadła troska i oczy jego przyćmiła. Arminia niebiańską niewinnością twarzy, podobna była do anioła, któregoby grom śmierci śród modlitwy uderzył i odebrał życie, nie śmiejąc zetrzeć wyrazu świętego uniesienia. Mędrzec wreszcie odwrócił oczy od czarującego widoku, przykrył śpiącą, przejrzystą zasłoną i wolno wszedł do jaskini.
W głębi wytryskał zdrój i, okrążając jedną ścianę, płynął cicho i niknął wśród ciemnych i coraz zniżających się skał. Kosmopolita wyjął dziwnego kształtu przejrzystą flaszkę, odetkał ją i wylał płyn w niej zawarty w zdrój. W tej chwili buchnął płomień błękitny i w ognistych językach to unosił się w powietrzu i wybiegał aż za ściany skał na zewnątrz, to znów, płynąc na wodzie, ginął razem ze strumieniem w ciemnych otworach w głębi góry. Od fantastycznych szczerbów i załamań ścian niezmiernej jaskini uderzyła rażąca jasność.
Mędrzec zrzucił wielki płaszcz, którym był obwinięty, odkrył głowę, wystąpił bardziej na środek i zwykłym spokojnym głosem wyrzekł kilka wyrazów w nieznanym języku, który pewnie po raz pierwszy odbił się od skał w tem samotnem schronieniu.
Żyjące światło rozszerzało się, jakby ściany jaskini cofały się, oddalały do nieskończoności; jasny krąg księżyca wylewał ze swych brzegów, roztapiał się, iż w końcu wszystko wszystko zostało pochłonięte jednym, światłym obszarem. Na tem tle magicznem niezmiernego obrazu, w odległości, a jednak wyraźnie wystąpiły rozmaite, rozrzucone postacie. Kilkadziesiąt ich tylko było; jedni w wieku podeszłym nad księgami, w pracowniach, lub wzrokiem ku gwiazdom zwróconym, badali ostatnie tajemnice stworzenia; inni wśród dzikiej natury samą potęgą myśli toczyli nieskończoną rozmowę z duchem świata; najmniejsza liczba młodych badała tylko cuda życia ludzkiego; lecz wszystkie te twarze, różne od zwykłych ludzi jaśniały niezatartym wyrazem nieśmiertelności. Na to jedno wezwanie współbrata i wyznawcy wszyscy; wśród katakumb Tebańskich, z nad brzegów Gangesu, ruin Rzymu, niedostępnych pustyń Arabii i wiecznych lodów północy, wszyscy zwrócili spojrzenie ku widzącemu. Fale światła, otaczającego mędrców, drgały i harmonijne, łagodne dźwięki rozpraszały w przestrzeni. — Mistrz ze smutniejszą, niż zwykłe twarzą, na której już ziemskie zaczynały się odbijać uczucia, odezwał się:
— Posłuszny świętym prawom bractwa naszego, miałem być niewidzialnym opiekunem nieszczęśliwego, upadłego brata naszego Tholdena! — Przekleństwo, które on rzucił, oburza mnie. To przekleństwo niewidzialne, unosi się nad ich głową, w córce jego rodzi już początek skłonności ku człowiekowi bezsilnemu, który dla sławy i władzy gotów do poświęcenia myśli. Ten sam wyzwał mnie w imieniu potężnych praw, bym został jego mistrzem; a tak obowiązek nie dozwolił mi unikać przeznaczenia, które przewidywałem.
— Ja kocham Arminię; ale błąd ten w łonie swojem rodzi razem pociechę, bo nigdy szlachetniejszy utwór nie wyszedł z rąk Twórcy.
Nie wolno nam roztrząsać okropnych przyczyn, dla których została sierotą, lecz obowiązkiem moim jest nadać jej opiekę. Jej serce jest jak klejnot najczystszej wody; rozsądna wola mistrza może je ukształcić w cudowną istotę. Ludzie patrzą i słuchają jej, nie domyślając się, że w tej czarownej postaci nieoceniony skarb się zawiera.
Ze strony ziemskiej grozi jej niebezpieczeństwo. Człowiek, lekarz, szatańska parodya tego świętego powołania, rzucił na nią oko i gotów na wszystko. Przerażony, iż tam muszę szukać rady, gdziebym rozkazywać powinien, zbadałem moją duszę! — Niebaczny, zatrzymując wieczną młodość, chciałem bezkarnie doświadczać rozkoszy ludzkich uczuć i zarazem panować nad niemi! — A z łona niezniszczonej młodości, rozkwitł zatruty kwiat miłości ziemskiej! — I oto sztuka moja zaczyna mnie opuszczać. Czuję, iż rdza cielesna niszczy powoli moją władzę. Sprawdziłem surowe prawo, które nam zabrania widzieć przyszłość istot, dla których doświadczamy ułomności ludzkich chęci — miłości, zazdrości i nienawiści! — Przyszłość jej, równie jak moja, jest mi zakryta. W pośród cieni i potworów, krążących w przestrzeni, widzę jak przez mgłę nieszczęścia zgromadzające się nad ich głowami; lecz wszystko dokoła mnie jest ciemne.
I odwieczni potomkowie świata, od waszej potężnej myśli szukam jedynej rady, tam gdzie serce moje zaczyna się mięszać.
Wróg rodu cieszy się dziś ze stanu twojego umysłu! Współbracie! już dalekie te czasy, w których rada nasza prawie codziennie otwierała ci pole niezmierzonej nauki. Przywiązanie do gliny znaczny postęp w twojem sercu zrobiło! Zwierciadło duszy nie może razem odbijać nieba i ziemi. — Słuchając harmonijnych sfer nieskończoności, drobne tony wesołych śpiewów ludzi muszą ucichnąć! Widzimy! stoisz nad przepaścią, cofnij się! — Wspomnij na warunek naszego bytu i nie mieszaj się do praw ludzkich; to skała, o którą tylu naszych braci się rozbiło. Wspomnij na los Tholdena! I on wzgardził życiem, gdy się raz do prochu przywiązał; i on poświęcił życie pełne chwały i spokoju, szczęścia niepojętego dla niewcielonych.
— Tak! rzekł widzący, ale on obrał późny wiek na stały stopień swego bytu. I pocóż szalony chciał wzbudzić miłość, gdzie tylko wdzięczność dla starca mogła roztleć? — Darował się ziemskim uczuciom niepodzielnie; stracił władzę, a wróg rodu natchnął go brudną namiętnością i ze skalanych ust wyrzucając przekleństwo, padł sam jego ofiarą. Jeżeli i ze mną ma się spełnić cała miara, jeżeli oczy moje zawarte zostaną dla niewidzialnych — więc oczyszczę siebie, wcielając ją do bractwa! — zachowałem ją dla swego życia, przygotuję do naszego bytu.
— O roskoszna myśli! oczyścić ją z wszelkich żądz ziemskich i w najczystszej miłości znowu przebywać wieki; znowu potężny i czysty słuchając nieskończonych harmonii sfer, nie związany żadną ziemską chęcią, bo i ona należałaby do jednego akordu, żyć na ziemi, a za życia należeć do nieba.
— Synu upadający! — brzmiał głos braci światła — ty spodziewasz się istotę żyjącą tylko sercem, czuciem, zawieść tam, dokąd jedynie najczystsza, najpotężniejsza myśl doprowadzić może? — Przypomnij, z tylu wezwanych wielu przebyło straszliwe próby, ilu ich upadło, a jak byli silni! — I ty, zaślepiony, córkę ziemi, kobietę, spodziewasz się doprowadzić tam, dokąd najsilniejsi dojść nie mogli i zbłąkani ginęli! — Czy rozumiesz, że oczy kobiety zdołają wytrzymać jedno spojrzenie strasznego? — Ona nigdy cię nie zrozumie. Jej cel, jej przeznaczenie ten ziemski zakres; a jeżeli kiedy wzbije się wyżej, to jej nie ujdzie bezkarnie. — Jak gołąb, uciekając od szpon jastrzębia, wzleci pod obłoki — to później sił mu nie staje i spada, roztrąca się o ziemię, z której za wysoko na swe skrzydło się wzniósł.
Inne są warunki bytu zwyczajnych ludzi, szczęśliwi razem po ziemi idą do grobu, i poza grobem dusze ich złączone, przedłużają hymn miłości. Ale ty — synu wieków, w zwyczajnej miłości nie szukaj trwałego uczucia. Jej życie jest poruszeniem jednej fali w porównaniu z niezmierzonym oceanem naszego bytu! — Życie człowieka jest jedną chwilą wobec wieków naszego istnienia. I masz-że dla niej poświęcać to, co przez tysiące lat trwale i dumnie wśród burz i walk dzieci ziemskich zatrzymywałeś? — Czyż spodziewasz się, że dusza jej odbije twoje uczucia? cień ich tylko, gdzie u ciebie światło! Jej dusza, choćby najczystsza, nie pojmie cię. Ty mąż, staniesz jej za świat; jej syn będzie więcej, niż ty i świat. Ona się przestraszy i z trwogą odepchnie inne uczucia, któreby poświęcenia tamtych wymagały, dla objęcia miłością całego ogromu. Ona nie pojmie, że to są zawady odwiecznego szczęścia na ziemi! A ty, przeglądając się w jej duszy mimowolnie, niepostrzeżenie zniżysz się i upadniesz! A jeślibyś wytrwał — współbracie wieków, w co się obróci ta miłość, gdy prochem już będzie forma co ją wzbudziła — będzie wspomnieniem jednej chwili, chwili słabości!...
— Ach, rzekł widzący, ludzie nieraz dla jednego wspomnienia poświęcają wieczność.
— Ale ty! — dodał głos — pamiętaj, iż kto chce żyć wiecznie, musi nie ziemskie prowadzić życie! Wasze dusze nawet się po śmierci nie zrozumieją.
Przyszłości uczucia twego nie badaj; gorąca chęć przezwycięża wiele, może nawet duszę przetworzyć! — jego przyszłości nie badaj przez wzgląd na siebie.
Posiadanie kamienia mędrców wyrwie go z jednej części ciężkich więzów, które krępują ludzkość; niedostatek już nie zdoła go zaczepić; praca stanie mu się nie potrzebną; będzie się uczył rozkazywać, a ma się uczyć panować nad sobą. — Po długich dopiero próbach, przyszłość okaże, czy potrafi znieść eliksir wiecznego życia. — Jeśli jest pospolity, napróżno będzie chciał ludziom stawić czoło; potok go porwie i popłynie z innymi. Chcąc się im oprzeć, musi nabrać sił wyższych, co oni — zowią nadludzkich. Niech wzrok natęża, aby widział co dla nich zakryte, aby słyszał co dla nich głuche — rozkazywał, gdzie oni błagają lub giną. A czując te siły, mimo ich nienawiść, ich pochwały, ich zdrady, myśli i zdania stać będzie jako wyniosły dąb, z którego liściami burza igra nakształt powiewu wiosny! — I ty takim bytem chcesz wzgardzić...
Światło poczynało blednąć, postaci coraz niewyraźniejsze niknęły jedne po drugich, gdy Kosmopolita, wyciągając ręce na dwie strony, zawołał żywo:
— Nieśmiertelność albo miłość!... Lecz ciemno i cicho zrobiło się dokoła, a na twarzy jego, od pięciu tysięcy lat, po raz pierwszy odbiła się głęboka boleść.




III.
Jeniec.
A Fillida tymczasem, gdy ją statek smuci,
Dla nowego Tyrsysa dawnego porzuci.
Krasicki.

Wysokie komnaty zamku Wardstein przestały być cichemi i opuszczonemi. Nie minęło parę tygodni od przybycia Rogosza, a nowe życie, nowy ruch zapełnił zamek. Na dziedzińcach i w zbrojowni porządkowano i czyszczono broń, próbowano koni, strzelb i pancerzy; rozwieszano chorągwie, zgoła czyniono widocznie przygotowania do wojennej wyprawy. Rozmaici ludzie krzątali się, zjeżdżali, coraz nowi przybywali, a wszystkich ożywiało jakieś niezwykłe zajęcie. W pokojach barona kilku pisarzy zajętych było jedynie przetrząsaniem papierów i odpisywaniem na liczne pisma, jakie nadsyłano. Jednem słowem zamek Wardstein stał się ogniskiem, punktem zebrania jakiejś wyprawy, której cel jeszcze pospolitym mieszkańcom zamku, nie był wiadomy. Cały zaś ten ruch spowodował Rogosz; z nim baron noce trawił na rozmowach i naradach przy zamkniętych drzwiach; on najwięcej listów wysyłał i na odebrane odpisywał. Ciekawszy jeszcze wieści mógłby od dworskich dowiedzieć się, iż baron tak wielce poważał Rogosza, tak do niego się przywiązał, iż zamiar miał oddać mu jedyną swą córkę w małżeństwo.
W czasie chłodnej i ulewnej nocy, do bramy zamkowej przyjechał Jan Badoski, służący Sędziwoja. Na wieży, na zwykły znak odezwała się trąbka, i po chwili wpuszczono go na dziedziniec. Pachołek odźwierny po krótkiej z nim rozmowie, udał się do barona i oświadczył, że obcy jakiś człowiek, z mowy znać cudzoziemiec, prosi o posłuchanie. Widać, iż pilną jakąś ma sprawę, ponieważ ofiarowanego sobie wedle zwyczaju posiłku przyjąć nie chciał, dopóki przed panem zamku zdanego sobie nie sprawił się polecenia. Baron rozkazał go wpuścić. Za kilka chwil stanął w komnacie, znużony, przesiąkły deszczem Jan. Przy drzwiach odezwał się:
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.
Na co zdziwiony, a po części zmieszany tem poselstwem Rogosz:
— Na wieki wieków — odparł.
Posłaniec wyjął ze skórzanej torby dwa listy i złożył je na stole, a potem powoli obejrzał się wokoło.
Na wielkim kominie huczał duży płomień, przed nim stał stół zarzucony papierami; dzban i parę srebrnych puharów, obok stołu w rozłożystych krzesłach spoczywali Rogosz i baron. Posłaniec, spoglądając na wszystko, rzekł nakoniec:
— Chwała Bogu, że pan tak wygodnie odpoczywa i wczasuje, a nam powiedzieli, że w ciężkiej niewoli.
Wacław ścisnął usta, nic nie odrzekł, lecz list rozwinięty skwapliwie czytać począł. Pismo było w tych słowach:

Miłościwy przyjacielu i doradco!

„Fortuna, jak sam rzekłeś, kołem się toczy, popadłeś w jej niełaskę, a dostawszy się do niewoli, znowu, jak wnoszę, zostałeś szczęśliwym. Posyłam baronowi okup za ciebie; drugie tyle tobie na tymczasowe potrzeby.
Poznałeś Adelę, co mnie wielce raduje, wierzę, iż z nią możesz być szczęśliwszym ode mnie. Twoje rady, miły przyjacielu, po długiej rozwadze, wszystkie w sercu mojem zaszczepiłem. Porzuciłem Alchemię, tę zwodniczą naukę, i myślę teraz trochę obejrzeć się po świecie, aby użyć żywota, wszystko wedle rad twoich. Po twej szczerej przyjaźni się spodziewam, iż, potrzebując czego, wprost się do mnie udasz; choćby o trochę więcej, niż o pięćdziesiąt funtów złota. Polecam cię Panu Bogu i afektom serdecznej przyjaźni.“
List do barona zawierał oświadczenie Sędziwoja, iż gotów jest za podobny okup wszystkich polskich jeńców wykupić, jakichby nie bądź baron w moc swą dostał.
W czasie czytania tych pism, Jan wyszedł i powrócił niosąc ciężkie dwa worki. Złożył je na stole, rozwiązał i okazał iż pełne były wielkiej portugalskiej złotej monety.
— Każdy worek — mówił — waży przeszło pięćdziesiąt funtów niemieckiej wagi. Tak je przywiozłem, jak mi je w Bazylei w mennicy wymieniono.
— Skądże pan twój wziął tak rychło tyle pieniędzy — zapytał żywo baron, wysypując złoto.
— Ba! — odrzekł Jan, dumnie głową kiwając — dla mego pana łacniej robić złoto, niż zbierać kamyki po drodze. Już teraz porzuciliśmy Alchemię, bo wynaleźliśmy ten kamień, co wszelki kruszec na czyste złoto zamienia.
Tu na długie i szczegółowe wypytywania się Jan opowiedział najmniejsze okoliczności, towarzyszące przemianie metali. Leżące zresztą złoto zdawało się tego oczywistym dowodem.
— Czy mógł się kto spodziewać — rzekł Rogosz — aby on tak znaczną sumę w tej chwili posiadał, aby ją tak lekce ważył?
I z ust jego zniknął szyderczy uśmiech, a na czole i oczach osiadła chmura zazdrości.
W baronie uśpiona namiętność do Alchemii obudziła się w tej chwili z całą mocą. Wypytywał się Jana o najmniejsze drobiazgi, o wszystkie znaki tyle okrzyczanego w owych czasach przemieniania metali i, słuchając jego opowiadania, powtarzał z żalem:
— Tak! tak jest! ten człowiek niechybnie musiał widzieć cudowną przemianę, inaczej skądżeby wiedział, jakby zdołał opowiedzieć te cuda! — Moje poczucie nie zawiodło mnie! Sędziwój zdolny był do odkrycia tej potężnej sztuki.
I radość barona i jego przyszłego zięcia znikła. Prosta dusza służącego radowała się z ich udręczeń, bo szczere serce instynktem przeczuje nieszlachetność. On ją widział w postępku Rogosza ze swym panem, i teraz podwójnie szczęśliwy z powodzenia Sędziwoja, rubaszno-złośliwie się tylko uśmiechał.




IV.
Praga.
„Kamień gorejący składa się z trzech części.
Tylko ten złożyć go potrafi, kogo Bóg w łonie
matki już do tej sztuki poświęcił“.
Poemat o kam. filozof.
Jana von Tetzen 1412 r.

Nie minęło pół roku od czasu wyjazdu Sędziwoja z Bazylei, a stugębna Fama po całych Niemczech jego sławę rozniosła. Żaden Adepta nie był dotąd tak głośnym, nie okazywał tak jawno dowodów swej sztuki, i żaden nie cenił mniej owoców tej sztuki, to jest złota.
Wraz po przybyciu swoim do Krakowa, książęcem życiem, niesłychanym zbytkiem i rozrzutności zwrócił wszystkich oczy na siebie. Doszła pogłoska króla Zygmunta III, który sprzyjał Alchemii i sam często z Mikołajem Wolskim potajemnie, w pracowni zamknięty, obok sztuki złotniczej nad Alchemią pracował. Sędziwój został wezwany do dworu. Zaszczycony poufałą z królem rozmową, kilkakrotnie w jego przytomności zamieniał srebro na złoto. Lecz żadne zachęty, żadne obietnice zatrzymać go nie zdołały. Na pochlebne wezwanie cesarza Rudolfa II, udał się do Pragi. Dobry i nieszczęśliwy cesarz Rudolf był w owym czasie jakby książęciem Alchemików, a Praga — stolicą Alchemii. Cesarz, wychowany w Hiszpanii już wcześnie nabrał skłonności do tajemniczych nauk. Po swoim powrocie uzyskał koronę węgierską, później czeską, a wreszcie wstąpił na tron cesarski. W początkowych latach panowania poświęcał się trudom rządów; kiedy jednak stosunki coraz więcej się wikłały przez zacięte spory katolików z protestantami, tureckie napady niepokoiły Państwo zewnętrzne, a intrygi Książąt Państwa kłóciły pokój wewnętrzny, wtedy spokojny, a nawet bojaźliwy umysł jego za ciężkimi uznał trudy panowania. Роwoli usuwał się od spraw krajowych, zamykał w swoim zamku i całkiem oddawał badaniom naukowym, które więcej cenił, niż wszystkie dobra ziemskie. Od tego czasu jedynie wcieleni do przybytku tych nauk, otaczali go ciągłe. Prześladowany od dumnej familii, za ożenienie się z wieśniaczką, sławny duński astronom Tycho Brahé, łaskawie od cesarza Rudolfa został przyjęty, podobnież uczeń tego pierwszego Kepler, na tymże dworze bawiąc, musiał zajmować się rachunkami Astrologicznemi. Mistyczny, a nawet przesądny charakter tych astronomów, szczególniej przepowiednie Tychona, niemało się przyczyniły do napojenia cesarza nieopisaną jakąś obawą i podejrzliwością tak dalece, iż w końcu pałacu swego nie opuszczał: Anglik Dee, nadworny Mistyk i Mag, usiłował cesarzowi otworzyć Państwo duchów, a wszyscy nadworni lekarze byli zarazem Alchemikami. Dworzanie, pokojowcy, byli pomocnikami nieustannych prac Alchemicznych. Nadworny poeta Mardocheus de Delie, rodem Medyolańczyk, główniejsze wydarzenia, dotyczące się wyznawców Alchemii, dla rozrywki swojego pana, układał w rymach niemieckich, do których wielu dworskich malarzy dorabiało staranne rysunki.
Oprócz tych, wszyscy wędrowni Alchemicy byli pożądanymi gośćmi w Pradze; zgłaszali się też prawie codziennie, a każdy zajmujące przedstawiający doświadczenie, szczodrze obdarowany, opuszczał zamek.
Którzy sami się nie stawiali, tych, jak daleko granica sięgała, sprowadzano. Z zagranicznemi nieprzerwaną prowadzono korespondencyę. Alchemicy też nie byli niewdzięcznymi dla swojego opiekuna. Zowiąc go niemieckim Hermes Trismegistos po rozstajnych drogach jego wiadomości i sławę rozgłaszali.
Rzemiosło jednak Alchemika, jakkolwiek dla zręcznych i ostrożnych bardzo zyskowne, połączone było z wielu niebezpieczeństwami. Każdy mniemany Adepta otoczony był zewsząd sidłami; czatowano na uwikłanie go, a potem torturami przymuszano do wyznania tajemnicy. Niejedno zamkowe więzienie w wiekach średnich odbijało jęki nieszczęśliwych Alchemików. Nie rzadko nawet karą, a raczej zemstą odkrytego oszukaństwa był stos lub szubienica.
Sędziwój długo był bezpiecznym. Czy to dla tego, iż wcale nie ukrywał się, czy też że często i nagle zmieniał miejsce pobytu, czy też jako szlachcic, opiekę korony polskiej używał za tarczę swego bezpieczeństwa. Zresztą też dobroczynnością, szczodrobliwością i rozgłosem który go wszędzie otaczał, czynił trudniejszem uwikłanie się w intrygi, a zatem i uwięzienie.
Cesarz Rudolf zaprosił Sędziwoja do Pragi; na wezwanie skwapliwie pośpieszył. Przyjęty okazale, poufałością cesarza zaszczycony, wobec całego dworu, w przytomności tylu Alchemików, którzy dwór ten składali, a więc w przytomności zazdrosnych, pilnie śledzących najmniejsze jego poruszenie, odbył kilka przemian merkuryuszu, ołowiu i srebra na złoto. Ofiarował cesarzowi trochę kamienia filozoficznego i ten własną ręką uszlachetniał metale. Cesarz w uniesieniu radości, iż niezbicie przekonał się o istnieniu tej wielkiej sztuki, kazał w sali, w której odbywały się doświadczenia, umieścić portret Sędziwoja. Pod obrazem wmurowano tablicę marmurową ze złotym napisem, wierszu własnego układu Rudolfa:

Faciat hoc quispiam alius,
Quod fecit Sendivogius Polonus![1]

Pomimo jednak zaszczyty, pochlebstwa, pomimo całą sławę, młody Adepta nie pozostał długo w Pradze.

Za przykładem cesarza Rudolfa, mnóstwo książąt trudniło się Alchemią. Sława Sędziwoja wszędzie go już poprzedziła; wiedział, iż go wszędzie przyjmą z radością. Chciwy wrażeń i nowości, jak więzień świeżo na wolność wydobyty, jeździł po Europie; lecz nigdzie długo nie bawił, jakby go jakiś wewnętrzny niepokój, tajemna trwoga popędzała.




V.
Sztudgard.
„Dyonizy Zacharyasz, piękny młodzieniec,
bardzo prędko wynalazł kamień mądrości. Wtedy
nabrał ochoty zwiedzenia świata.“
Mardocheus de Delle 1603.

Dzień przyjazdu Sędziwoja do Sztudgardu był jakby uroczystością obchodzącą całe miasto. Już się ściemniało, bramy zamykano, a jeszcze potoki ludu szły lub wracały z jednego przedmieścia, w którem spustoszony klasztor sławny Alchemik zajął na swoje mieszkanie. Zdaleka łuna od świateł, dźwięki muzyki i gwar zabawy mimowolnie wabił ciekawych. Na kupach gruzu z rozwalonego muru, który otaczał dziedziniec i cmentarz klasztorny, paliły się beczki smoły; od miejsca, gdzie niegdyś była brama, do głównego wejścia, rozpięty był wielki ponsowy jedwabny namiot; ziemia pod nim czerwonem suknem usłana, boki otwarte, otoczone pomarańczowemi, laurowemi i cyprysowemi drzewami, a krwawe światło, przedzierające się przez te zbytkowne krzewy białym okryte kwiatem, ponuro oświecało niedalekie grobowce i mogiły cmentarza. Oba okna obok drzwi wychodowych, ustrojone były dywanami, kwiatami, festonami bogatych materyi i mnóstwem lamp kolorowych; z pośrodka okien biły wytryski wina i, szumiąc, mieniąc się w świetle, spadały w wystawione wielkie konchy wyzłacane. Dokoła chciwa tłuszcza tłoczyła się, rozbijała o kosztowny napój; nasyceni, jak na pobojowisku, cokolwiek dalej pomiędzy grobami spoczywali na trawie.
W klasztorze, którego i pożar nie oszczędził, zamiast dachu, tylko gdzie niegdzie sterczały opalone belki. Wielkie okna, pozbawione szyb i ram, zasłonięte były przejrzystemi oponami, w środkowych salach, gdzie się uczta odbywała; w dalszych skrzydłach gmachu, pustych, sczerniałych, tylko księżyc smutnie świecił przez wszystkie otwory.
Przed dziedzińcem turkot zajeżdżających karoc, wołanie pachołków, trzymających konie, okrzyki ludu, dzikie śpiewy pijanych, mieszały się w jeden hałas, dziwnie z pierwszem przeznaczeniem i pozorem tego miejsca niezgodny.
— Chodźmy już sąsiedzie do domu — rzekł któryś z mieszczan bliżej stojących — niech te opoje tu na śmierć się zapiją; nic tu już nowego nie wypatrzymy, a chłód nocy zaczyna dokuczać.
— Zaczekajcie jeszcze — rzekł pierwszy, — wczoraj dopiero około północy on wyszedł na ganek. Mój czeladnik Jakób był przy tem, i, kiedy goście pili jego zdrowie, z ganku rzucał złote pieniądze węgierskie.
— Cisnął ich pewnie więcej niż garniec — dodała kobieta — Jakób chwycił jedną sztukę, sama ją widziałam; a moja kuma, wdowa Marta, przysięgała się, że jej narzeczony pięć sztuk złowił.
— Ale też i guzów, szturchańców niemało — dodał mieszczanin; całe oko miałem sine.
— Niech go tam licho z jego złotem — rzekł pierwszy — może jeszcze zaklęte; rzuca jak psom; wartoż guzy obrywać!
— Zaklęte! ba! ten co widziałem, był z wizerunkiem Matki Boskiej; a zresztą, sąsiedzie, dukat piechotą nie chodzi; toby go można i poświęcić; a kułaki bierzesz, kułaki dajesz, to swoja rzecz.
— A jakże wy chcieliście! — zawołała do pierwszego rozgniewana kobieta — chcieliście, aby nie rzucał z góry, ale zeszedł na dół, wetknął wam w łapę pieniądz i jeszcze prosił: „Weźcie, panie Mateuszu, bardzo proszę, robicie mi łaskę!“ — On rzuca, bo mu się tak podoba, a wy nie bierzcie, kiedyście tacy bogaci. A ty, mężu, ani kroku! my będziemy czekać.
Pierwszy sąsiad odsunął się, ale także nie odszedł.
— Czegóż się tak tłoczysz! — zawołał któryś z masztalerzów — Boże, zmiłuj się, już blizko północy, a oni gawronią się, jakby mieli czego...
— Ot, zwyczajnie, nie widzieli go w dzień, teraz chcą się przypatrzyć; ale co to ciekawego, taki człowiek jak i drudzy.
— O! widzicie ich, zaraz znać dworskiego sługę! chcielibyście sami tylko rozszarpać to, co on dla mieszczan rozrzuca.
— Czy widzieliście go! — przerwał inny — czy prawda, że to poganin, Tatarzyn?
— Bajki szczere! prawy chrześcijanin, nie Tatar, ale Polak.
— Nie kijem go tylko pałką — dodała kobieta — toć Polacy przyrodni bracia Tatarów. Albo ja to nie wiem! — Mój nieboszczyk pierwszy mąż, co był zawerbowany do rajtarów, był w Polsce. Albo on to mało naopowiadał się o tym narodzie. Tam końskie mięso jedzą, chłopi mieszkają w chałupach ze słomy, miast wcale nie mają, tylko jeden zamek, gdzie król mieszka.
— Gdzież widzieliście tego Alchemika?
— Wczoraj rano widziałem go na moście, ledwo mnie nie zadusili, kiedy wjeżdżał do miasta.
— Jak też wygląda, stary? czy tłusty? — zapytało kilka głosów.
— E! z miny wcale nie znaczno, że umie złoto robić. Najprzód, że jest młody.
— I taką sztukę posiada?
— Ba! albo to wiek co pomoże! Patrz na naszych siwych doktorów, co chodzą w opończach jako sowy; żaden tego nie zna, chociaż cały dymem przesiąkł, to dar Boski!
— Ten jest blady, nosi brodę, wąsy, a co najdziwniejsza, że ma głowę do wpół ogoloną.
— Ach! a mówiliście, że on nie Tatar! — Alboście nie widzieli Tatarów, co w zamku za kratą łańcuchami przybici, co ich Cesarz Rzymski podarował naszemu Panu.
— Niech tam wszystkie biesy porwą Tatarów; jakże ten Alchemik był ubrany?
— Bardzo zwyczajnie. Cały czarno, w dziwacznej sukni z rozprutemi rękawami, w futrzanym kołpaku; jechał na karym koniu.
— A złota, klejnotów?
— Wcale na sobie nie miał; to też to była najdziwniejsza rzecz. Szablę nawet i puginał miał oprawne w zwyczajne żelazo. Jechał wolno i przypatrywałem mu się dobrze; zdawał mi się nawet niewesoły.
— Ale za to koń jaki paradny! Sługiwałem ja po książęcych stajniach, ale takiego ogiera w życiu nie widziałem. Ogień z nozdrzy parskał, skóra jak aksamit, a co za nóżka, łeb!
— Chociaż on się nie świecił, to służba jego, dwór cały lśnił się, konie nawet pokryte były złotem i klejnotami.
— A widzieliście też te dziwne garbate bestye i łudzi czarnych?.
— A toć tu stoją z drugiej strony dziedzińca; podobno on ma ich podarować naszemu księciu...




Wielkie schody wiodące na górę, wysłane były kosztownymi kobiercami, z obu stron szpaler drzew i wonnych kwiatów zamorskich wiódł do sali balowej, którą, jakby czarodziejską władzą, urządzono w pośród rozwalin. Ściany powleczone były jedwabnemi obiciami, w pośrodku potężny stół w kształcie podkowy, przykryty złotogłowiem, otaczał szereg biesiadników płci obojej. W pośrodku i po rogach sali fontanny wina i pachnących wódek rozpraszały po powietrzu upajającą rosę. Stół, malowniczo ubrany, zastawiony był najwykwintniejszemi potrawami, owocami, przysmakami z ostatnich krańców świata zebranemi. Pod talerzem każdego z biesiadników, na pamiątkę ofiarowany, leżał wielki złoty medal. Paziowie, odznaczający się pięknością, strojni ze wschodnim przepychem, roznosili wyszukane wina i chłodniki. Światło, rozchodzące się ze szklanych różno-kolorowych latarni, w tysiącznych odbite promieniach od zwierciadeł, śród kwiatów, złota, kryształów i srebra, drżąc na liściach całego gaju drzew, wzdłuż ścian poustawianych, otaczało biesiadników jaśniejących wspaniałymi strojami i pięknością; atmosferą upajającą wszystkie zmysły; a jakby nie dość jeszcze było sztucznego światła, wielkie okno, wychodzące na balkon, przez pożar wyłamane, zostawiono otwarte i tamtędy księżyc szeroki wachlarz promieni wpuszczał aż do środka sali.
Z jednej strony, za zasłoną ponsową, złotem wyszywaną, była ukryta muzyka i kilkudziesięciu śpiewaków; niewidzialni, brzmieniem radości i wesela napełniali cały gmach, dodając truciznę muzyki do upojenia wszystkich zmysłów.
Na najniższym końcu stołu było nakrycie, odznaczające się prostotą od innych. Miejsce to zajmował Sędziwój. Podparty ręką, zamyślony, z zimnym szyderczym uśmiechem, rzadko odpowiadał na pochlebne słówko piękności, na dowcipne odezwy, jego dumę podsycające. Blady, z chorobliwym rumieńcem gorączki, z iskrzącemi oczyma, w prostej czarnej odzieży, wydawał się wśród tego tłumu gości, jaśniejących całym przepychem ówczesnego stroju, jakby był złym duchem, czyhającym na koniec zabawy.
Opodal od sali bankietowej, w jednym z bocznych pokoi słabo oświetlonych we framudze okiennej, stało dwóch ludzi zajętych żywą rozmową. Jeden z nich w podróżnym płaszczu, świeżo przybyły, był Rogosz; drugi, lekarz Bodenstein, przeciw zwyczajowi swojemu strojnie ubrany, wyszedł z uczty, w której brał udział.
— Nie masz więc wątpliwości — rzekł przyjaciel Sędziwoja — że on posiada tę wielką tajemnicę, o której istnieniu tak długo wątpiłem.
— Przecież się z tem nie tai — odparł żywo Bodenstein. — Sam własnemi oczami patrzałem jak odbywał przemianę ołowiu, srebra, cyny, miedzi, żelaza, merkuryuszu na jak najczystsze złoto. Dotykałem go się własnemi rękami; złotnicy wszystkie z niem próby odbywali.
— Mówisz, iż elektor przyjął go łaskawie?
— Prawie jak równego sobie. Z nim tylko rozmawiał, żartował, razem z nim jadł, posadziwszy go przy stole na pierwszem miejscu przed wszystkimi książętami, po swojej prawej stronie. To jest rzecz niesłychana! — Pozwolił mu wstępu każdego czasu do siebie. Wszyscy dworzanie, a szczególniej Alchemicy, nie posiadają się z zazdrości i gniewu.
— To niepojęte! — rzekł Rogosz, zamyślając się, po chwili dodał — wiem, że jesteś człowiekiem roztropnym, ale czyś dobrze uważał wszystkie okoliczności, czy niema w tem jakiego podstępu?
— Wierzcie albo nie wierzcie — odparł urażony medyk — ale jeśli tu jest jakie oszukaństwo, wytłomacz mi, jakim sposobem oszukać można tylu pilnie przypatrujących się, z których każdy się zna na rzeczy; kiedy ołów, tygiel, węgle, wszystkie narzędzia najtroskliwiej badane były; a w wielu doświadczeniach z jego proszkiem, on nawet niczego się nie dotykał. Można kilka razy jednego człowieka oszukać, ale tylu razem, tak często oszukiwać, niepodobna.
— Zresztą powiedz, jakie bogactwa mogłyby wystarczyć na takie życie i skądby je wziął? — Dwór jego składa się więcej niż ze stu ludzi i dwa razy tylu koni.
Biesiady takie, jak widzisz, trwają od zmierzchu do świtu, od rana do nocy. Ja włóczę się za nim od samej Pragi jak cień; śledzę każdy krok jego, czatuję, może mi się uda wybadać jego tajemnicę; patrzę więc na wszystko i widzę, iż na takie życie skarby Cesarza Rzymskiego nie wystarczyłyby.
— Musisz się sam przytem mieć nie źle — rzekł ironicznie Rogosz.
— Bynajmniej — odpowiedział z westchnieniem Bodenstein. — To jest marnotrawca, szaleniec, waryat, ale jednak wie o każdym groszu, który wydaje. Żaden lichwiarz pewno nie prowadzi tak drobiazgowych rachunków. Nikomu nie wierzy, targuje się aż do znudzenia, w zbytku swoim jest skąpy. Ten jego służący, kałmuk, wszystko urządza, jemu jednemu wierzy. Sędziwój rzuca złoto, ale tylko tam, gdzie jemu się podoba. Prośbą nic u niego nie zyskasz, żadnemu proszącemu nie dał jeszcze ani szeląga; to jest szatan, co się z cudzej nędzy raduje.
Byłem ja raz w krytycznem położeniu; zresztą nie mam się co przed tobą taić. W Pradze, w jednej z pierwszych karczem podpiłem sobie, a że wiedziano, iż przyjechałem z Alchemikiem, o którym całe miasto gadało, rozumieli więc, że mam złota jak piasku. Nie zaprzeczałem temu, i kilka dni bawiliśmy się wybornie, kiedy jednak przyszło do zapłaty, mieliśmy wyjeżdżać, a tu ani grosza. Obdarto mnie ze wszystkiego, a ponieważ omnia mea mecum porto, zabrano mi i rękopism dzieła mojego, na którem sława moja i ostateczne nadzieje spoczywają. Żadnego nie widząc ratunku, pokonywam wrodzoną dumę, i udaję się w prośby do Sędziwoja, żądając parę dukatów. Właśnie wtedy wydawał podobny bankiet, na którym połowa biesiadników dobrze mnie znała. Wyszedłszy do mnie do ogrodu i zobaczywszy mnie w niebardzo przyzwoitym stroju białym, ponieważ wierzchnie suknie zatrzymano mi w karczmie, rzekł: — Dam ci sto razy tyle, ile żądasz, ale pod jednym warunkiem. — Pod jakim? — zapytałem z bojaźnią. — Oto teraz pójdziesz ze mną do gości i tam powiesz głośno te wyrazy: — „Mości panowie! Jestem Adam von Bodenstein, profesor z Bazylei i przyszedłem tu tylko po to, aby wam oświadczyć, iż świętej pamięci nauczyciel mój i ziomek Teophrastus, Aureolus Paracelsus, Bombastus von Hohenheim, był pijanicą, głupcem i włóczęgą, a cała jego nauka nie warta trzech groszy“.
Wiadomo wszystkim, co żyją, iż Boski mistrz nasz Paracelsus nie miał większego ode mnie wielbiciela.
Wyrzec te słowa, było to wystawić się na śmiech oczywisty; ażem zmartwiał na takowe żądanie. Proszę! błagam! wstyd i zimno dokuczają mi, lecz nie i nie, jak się uparł, nic nie ustąpił.
— I cóż — zapytał Rogosz — wyprzysięgłeś się?
— Cóż miałem czynić? poszedłem w czasie ich uczty, śród grzmotu, śmiechów, wyplułem przeklęte słowa, a natychmiast wyliczono mi parę set dukatów. Był to jedyny pieniądz, którym od niego otrzymał.
Kiedy do niego pierwszy raz przybyłem, żądając po dawnej znajomości jakiegoś zajęcia, sekretarza, pomocnika, laboranta lub lekarza, aby mieć pozór zostawania przy nim i śledzenia go, dozwolił mi zostać w swoim orszaku, ale szyderczo oświadczył, że nie jest w stanie płacić mi; i że nawet żywić się sam będę musiał. Zgoła Sędziwój dawniej tak nieśmiały, nie znający ludzi, zupełnie się zmienił; nie poznasz go. Jakaś w nim zimna powaga, szyderstwo, odpychająca wyższość nie pozwalają nikomu zbliżyć się do niego.
— Czy zajmuje się jakiemi sprawami, — zapytał po chwili Rogosz; czy oprócz biesiad i zbytku, wydaje na co innego pieniądze?
— Z początku jeszcze usiłował zajmować się czem chcesz, wszystkiem; i chociaż wszystko powodziło mu się, we wszystkiem dokazywał nadzwyczajne zdolności, to jednak wnet porzucał, nic go trwale nie zajęło. — Co do pieniędzy, wydaje, rozrzuca, jakby one wcale wartości nie miały. Najczęściej jednak wydaje na to, coby żadnemu uczciwemu i roztropnemu jak my człowiekowi, przez myśl nie przeszło. Ale też to sprowadza mu same przykrości. Pod Bazyleą mieszkał ubogi jeden i sławny z uczciwości stary kowal, mający jednego syna, młodego chłopaka. Kiedy Sędziwój opuszczał Bazyleę, nie wiem, gdzie się spotkał z kowalem i kupił mu, Bóg wie z jakiej łaski, rozwaliny pałacu od wieków zburzone; na dole góry kazał przepysznie pałac wyporządzić, założyć kuźnię, jakiej może w całych Niemczech nie było, nakupił mu koni, sprzętów, słowem zrobił go najbogatszym mieszczaninem. Syna zaś wziął do siebie i bardzo tego chłopaka lubił. I cóż powiecie na to? Tylko co on wyjechał, kowal zaprzestał roboty, zaczął hulać, bankietować, na stare lata chciał koniecznie odmłodnieć, prawie oszalał. Pałac był, ale dochodów nie było; zaczął więc pieniądze fałszować. Złapali go na uczynku i powiesili w Bazylei.
— A syn jego? — przerwał Rogosz.
— Poczekajcie tylko, jakie było dziwactwo Sędziwoja. Chłopak ten miał lat może osiemnaście; to sam wiek do rozpust i zabaw. Pośród takiego zbytku, on go jak najskromniej, prawie skąpo trzymał, pieniędzy mu do rąk nie dawał, i tylko go uczyć kazał i samotne godziny całe z nim na rozmowach trawił. Otóż nic dziwnego, że kowalczyk gorąco zapragnął pieniędzy. Jeszcze to było w Pradze, przechodzimy raz przez most, ciżba dworzan i ludu tłoczyła się, aby zobaczyć cudownego człowieka, gdy Sędziwój ni z tego, ni z owego zdejmuje trzos z siebie, pokazuje, że pękaty od złota i klejnotów i, ciskając go w wodę, odzywa się głośno, kto trzos ten dobędzie, weźmie go sobie, i drugie tyle dostanie nagrody.
— Znalazł się kto? — zapytał Rogosz.
— Nim Sędziwój dokończył mówić, już wychowaniec jego, najbliżej stojący, rzucił się z mostu, a rzeka była mocno wezbrana.
— Wydobył trzos?
— Gdzież tam! wpadł w wodę, jak kamień, i nie pokazał się więcej. Ale jak tylko wskoczył, pierwszy raz widziałem w oczach szalonego Alchemika zabłyszczały dwie łzy. Długo patrzał na szumiące nurty w milczeniu, aż gdy wreszcie nie było wątpliwości, że chłopak utonął, wtedy rzekł:
— На! lepiej, że zginął, tego jednego upodobałem i tymbym musiał gardzić.
— A kobiety? — zapytał Rogosz.
— O! i te niemało zjadły kamienia mędrców. Miał różne, wszystkich krajów, kolorów, wszystkich rodzajów piękności, ale żadnej dłużej niż tydzień nie kochał. Przepraszam! jedną Włoszkę woził ze sobą cały miesiąc, bo ta, powiadał, przekonała go, że i za złoto wszystko zrobić można. Nie masz wyobrażenia, jakie dziwaczne pomysły tej dziewczynie przychodziły do głowy. Nie przestawała ona na samych strojach i uwielbieniu głupich pasorzytów, jak inne kobiety, ale coraz nowe wynajdowała rozrywki, przynajmniej w zbytku była dowcipną. Raz jeden kazała przyrządzić fajerwerk, który krocie kosztował i kazała go spalić w takiem miejscu, między górami, daleko od wiosek, iż tylko ona i kochanek jej widzieli go, zresztą nikt. A ciągle miała jakąś sympatyę do ognia, koniecznie napierała się, aby jej w ogrodzie usypano Wezuwiusz. Tego już i kamień mędrców dokazać nie mógł. Sędziwój, opowiadając to nam, śmiał się do rozpuku.
— Czy ma ją jeszcze przy sobie?
— Dostała ospy i, zeszpecona szkaradnie, straciła całą wartość. Sędziwój pocieszał ją jak mógł, zaręczał, iż i tak kochać jej nie przestanie, możeby się nawet z nią ożenił, lecz niczego słuchać nie chciała; otruła się.
— Więc teraz serce jego jest zajęte?
— Kto ma tak pełne kieszenie — rzekł Bodenstein, — to choćby miał serce jak rzymskie katakumby, jeszczeby nie pomieścił wszystkich piękności, co się cisną do niego. Ale on obojętny. Przyznam ci się, iż go wcale nie pojmuję, a nieraz przypatrzywszy się bliżej, podejrzywam, czy też nie zaprzedał duszy swojej czartu? — Bo słyszysz tę muzykę, tę wrzawę, wesele! — to tak ciągle, całe jego życie otacza jeden bankiet bez przerwy. Niema rozrywek, jakichby, jak z rogu obfitości, nie sypano do koła; sławę też ma tak wielką, jaką tylko zapragnąć można, co tylko człowiek żądać może do szczęścia na tej ziemi, ma to wszystko. A jednak chociaż wszyscy się bawią, on jeden smutny, siedzi pośród gości jakby dlatego tylko, iż się obawia sam pozostawać, jakby mu brakło czegoś. Ciągle zamyślony, widocznie trapi go jakaś tajemna troska. Ja go nienawidzę z całej duszy i dlatego jedynie ten jego stan trochę mnie pociesza. Nieraz, kiedy bankiet trwa w najlepsze, wszyscy goście oddychają jedynie rozrywką, on dziko patrzy przed siebie, nieruchomy szklanny wzrok utkwił w przestrzeni jakby co widział przed sobą i nagłe zrywa się, blednie, włosy mu powstają, a wtedy wyraźnie dla zagłuszenia siebie, lub odpędzenia jakiegoś widma, staje się szaleńszym od wszystkich. Spełnia całe puhary, sypie żartami i wesołość jego porywa wszystkich, jakby cały bal pokąsała tarantula. Ale kto mu się wtedy dobrze przypatrzy, tego strach ogarnie!
— Może być, miłość bez nadziei tak go dręczy? — zapytał Rogosz.
— Toćby przecie starał się uprzątnąć zawady, zobaczyć kochankę, a on o tem ani myśli. Prawda, iż szuka, jeździł, dowiaduje się wszędzie, ale nie o kochankę, nie o kobietę, ale szuka tego, jeśli pamiętacie, co to takie wzbudził zajęcie w Bazylei, ów sławny Adepta...
— Kosmopolita! — zawołał Rogosz. — A więc teraz dopiero otwierają mi się oczy! Jeszcze o tem nie wiesz; to Kosmopolita uwiózł córkę owej wdowy, u której mieszkał Sędziwój. Ja teraz dopiero wierzę, że Kosmopolita był prawdziwym Adeptą; to on nauczył Sędziwoja tajemnicy, a ten teraz może trawiony miłością do Arminii, pomimo bogactw nie może znaleźć spokojności.
— Jeśli tak jest, dzięki ci, panie Rogoszu, i ja teraz rozumiem rzecz całą, a Kosmopolitę wyśledzę! — Ja głupi, zawistny, mniemałem dotąd, że Sędziwój wydarł mi Arminię, że on zabrał rękopisma, pozostałe po Tholdenie i z nich wyczytał tą wielką tajemnicę, a mnie przez to pozbawił i żony i takiego posagu. Rozumiałem, że potem pozbył się Arminii i że jest sprawcą mej niedoli. Lecz kiedy tak, poczekaj, Kosmopolito! choćbyś był w środku ziemi, potrafię cię wynaleźć. — W tej chwili idę do Sędziwoja.
— Zaczekaj! jedno słowo, powiedz mu ubocznie, iż jestem tutaj i chcę z dawnym przyjacielem pomówić. Zyskiem, jaki stąd wypadnie, podzielimy się, bo wspólną jest własnością, działajmy tylko razem. Zobaczysz, że niedługi czas upłynie, a uda mi się Sędziwoja wtrącić w jakie intrygi, a potem do więzienia. Wtedy nie wykupi się pięćdziesięciu funtami złota.




Nad ranem już gwiazdy znikały z nieba, brzask dzienny je zacierał, i światło lamp bledniało, kagańce przed domem gasły. Muzyka śpiąco powtarzała jednotonne zwrotki, a większa część gości drzemała w obszernych krzesłach. Znakomitsi już dawno opuścili zabawę; wielka sala podobna była do pobojowiska, wszystko porozrzucane. W dalszych tylko komnatach wytrwalsi godownicy i piękności dwuznacznych obyczajów, ostatniem wysileniem pokonywali znużenie. Przy jednym z bocznych stolików, na puchowym wysłaniu pysznej sofy, Sędziwój rozmawiał z Rogoszem, lecz nie tak już poufale jak niegdyś: stosunek się zmienił. A chociaż Sędziwój prosił szyderczo o rady, przyjaciel jego nie był tyle śmiałym.
— Więc wkrótce wyjeżdżasz? — rzekł Rogosz.
— Może jutro, może dziś.
— Na długo?
— Albo ja wiem? — toć przecie całe szczęście bogatych, iż robią, co im się podoba, niczem nie związany, ani przywiązany, dziś chcę tak, jutro inaczej może mi się zachce — co mię to obchodzi.
— Znudzi ci się jednak takie życie bo przyznaj, małżonka, stały dom, spokojne, ciche życie mają także swoje powaby.
— Nie każdy równie jest szczęśliwym — jedna miłość za pieniądze kupić się nie da; nieprawdaż, kochany zastępco przy mojej kochance?
— Tembardziej powinieneś się starać o prawdziwą miłość — rzekł Rogosz obojętnie.
— Szkoda — odparł Sędziwój, — żem wcześniej nie zasięgnął twej rady; ale to było napróżno. Noe każdy może usuwać granice, jakie mu los naznaczył.
— Czyli — dodał Rogosz, pilnie wpatrując się w Sędziwoja, nie każdy może być Kosmopolitą — chciałeś powiedzieć.
— Kosmopolitą! — zawołał, zachmurzając się młodzieniec — skądże ci wpadło teraz jego nazwisko?
— Przypadkiem; przecież kiedyś byłeś jego wielkim zwolennikiem.
— Bo zasługiwał na to — rzekł Sędziwój, a w całej jego postaci przebijało się jakieś wzruszenie, niepokój wewnętrzny.
— Nie widziałeś go od tego czasu? — zapytał Rogosz, ale Alchemik już nie słyszał; napróżno walczył chwilę z napadem słabości. Zbladł, otworzył szeroko usta, chcąc mówić, oczy nieruchome wlepił przed sobą w powietrze, zerwał się z krzesła i aż do muru cofnął się, wyciągnąwszy ręce przed siebie, jakby odpychał niewidzialne jakieś widmo. Pot kroplami wystąpił mu na czoło, i głuchym z piersi głosem zawołał:
— Precz ode mnie!...
A potem spuścił głowę i zamknął oczy. Po krótkiej chwili, jakby z wysileniem, i z zebraniem ostatnich sił, dziko się zaśmiał i poskoczył naprzód.
— Hej muzyka! wina! zasłońcie okna! niechaj się dzień dla nas cofnie! szalejmy do nowej nocy. — Najwytrwalszym tancerzom i tancerkom rozdzielę nagrody godne ich trudów.
I wychyliwszy potężny puhar cypryjskiego wina, gdy nowa muzyka z nową siłą elektryzującym zabrzmiała tańcem, uchwycił jedną z pięknych towarzyszek późnej zabawy, i rzucił się w szalone kręgi tańca. Za jego hasłem całe towarzystwo, z nowym życiem oddało się uciechom.
Coraz nowe rozrywki bez przerwy po sobie następowały. — Gdy goście znużeni, spoczęli na chwilę dla ochłody, muzyka umilkła, a czarowne dwa chóry głosów zabrzmiały. Zasłona z jednej strony uniosła się, i kilkanaście tancerek różnego wieku i wzrostu, ledwie ziemi tykając, wybiegło. W lekkich pół-przejrzystych indyjskich ubiorach, strojne w kwiaty i drogie kamienie, z jaskrawemi oczami i ponętnym uśmiechem, w pełnych wdzięku obrotach i niewymuszonej zręczności, nęciły wzrok do śledzenia każdej zmiany ich tańca.
Rogosz z pałającemi ustami, chciwie patrzał na balet, gdy Sędziwój z lekka dotknął go po ramieniu i rzekł:
— Coby powiedziała na twoją zabawę twoja żona, kochany przyjacielu?
— Adela! — odparł, jakby budząc się Rogosz — ona zwykła do zabaw, nietylkoby ją to zajęło, co Arminię.
— Arminia, — mówił obojętnie Sędziwój — to dziecko...
— Jednak ładne dziecko i warte tych piękności — rzekł z przyciskiem Rogosz.
— Przyznam ci się — odparł Sędziwój, — iż jakkolwiek dość podobnych towarów kupowałem, nie nauczyłem się dotąd ich cenić. — Zdrowie twojej żony!
— Zdrowie jej i Arminii — podnosząc kielich, zawołał Rogosz.
— Jak widzę, dziś same dawne znajomości wracają ci do pamięci — przerwał Sędziwój z uśmiechem.
— Rozumiałem, iż tem wspomnieniem zrobię ci przyjemność.
— O, dzięki ci, słodki przyjacielu! a więc i ja muszę ci się odpłacić wdzięcznością; słuchaj mnie, tylko pilnie.
Przybyłeś do Sztudgardu umyślnie ze mną. Bodenstein, któregoście wysłali, aby moje kroki śledził, zdał ci sprawę ze wszystkiego co widział. Wpadaliście na rozmaite domysły, ale zaręczam wam, żaden nie jest prawdziwym. Obiecałeś baronowi, że staniesz na czele możnej partyi w Polsce, a oni rozumieją, że w Polsce na drodze złoto się rodzi, bo je nasi posłowie rozrzucają. Obiecałeś mu w imieniu dyssydentów znaczne sumy, jeżeli z zaciągowem żołdactwem przyśpieszycie nad granicę. Obiecałeś mu zręcznością swoją wielu Panów Niemieckich wciągnąć w jedną sieć, którąby baron kierował, a ty łowił. Tym sposobem zyskałeś Adelę za żonę. Tymczasem oszukaliście się wszyscy na sobie. Wszystkie nadsztukowania, wymysły rwą się jedne za drugiemi. Jesteś zgubiony, jeśli nie będziesz miał pieniędzy, wiele pieniędzy.
Przybyłeś tutaj, aby ich ode mnie dostać. Gdyby się pora zdarzyła, już dawno Bodenstein wtrąciłby mnie do więzienia, wplątawszy w jakie nieprawe zabiegi, a potem nakłoniliby możnych do wyciśnięcia ze mnie tajemnicy torturami. Jednak wszystko wam się nie powodzi. Kochany przyjacielu, jesteś zanadto rozsądny, abyś się miał wypierać. Ja w nagrodę wszystko zrobię, co zechcesz. Na początek dam ci tyle złota, ile sam zaważysz; ale pod jednym warunkiem.
— Pod jakim? — zapytał z cicha Rogosz, blednąc i czerwieniąc się na przemiany; a z przygryzionych ust krew mu się sączyła.
— Sprzedaj mi Adelę.
— Zapominasz się! — zawołał, wstając z sofy.
— Tylkoż się nie unoś gniewem — zimno odrzekł Sędziwój. — Pomówmy z sobą, jak na rozsądnych ludzi przystoi. Pierwej od ciebie własny jej ojciec wystawił ją na sprzedaż Reudlinowi. Ja nie miałem wtedy za co kupić, tyś był zręczniejszy.
— To są żarty.
— Ze złotem niema żartów.
— Zresztą wybieraj. Żona zawadza ci teraz do działania; nie możesz nosić płaszczyka na obu ramionach. Naprzód więc, pozbywszy się jej, możesz uzyskać rozwód, i potem się korzystniej ożenić. Powtóre, mając pieniędzy, wiele zechcesz, spełnisz twoje obietnice, staniesz na czele zbrojnej partyi, a wtedy przyszłość Bóg wie, co zdziała. Z drugiej strony jeśli na ten targ nie przystaniesz, poślę twoje listy i układy tu zawierane do Króla Zygmunta i o wszystkiem uwiadomię kanclerza. Baronowi zaś pokażę listy, które pisujesz do katolików, aby się uniewinnić na przypadek przegranej; objawię cały twój plan zdradzenia obu stron.
— To nie podobna! wołał Rogosz — ja żadnych podobnych listów nie pisałem.
— Zapomniałeś, przyjacielu, że dla złota niema nic niepodobnego. Namyśl się prędko, bo już tego pokoju bez odpowiedzi nie opuścisz: odeślę cię baronowi wraz z listami.
— Miałżebyś mnie uwięzić! — porywając się do szabli, wyrzekł z zadziwieniem; lecz wnet ochłonął, spostrzegłszy, że każdych drzwi pilnuje dobrze uzbrojony hajduk. Opór na nicby się nie przydał.
— Pięknie szanujesz prawo gościnności.
— To wszystko bajeczki — rzekł Sędziwój ze śmiechem — tak mi sam niegdyś mówiłeś, dziś korzystam z twoich nauk.
Rogosz spoglądał po stronach, jakby szukał ratunku, aż wpadając na nowy wybieg, zapytał:
— Czy Adela na to zezwoli?
— Jeśli to ostatnia twoja obrona, to niewielka zręczność! A przecież Adela o tem wiedzieć nie potrzebuje, że została drugi raz sprzedaną. Albo ty, tak wymowny, wytłómaczysz jej, że to dla większego waszego dobra nastąpiło; wytłómaczysz jej, że teraz będzie ze mną szczęśliwszą, niż z tobą — ona tak rozsądna, przystanie! Albo też, jak chcesz, możesz ją porzucić, ja znajdę, wesprę, pocieszę, dawną miłość przypomnę, a mówić tylko będę o przyjaźni i wdzięczności; dla tych słów kobiety mają wiele pociągu. Wdzięczność ku mnie będzie jej obowiązkiem; Adela zaś tak szanuje obowiązki! przecież mnie tylko poświęciła dla obowiązku; sprzedała miłość, aby kupić męża. W dodatku do targu, wszystko co jest w tym domu moją własnością i ten balet i te sprzęty i tę Murzynkę, daruję ci.
Rogosz namyślał się. Murzynka, wino i chciwość brały nad nim górę. Spojrzał dokoła, jakaś z dziewcząt, cudnej piękności, z wzruszonym oddechem, iskrzącym wzrokiem, wzywała go do grona tańczących, właśnie kiedy Sędziwój, nakreślony naprędce kwitek, podawał mu do podpisu, jak szatański cyrograf. Miał tylko podpisać, iż on, Wacław Rogosz, sprzedaje swą małżonkę Adelę von Wardstein, Michałowi Sędziwojowi za pieniądze.
Rogosz, powstając z sofy, uchwycił białą dłoń, podającej mu do tańca dziewczyny, a prawą ręką nakreślił na kwitku swoje nazwisko, i zawołał prawie z radością:
— Niech się stanie!
Sędziwój patrzał za odchodzącym z wyrazem pogardy, a zgrzytnąwszy zębami, uderzył nogą w ziemię i ponuro rzekł do siebie:
— Na dźwięk tego przeklętego metalu, ginie nawet granica podłości i hańby.




VI.
Uwięzienie.
„Jeżeli Anioł upadł, i wyrokiem wiecznym,
„Skarany, jakże człowiek może być bezpiecznym?
Sąd ostateczny, Yunga.

W mieście Enkhuysen, nad jeziorem Zuyder w Holandyi, mieszkał bogaty kupiec, właściciel wielu okrętów, nazwiskiem Jakób Hannsen.
W czasie morskiej podróży jesiennej, w celu handlowym odbywanej, na morzu Niemieckiem napadła go burza, i skołatane okręty ku brzegom Szkocyi zagnała. Szczególnym tylko wypadkiem uratował się od rozbicia i wylądował pod siołem Seatown.
Cała okolica dzika, odległe, w górach leżące wioski, nie nastręczały sposobu ratunku, jeden tylko zamek Seton-house nad morzem, na nieprzystępnej skale zbudowany, był najbliższem mieszkalnem siedliskiem. Już Hannsen był pewnym, iż stanie się pastwą barbarzyńskiego prawa, którym podlegali rozbitkowie i jeżeli nie więcej, utraci przynajmniej towary i okręty. Panem, zamieszkującym zamek, na szczęście kupca, był Kosmopolita od miejsca tego mieszkania zwany w okolicy Setonem; ten z szlachetną ludzkością pośpieszył na ratunek ludziom, przyjął ich w swoim zamku, okręty szybko naprawić kazał, i Hannsena postawił w możności powrócenia do kraju, o czem ten ostatni już zupełnie wątpił. Ujmujące obejście się Kosmopolity, jego dobroć, napełniły wdzięcznością serce Holendra. Odjeżdżając, zaklinał go, aby, jeśli kiedy na stały ląd przybędzie, nie omieszkał go odwiedzić w Holandyi.
W parę miesięcy potem, kiedy już żegluga z przyczyny lodów, dla wszystkich okrętów była zamkniętą, Kosmopolita przybył do Enkhuysen i u zdziwionego i uradowanego Hannsena, dni kilka zabawił.
Holender był jednym z rodzaju tych łudzi, którzy od młodości jedną ubitą postępując drogą, nie znając co to jest namiętność, nigdy nie zboczyli; u których uczciwość stała się nałogiem.
Uczucie obowiązku biernego jest u nich wyższem nad wszystko; dla obowiązku gotowi poświęcić majątek, szczęście; pomimo to jednak głuchymi są na wszelki głos serca, który nazywają chorobliwą czułością. Ten głośnej poczciwości charakter Hannsena sprawił, iż, odziedziczywszy znaczny majątek, nadzwyczajnie go pomnożył, a co więcej, iż obok majątku, obdarzony był powszechnem zaufaniem ziomków. Pomimo to jednak, kupiec, czcząc obowiązek jako swojego Boga, nieuznawał innego. Niewiele on troszczył się, czy nad materyą panuje jaka siła; nie badał nic, co za zakres jego zatrudnień wychodziło, a z wszelkich teoryi wiary, miłości, nadziei, nie mających bezpośredniego zastosowania do dobrego bytu, śmiał się przed poufałymi. W rozmowie z Kosmopolitą, gdy był u niego, cały charakter i sposób myślenia rozwinął i gorąco powstawał na wszelkie urojenia, jak mówił, tych, którzy przyznają ludziom duszę i nieśmiertelność. Poczciwymi, mówił, powinniśmy być tutaj na ziemi, aby się dobrze działo, a gdy śmierć podkreśli i zrobi bilans naszego żywota, ludzie sami zobaczą, jak kto był daleki bankructwa, nie potrzeba tu żadnej nieśmiertelności. Między innemi, powstawał także na nauki kabalistyczne, na magię, astronomię i alchemię.
Kosmopolita przy odjeździe z domu kupca, miał z nim tylko jedną rozmowę, w końcu której w jego oczach zamienił kawał ołowiu na złoto, i oddał mu na pamiątkę. Po wyjeździe Kosmopolity, gdy cały wypadek rozgłosił się, przyjaciele i znajomi Hannsena, więcej niż nad przemianą metalu, dziwili się nad zmianą postępowania i życia kupca. Opowiadał, iż Kosmopolita tą jedną rozmową, której za żadne skarby świata powtórzyćby nie chciał, przekonał go, iż całe jego ubiegłe życie było jednem, ciągiem pasmem bałwochwalstwa i niecnoty. Hannsen stał się odtąd milczącym, mistycznie pobożnym, powrócił do katolicyzmu, który porzucił, i, oddalając się powoli od handlu, oświadczył, iż gorliwie odprawi pokuty za dawniejsze zdania i czyny. Z nawrócenia swego nie robił żadnej tajemnicy i wszystkim o całym wypadku opowiadał.
Kosmopolita z Holandyi udał się do Drezna. W owym czasie panował w Saksonii Chrystyan II, Elektor. Srogi charakter młodego księcia wiele jego czynów napiętnowanych podał historyi. Ojciec jego, jak wielu innych panujących, wierzył w alchemię, z zapałem jej się poświęcał, znakomite wydając summy na alchemików i doświadczenia alchemiczne. Syn śmiał się z namiętności ojca i razem z wstąpieniem jego na tron, ogień w pracowniach zamkowych wygasł, a alchemicy wypędzeni i prześladowani zostali.
W takich stosunkach Sędziwój przybył ze Sztudgardu do Drezna, a w tymże samym czasie przyjechał Hannsen, chcąc się jeszcze raz widzieć z Kosmopolitą. Bodenstein, ciągle włóczący się z Sędziwojem, a dla zamiarów swoich i poleceń Rogosza, skrzętnie zawierając znajomości z cudzoziemcami, poznał Hannsena i dowiedział się od niego o pobycie Kosmopolity. Radość Bodensteina z tego zbiegu okoliczności była do nieopisania; wszystko spiknęło się na zgubę i poniżenie tych, ku którym piekielną pałał zawiścią. Zawiadomiony Elektor przez Bodensteina, wezwać kazał Hannsena i ten, nie domyślając się, że działał na zgubę tego, którego najwyżej uwielbiał, wyznał wszystko. Wskutek tego Kosmopolita schwytany został, lecz nie tylko nie zapierał się swej sztuki, ale ofiarował dać jej dowody w przytomności Elektora. Po odbytem doświadczeniu, Elektor, widząc sam przemianę jakiegoś metalu na złoto, rozpalił się chciwością. Z początku podchlebstwami starano się wyłudzić tajemnicę, gdy to nie skutkowało, spodziewano się dostąpić okrucieństwem, czego chytrość dostąpić nie mogła.
Bodenstein, sprawca całej zdrady, obawiając się Sędziwoja zemsty, usunął się od niego, czyhając jednak i jego wtrącić w przepaść.
Arminia, żona Kosmopolity, nie była uwięzioną; nie pozwolono jej dzielić więzienia z mężem i Bodenstein radował się zawczasu, iż dawne jego marzenia jeszcze się spełnić mogą. Radość tę zachmurzyła tylko wiadomość, iż w dniu uwięzienia Kosmopolity, Sędziwój był w zamku u Elektora, i jak wszędzie, nader łaskawie od niego przyjętym został.




VII.
Ostatnie wezwanie.
„Duch sam sobie jest wszystkiem, miejsca mu nie trzeba
„Sam sobie z piekła niebo, piekło robi z nieba.“

W ciemnem i obszernem podziemiu, jednej z narożnych wież drezdeńskiego zamku, spoczywał na garści zbutwiałej słomy Kosmopolita. Dzban wody i kawał chleba, od kilku dni nie tknięte, leżały obok niego, na wilgotnym kamieniu podłogi. Naprzeciw wysoko, było małe okrągłe okienko, przedzielone dwiema żelaznemi sztabami, które na jasnem tle pogodnego nieba, wydawały się jak czarny krzyż. Kilka gwiazd przesyłało drżące promienie obok tego znaku zbawienia, do ponurego lochu. Już trzy dni po pierwszych torturach więzień spoczywał. Wszystko w mieście spało w głębokiem milczeniu, do podziemia dolatywał tylko czasami odgłos warty.
Kosmopolita powstał, zbliżył się do okienka, patrzał długo w ubrylantowane gwiazdami niebo, i utonął w myślach.




I dlaczego synowie światła nie okazują ci się? — dlaczegóż współwyznawcy wielkiego bractwa głuchymi są na twe wezwania? — kabalisto, czy czary twoje są już bezsilne? — Bledniesz, serce twoje drży. Nie takim byłeś niegdyś, kiedy duchy światłości posłuszne były twoim rozkazom! Nie zioła to, nie czary, nie słowa tajemnicze, ale dusza rozkazuje dzieciom eteru, a dusza twoja ustąpiła swego berła miłości — miłości ziemskiej, której córką jest śmierć.
O młody Chaldejczyku, pomimo niezliczonych wieków twego życia, równie młody jak w owych czasach, kiedy nieczuły na piękność nieczuły na rozkosze, słuchałeś na odwiecznej wieży ognia, harmonią gwiazd, nauczającą cię ostatnich tajemnic, zwyciężających śmierć, a teraz boisz się śmierci? Nauka więc twoja jest kołem, które cię przywodzi do punktu, z któregoś wyszedł.
Mistrze nie słuchają już twojego głosu! — Synowie światła gwiaździstego nie odwiedzają duszy, w której namiętności ćmią wzrok najczystszej myśli.
Lecz jest jeszcze sposób! — Wahasz się?




Więzień odstąpił od okna w głąb więzienia i zwolna wyrzekł:
— Na potężne zaklęcie nieśmiertelnej sztuki, synowie światła, wszywam was! — Zrzekam się władzy! — Po raz ostatni chcę widzieć was! — Choćbym upadł, jak strącony anioł Państw ciemności, nie możecie opuścić. — Na tej ziemi syn prochu, jednak nieśmiertelny, składam mą potęgę; w jej imię po raz ostatni wyzywam was, ozwijcie się!
Śród brzmienia oddalonych dźwięków w harmonijnych tonach, jakich ludzkie nie słyszało ucho, olbrzymie promienie rażącego blasku błysły w ciemnym lochu. Wszystko co ziemskie, spłynęło z przed oczu na falach światłości. Ściany więzienia cofnęły się w przestrzeń nieskończoną. A śród oceanu eteru wyskakiwały pojedyńczo z zakątów ziemi postacie mędrców. Siedmdziesiąt i kilku ich tylko było.
— Com przepowiedział — ozwał się jeden głos — stało się; widzący, upadłeś!
— Tu obok ciebie, jednak tobie niewidzialny, spoczywa wróg rodu i czyha na swoją ofiarę, jeden krok cię od niego oddziela. Teraz już nie znasz siebie. Sam stanąłeś na granicy dwóch światów! Dzień ślubu twojego był dniem śmierci twojej chwały i siły!
Gdybyś był niegdyś odłożył czas ostatniej inicyacyi do najwyższych tajemnic, aż do pory, w której wiek późniejszy ostudzi serce, byłbyś uniknął upadku! Teraz z wieku w wiek żałować będziesz zuchwałej dumy, która cię natchnęła do prośby o zachowanie piękności i uczuć młodzieńczych z straszliwą wielkością nieśmiertelności.
— Niе będę żałować — rzekł mędrzec.
Uniesienia radości, tęsknota smutku, które mojem istnieniem kołysały, więcej warte niż tysiące lat życia mistrzów naszych. Niе kochając nic i niczego nienawidząc, życie ich upływa, jako jeden letarg ciągły.
— Lecz my spełniamy cel żywota — odparł głos, — żyjąc badaniem prawdy i czcią jej, każde posunięcie myśli napełnia rozkoszą nieznaną ludziom zwyczajnym, nieprzeliczone pasmo naszego życia. A twój cel, gdzież on jest teraz? Na co ci się cała mądrość przydała, kiedy nie mogłeś zbadać serca jednej prostej dziewczyny?
— Tak! — rzekł mędrzec — od pięciu tysięcy lat badam cuda stworzenia, a nie mogłem odkryć ani połowy tych, jakie zawiera jedno proste serce człowieka.
— Nie mogłeś jej natchnąć miłością, dla której gotówbyś się zrzec klejnotu twego istnienia — nieśmiertelności.
— Mogłem ją natchnąć uczuciem podobnem do miłości — rzekł widzący — bo i cóż trudnego dla silnej woli, aby wszystkie jej myśli otoczyć jednem kołem, za któremby nic oprócz mnie i tylko mnie widziała? — Najprostszy z uczni naszych zdołałby rzucić ten urok na duszę kobiety; lecz byłażby to miłość, jakiej ja żądam? — ja gardziłbym takiem przywiązaniem. Chciałem, aby ona sama całym ogniem czystej namiętności duszy przywiązała się do mnie, bo nie niewolnika, lecz równą sobie chciałem mieć kochankę.
— Zwyczajnych ludzi harmonia serc — rzekł jeden z mistrzów — przed przybyciem ich na świat, jak dwa tony jednego akordu, już są dla siebie przeznaczone, lecz gdzież znajdziesz śmiertelną córkę prochu, któraby odpowiedziała na twoje westchnienia? I oto teraz podziwiaj twoje własne dzieło; chciałeś ją wybawić z ciążącego przekleństwa i sam zwaliłeś ją na swoją głowę i chciałeś ją wyrwać z niebezpieczeństwa, a oto teraz opuszczoną, los chwycił w żelazne szpony, i wystawił na wszystkie napaści złośliwych... I nie możesz ani przewidywać, ani jej ratować... Nie bluźnij przeciw twej mądrości, bo przecie odwieczne jej prawa tajemnemi ci były. Potęga mądrości ginie tam, gdzie się wmiesza uczucie lub namiętność, zimna myśl traci władzę w przywiązaniu i wchodzenie w zwyczajne ziemskie stosunki; i ty popadłeś teraz prześladowaniom, które dawniej ze śmiechem uchylić umiałeś. A zapomniałeś, że zdradliwa miłość kobiety zwyczajnego nawet człowieka natchnie wyższem dążeniem, biedny! będzie mniemał, iż na anielskich skrzydłach do nieba uleci.
A jeśli zawierzy jej spojrzeniu, musi potem samotny wznosić się w sfery, za któremi wzdycha, bo kochanka jego przykuta do ziemi — wyszydzi ogień, który wznieciła, albo go łzami swojemi zagasi.
Lecz orzeł nie powinien naśladować krzątań się jaskółek, ani miłosnych gruchań turkawki.
Przypatrz się nieuchronnemu przekleństwu, które w ślad idzie za połączeniem się wzniosłej istoty ze zwyczajnem stworzeniem. Twojej natury ona nie pozna, poświęcenie będzie uważać za złe. Bo istota, na najniższym szczeblu duchowym stojąca, w tym, który szczytu sięga, widzieć będzie czarownika lub szatana. I biedny Tytanie, czy masz jeszcze łzy?
— Nie na łzy, lecz na całą krew moją synowie światła, zaklinam was! nie dla mnie, lecz dla niej wskażcie ratunek, szczęście! — żadna ofiara nie będzie mi trudną; powróćcie ją światu, obrońcie od zdrad, któreby ją w przepaść pociągnąć mogły.
— Bojaźń jest więzem łączącym człowieka z najgrubszą częścią ziemi, jego mieszkaniem i przeszkadza mu się wznieść. Lecz czy ty nie zrozumiałeś, że kochać jest toż samo, co obawiać się? — Nie widzisz-że, że władza, którą się chlubisz panowania nad wrogiem, już jest daleką od ciebie? Już on wpływa, usiłuje cię strachem napełnić, zwieść cię i wyszydzić!
A teraz dwie są tylko drogi! Możesz zachować warunki odwiecznego twego bytu. Opuść miłość, rozłącz się z kochanką, niech los jej spełni się sam przez się. Uwolnij się z wszystkich więzów, które wzrok twój ćmią, od bojaźni, nadziei, żalu i z czystą myślą rzuć się w nasze objęcia!.
Albo jeżeli chcesz kilka chwil życia jej uszczęśliwić, wtedy pozbawiony władzy, jako zwyczajny człowiek, spełnij swój los. Tą pokutą oczyszczony, prędzej przebędziesz drogę; i na chwilę odzyskasz władzę, ale zobaczymy się dopiero tam, gdzie już nigdy niepokoje ziemskiej dumy nie dochodzą...
Lecz aby się tam dostać, poznaj...
— Śmierć! — dokończył Chaldejczyk, opuściwszy głowę, a promieniści, synowie światła z nową harmonią na falach jasności, rozpłynęli się w eterze.




VIII.
Tortury.
„Jałowiec i Cedr, namaszczone olejem, wolne są od robactwa i spróchnienia; podobnież dusza raz ożywiona Beskiem tchnieniem, nie podpada żadnemu tego świata zepsuciu”.
Pliniusz. Ks. XVI. R. 40.

Więzienie Kosmopolity mocno było strzeżone; wszystkie pogłoski, dochodzące o nim, nakazywały ostrożność. Przedsionek więzienia, będący zarazem kurdygardą, zapełniało czterdziestu żołnierzy z kapralem, umyślnie do pilnowania więzienia przeznaczonych.
Późno już było w nocy, na kominie trzeszczący palił się ogień, mały dobosz raz po raz starym rapierem w nim grzebał. Przed ogniem, na wielkim krześle, wygodnie grzejąc się, siedział otyły wachmistrz z wyciągniętemi nogami, podciągając co chwila opadające cholewy obszernych butów ówczesnej mody.
Przy stole słabo oświetlonym od kagańca, na łańcuchu ze sklepienia zwieszonego, porozpierani wojacy grali w kości, inni patrzyli na grających, lub zabawiali się rozmową, a wszystkim krążące kufle długi czas skracały. Ogorzałe twarze, potężne wąsy i brody, odbłysk promienia, odbity od żelaznych pancerzy i naramienników, stosowny tworzyły obraz do ich rozmów jaskrawych, przekleństwami kraszonych. A rozmowy wszystkie obracały się ciągle i wracały do jednego głównego przedmiotu, do więźnia, którego strzegli. Nie było zbrodni i czarów, którychby mu nie przypisywano, a rozognione wyobraźnie trunkiem i tajemniczością, otaczającą więźnia, najdziwaczniejszym wierzyły powieściom. Opowiadania i kufle w najlepsze krążyły, gdy na kurytarzu zewnątrz dał się słyszeć odgłos zbliżających się ludzi. Otworzono podwoje, błysnęły pochodnie i całe wnętrze kurdygardy, krwawem światłem olśniły; za pachołkami, niosącymi pochodnie, postępowali panowie radni, sędziowie w togach i czarnych beretach, a w końcu kat, w czerwonym płaszczu, z błyszczącym mieczem i oprawcami.
Cicho się zrobiło śród żołnierzy, rozstąpili się na strony, a orszak postępował w milczeniu, jak szereg duchów udręczenia. Widok tych zimnych nieruchomych twarzy, posępnych ubiorów, a najposępniejszych spojrzeń, uderzyły wojaków i ci, co z zimną krwią mordowali na polu bitwy, z dreszczem bojaźni patrzyli na sędziów; tak przerażającą była wtedy myśl wszelkiego sądowego badania. W głębi kurytarza łańcuchy, kłódki i drzwi żelazne zabrzęczały, otworzono więzienie, i odgłos kroków całego orszaku zginął w echu ciemnych sklepień lochu. Drzwi zatrzaśnięto i przez chwilę trwało milczenie pomiędzy strażą; gasnącego ognia na kominie i blednącego kagańca żaden nie poprawiał.
W pierwszym sklepie, czyli izbie sądowych badań nikt się nie znajdował. Żadne okno nie oświecało tego przybytku jęków i męczarni. W głębi, między dwoma grubymi murowanymi filarami, stał stół, pokryty czarnem suknem, na niem narzędzia do pisania, papiery, zwoje pargaminów, dzwonek, klepsydra i Chrystus na wielkim krzyżu; i tortury bowiem, w owych czasach pobożności, odbywały się w Imieniu Zbawiciela! — Na środku sklepu umieszczona była długa ława z dębowego bala, z obu końców zaopatrzona śrubami i rzemieniami do krępowania i rozciągania winowajcy. Czasami tak rozciągniętemu przez blaszany lej wlewano w usta znaczną ilość zimnej wody, co nadzwyczajne miało sprawiać boleści.
Dalej na podłodze oparte były ciężkie dyby, do zamykania nóg i prażenia ich powolnym ogniem węgli z podstawionych fajerek. Od sklepienia spuszczony był na bloku łańcuch żelazny z obrączkami na wielkie palce u rąk, za które męczonego wieszano i smagano rozmaitego rodzaju biczami. Zresztą, aby opisać kształty i użytek wszelkich kleszczy, śrub, pasów, ławek i innych dziwnych narzędzi tortur, trzeba zapytać się średniowiecznego kata (którego nauka była daleko trudniejszą niż dziś), o nazwiska i użytek wszystkiego, o stopień bólu, jaki zdziała. Procesy, wypadki, zeznania, wymuszone przez tortury, nazwiska osób, to go wszystko nie zajmowało; dla niego ofiara jedna czy druga, wszystko było jedno. Lecz za to dobrze pamiętał, czy cierpiący cienkie i delikatne miał członki kobiece, czy muskularne i męskie nogi i ramiona; za którem obróceniem śruby wydał pierwszy jęk, za jaką torturą trzeba mu było nakładać na usta, tak zwaną technicznie drewnianą gruszkę, aby zapobiedz zbytnim wrzaskom. Ukazałby krwawe ślady i opisał, jakim sposobom ze złamanych lub rozgnieconych stawów krew trysnęła; a może wreszcie i westchnieniem wyliczyłby tych, którzy w czasie badania ducha wyzionęli. Wtedy dopiero możnaby dokładnie zrozumieć mechanizm tak zwanych rękawiczek, czyli śrub na ręce, batów, czyli śrub na nogi, lin do spowijania człowieka, drabek ze szpikowanym zającem, meklemburskich instrumentów, bamberskich narzędzi, manhecińskich kozłów, siarkowanych nici, lineburskich krzeseł, obroży na szyję, pomorskich bandaży i wszystkich przyborów z kleszczami do owej okropnej hiszpańskiej ogniowej tortury, których sam widok zimnym dreszczem przejmował, gdy przy terrycyi ukazywano obwinionemu narzędzia i tłómaczono ich użytek, wzywając ostatecznie, aby się przyznał do winy.
Sędziowie zajęli siedzenia za stołem, pochodnie zatknięto w żelazne świeczniki przy słupach przybite; na stole zapalono lampy.
Jeden z radnych i pachołcy otworzyli wązkie drzwi właściwego więzienia i weszli do lochu. Przez okienko u góry, księżyc rzucał ukośnie bladą wiązkę promieni na kamienie, zresztą było ciemno.
Potrząśnięta pochodnia sypnęła gradem iskier i żywszym zajaśniała blaskiem. W głębi spoczywał więzień na słomie, z rękoma założonemi na piersiach, oczyma zamkniętemi.
Przybliżyli się i radny rzekł:
— Setonie! po raz ostatni sąd zeszedł do twojego wiezienia, w imię prawa, wstań i udaj się za mną!
— Chrystus tylko w imię swoje pozbawionym sił wstawać rozkazywał — rzekł więzień. Radny skinął i dwóch pomagaczy ujęli leżącego, a zarzuciwszy mu na ramiona szeroki jego płaszcz, wywiedli do pierwszej izby, i posadzili w wielkiem krześle, przed stołami i sędziami.
Prezydujący przewrócił klepsydrę, brzęknął w dzwonek, i pisarz czytać począł:
— Setonie! oskarżony jesteś o czarodziejstwo, przepowiadanie nieszczęść kraju, wywoływanie umarłych, niepokojenie dusz chrześcijańskich, rzucanie na nie uroku, a związki ze złymi duchami i robienie za ich pomocą złota i lekarstwa na wszystkie choroby, zgoła o crimina maleficiifalsi et perduellionis.
Zeznania świadków są złożone. Prawo, nie potępiając cię ostatecznie, dozwala jeszcze obrony. Przed tym wizerunkiem ukrzyżowanego Zbawiciela, na św. Ewangelii, wyprzysięgnij się błędów, wyjaw swoje nieme praktyki, a szczególniej robotę złota. Tak chce mieć prawo i wola J. X. M. Elektora, miłościwie nam panującego, jako słusznie jest. A łaski spodziewaj się, tylko oczyściwszy sumienie.
— Sumienie! — rzekł Kosmopolita — jest to kwiat, który się rozwija dla jasnych promieni słońca i głosu przekonania, a zamyka na gwałt i burzę. Sumienie Bogu tylko zdaje rachunek!
— Trwasz więc w uporze? — zapytał prezydujący; pamiętaj, iż upór tylko ci śmierć haniebną przyśpieszyć może, gdy wyznasz, zbawisz siebie, zyskasz łaskę i chwałę. Pierwsze godności mogą cię jeszcze oczekiwać.
— Kto pracuje dla prawdy — rzekł zapytany — ten nie dba o chwałę, a gardzi łaską!
— Po trzeci więc raz, zapytuję cię, czy nie wyjawisz zbrodni?
— Zaiste — odparł Kosmopolita — nawet nie wiem, o co mnie oskarżono.
— Przystąpić do badań — odezwał się Sędzia. Jeszcze raz przeczytać ważniejsze zeznania świadków. Pisarz rozwinął arkusz i czytać począł.
— Aleksandrze Setonie, zwykle zwany Kosmopolitą, to jest obywatelem całego świata, czyli nie mającym ojczyzny, więc tułaczem, a zatem podlegającym wszystkim prawom, świadczą przeciw tobie ad primum: iż wielokrotnie robiłeś złoto z podłych metali, zmieniając je za pomocą pewnego czerwonego proszku, zwanego lapis philosophorum, co bez pomocy złego ducha dziać się nie mogło. Mianowicie Jakób Hannsen, poważany niegdyś i bogaty kupiec holenderski, za sprawami handlowemi przybyły do Drezna, w poufałej rozmowie z Adamem Bodesteinem, lekarzem i profesorem Akademii w Bazylei, przyznał, iż rzeczony Kosmopolita w domu jego z ołowiu robił czyste złoto. Rozmowę tę słyszący świadkowie i rzeczony Bodenstein zaprzysięgli, dodając nawet, iż poczciwy niegdyś i poważany kupiec, Jakób Hannsen, oczarowany przez ciebie został.
Wspomniany znakomity lekarz Bodenstein, uczeń i ziomek wielkiego Paracelsa, znając cię w Bazylei, miał sposobność poznać wiele twych bezbożnych praktyk, i teraz wiernie służąc nam, został delatorem twoim, aby złe nie rozpościerało się dalej po świecie.
Jako corpus delicti, oto jest złożony ów kawałek złota, zamienionego z ołowiu, na którym własną ręką wyryłeś:
Przeistoczenie w złoto dnia 28 grudnia 1605 r. o godzinie czwartej po południu.
Dzwonek brzęknął, pisarz zamilkł, Sędzia zapytał się:
— Setonie! poznajesz to złoto, czy ty je biłeś?
— Za pomocą Najwyższego, okazałem tajemną siłę natury, aby przekonać nie wierzącego; tak jest, ja to złoto przemieniłem.
— Zapisać zeznanie — rzekł Sędzia. Pisarz dalej czytać począł:
— Rok temu minął, kiedy doktór Zwinger z Bazylei płynąc na statku, poznał się z jakimś człowiekiem, który się sam nazywał Kosmopolitą. W czasie podróży, rozmawiając z nim, zaprzeczał możności robienia złota. Kosmopolita, skoro tylko przybyli do Bazylei, odwiedził doktora Zwingera, przypomniał mu rozmowę i zaprosił go do któregoś złotnika; tu przy wielu świadkach, nie dowierzających i pilnie wszystkiemu przypatrujących się, zamienił kawał cyny na złoto. Ze złota tego, u tegoż złotnika, wybić kazał trzy medale, z których tu jeden złożony nam został.
Sędzia wyjął z małego jedwabnego woreczka złoty medal, na którym był następujący napis:

O tu A et Ω Vitae
Spes es
Post mortem ♄ revificatio ⊙ ).
O unicus Amor Dei
In trinitate
Miserere Mei
In Aeternitate.
Per Θ ☿ ♀ fit
Lapis Philosophorum,

i okazując go oskarżonemu, zapytał:
— Czy poznajesz ten medal?
— Poznaję i nie zaprzeczam — odrzekł więzień; pisarz znowu czytać począł:
— Piotr Schwerbauch, poczciwy mieszczanin miasta Drezna i właściciel gospody pod zielonym lisem, zeznaje, co następuje: Dnia 15 stycznia 1606 r., zajechał do niego drogą od północy podróżny jakiś człowiek, nazywający się Kosmopolitą i na dolnem piętrze zajął kilka komnat od podwórza. Ludzie uważali, iż wprowadził ze sobą obcą istotę, okrytą zasłoną i od tego czasu nikt jej nie widział. Mieszkanie zawsze i ciągle szczelnie były zamknięte. W nocy często czerwone światło, śpiewy, muzyka, arfy, przytem jakieś dziwne głosy słyszeć się dawały, z czego wszystkiego o nienaturalnym porządku rzeczy w mieszkaniu wnosić można było. Doktór Bodenstein, przychodzący kilka razy do szynkowni, naprzeciw będącej, ostrzegał ludzi, aby się mieli na baczności przed czarnoksiężnikiem, o którym wiele opowiadał. Razu jednego, w czasie nieobecności Kosmopolity, dwóch czeladników kowalskich postanowiło się wieczorem dostać do jego pomieszkania, przekonać się o czarodziejstwie, i wreszcie złowić samego Kosmopolitę. Gorliwy Bodenstein urządził wszystko arcy-roztropnie i z wielu bawiącymi oczekiwał skutku w karczmie.
Późno już było i drzwi główne były zawarte. Czeladnicy wyszli, aby spełnić swój zamiar. Gdy jednak więcej niż godzina minęła, i ci nie powracali, sam gospodarz, doktór i kilku obcych, ze światłem w ręku udali się na kurytarz, wiodący do mieszkania Kosmopolity; lecz jakież było ich zdziwienie, gdy obu czeladników znaleźli przed drzwiami, leżących bez przytomności. Długo ich trzeźwiono, zaledwie nad ranem przyszli do siebie. Opowiadali, iż za dotknięciem się drzwi, tajemna jakaś siła powaliła ich o ziemię. Doktór Bodenstein, znający się na rzeczy, oświadczył, iż obaj czeladnicy siłą nieczystego ducha o niemoc przyprawieni zostali. Jeden z nich nawet kilka dni był nieprzytomnym sobie. Kosmopolita nad ranem dopiero wrócił do domu, i przez całą noc się w nim nie znajdował; prawny to więc dowód, iż mieszkania jego szatan strzeże. Te i tym podobne wydarzania, jako też i krążące wieści, sprawiły, iż ludzie od szynkowni pod zielonym lisem zaczęli się oddalać, to spowodowało poczciwego gospodarza Schwerbauch, iż usiłował pozbyć się tajemniczego gościa, lecz napróżno. Ile razy wspomniał mu o wyprowadzeniu się, Kosmopolita zmuszał gospodarza do milczenia, darząc go obficie złotymi pieniędzmi, co z wielkim zadziwieniem Schwerbaucha kilka razy miało miejsce.
— Setonie! — zapytał sędzia, — czy zaprzeczasz tym okropnym zeznaniom, i co rzekniesz na swą obronę?
— Wszystko powiedziałem — rzekł więzień — wiecie sami, w czem jest prawda.
— Pominąwszy twoje zbrodnie, niezłomnem słowem przyrzekamy ci łaskę i przebaczenie, pod warunkiem, abyś wyjawił tajemnicę robienia złota i przyrządzenia proszku czerwonego...
— Nierozsądni! — rzekł brzmiącym głosem Kosmopolita, prostując się i powstając z siedzenia, a oczy jego nowym zajaśniały ogniem — żądacie tego, co nie jest w sile człowieka! Żądacie, aby na wasze prawnego paragrafu zaklęcie, wysoka palma schyliła swój wierzchołek, abyście bez pracy z jej korony zerwali owoc; tego ani ja, ani wielki mistrz nauczyć was nie zdoła. Bo i któżby chciał niebieskie tajemnice bezkarnie rzucać w brudne błoto ziemi!
— Setonie! — rzekł znowu sędzia — wspomnij na Malleus maleficarum, straszliwa kara czeka fałszerzy i czarowników!
Obwiniony, po chwili milczenia, z najwyższą niechęcią odezwał się:
— Słowa! czcze słowa chociażbym je objawił, czegóż was nauczą! Nędzny przepis, formuła do łamania myśli, paraliżowania cierpliwości, gdy jej ducha nie pojmiecie! — A wtedy dmuchaj na węgle, praż całe lata w tyglach, a zamiast ożywczego blasku kamienia mędrców tylko popiół i pot własny i wściekłość omylonej nadziei zbierać będziesz! — O, prawda! święta prawda, że człowiek silną wiarą w odwieczną przyczynę związany z wyższą, boską naturą do większych jeszcze zdolny cudów. I nie za pomocą złych duchów, ale za pomocą Boga, którego bałwochwalcy nie znając, znieważają wyzywaniem Jego Imienia! Modlitwa i głębokie, pobożne wejrzenie w dzieła Twórcy stanowią człowieka namiestnikiem tego Boga na ziemi. Ale nie kilka wyrazów bez myśli, plugawemi ustami wyrzeczonych, stanowią modlitwę! Bo szklanny wzrok w modlitwie, a nawet szuka zysku i zapłaty, naczynia egoizmu, są posłańcami szatana! — A jeżeli kto chce siłą słowa żywego, zwycięską i twórczą władzą panować nad tworami, niechaj rani togi, birety, niechaj zdepcze własną pychę, oczyści się z brudnych żądz chciwości, która kala jego serce; niech zwalczy własnych szatanów, którzy w duszy jego założyli swoją stolicę, a potem... A potem pod sklepieniem Wielkiego Boga, jedno spojrzenie na wschodzące słońce, jeden widok porządku gwiazd, więcej go nauczy, niż cała magia z czystością duszy, wyczyta sam te tajemnice, których tu żadne męczarnie nie wymogą ze mnie.
Prezydujący w czasie tej mowy zbladł i nie mógł wytrzymać wzroku alchemika, skinął na kata, przewrócono klepsydrę i dano znak do tortur.
Kat zbliżył się do stołu i zapytał o coś sędziego z cicha.
— Nie oszczędzać! — odparł sędzia — to ostatni sposób, dziś ostatnia tortura, niech skona, inaczej nie wytłómaczymy oporu. A wreszcie — dodał głośniej, odwracając się do radnych — słyszeliście, iż kazał się modlić do gwiazd i słońca i deptać oznaki naszych dostojeństw, a tak jawnie okazał, że jest czarownikiem i bałwochwalcą.
Pachołcy ujęli znowu Kosmopolitę, rozciągnęli go wznak na ławie tortur, twarde rzemienie skrępowały pięście i stopy obwinionego, pokręcane śruby skrzypnęły, ciało jego jak struna wyciągnięte zostało. Już krew z za paznogci sączyła się kroplami, a jeszcze żaden jęk, najmniejszy głos nie zdradził bólu męczonego. Sędzia rozpoczął pytania, lecz obwiniony najgłębsze zachował milczenie. Dano znak i coraz mocniej rozciągać członki jego zaczęto. Trzask stawów tylko i wyprężenie się rzemieni było słychać, a oddech jego cichy, spokojny, oczy zamknięte, na twarzy żadnego śladu cierpienia.
Raptownie oblano go zimną wodą, dla zwiększenia drażliwości, i ciche tylko dało się słyszeć westchnienie, pot kroplami okrył mu czoło. Na powtarzane zapytania, przytłumionym głosem, w nieznanym począł mówić języku. Strach przeszedł przytomnych.
Kat obwinął ciało więźnia szerokim, jak skóra jeżowa kolcami nabitym pasem i ściskał sprzączki pasa razem z pomocnikami, opierając nogi o ławę tortur. Twarz więźnia, dotąd blada, zmieniła się; krwią nabiegłe żyły wystąpiły na czoło, oczy otworzył konwulsyjnie, szeroko i głosem, jak rozbitego dzwonu, wolno począł mówić:
— Męczennicy prawdy, w jej święte imię, wyzywam was, wspierajcie mnie!
— Jakóbie Molay! przez krzywoprzysięstwo i płomień, co pożarł szpik kości twych, natchnij mnie!
— Hussie zdradzony! przez męki i nieugaszoną twą zemstę, wesprzyj mnie!
— Hieronimie Praski! wolnym sprażony ogniem, za miłość braci, wzywam cię!
— Galileuszu! potęgo rozumna, przez szyderstwo klątwy twej, wspieraj mnie!
— Torkwacie Tassie! za ukazanie piękności ducha ukarany więzieniem i obłąkaniem, wzmocnij mnie!
— Kolumbie! za nowy świat, darowany staremu, okuty w kajdany i zapomniany, wzywam cię!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Głos jego coraz słabnął, zamienił się wreszcie znowu w nieznanym języku ciche mruczenie, jakby entuzyasta zakończył cichą modlitwą.
Nakoniec zamilkł zupełnie, i wszyscy mniemali, że już skonał. Z klepsydry też wysypał się wszystek piasek, to jest upłynęła godzina; a dobroczynne prawo nie dozwala dłużej nad godzinę torturować.
Kat z pomagaczami zdjął obwinionego z tortur i nacieraniem przywracano rozciągniętym i pokaleczonym członkom naturalny ich kształt. Stary oprawca z zadziwieniem zawołał:
— On żyje! — dwadzieścia lat już tu pełnię służbę, i nie dziesięciu, ani dwudziestu ludzi przeszło przez moje ręce, a żaden jeszcze z tej ławy, po takiem torturowaniu, nie zeszedł żywy! — To chyba nie ludzka dusza w tym człowieku!...
Męczony zaczął głęboko oddychać, rozejrzał się, jak człowiek ze snu przebudzony, poruszał rękami i nogami, jakby ich doświadczał; odrzucił wstrząśnieniem głowy długie zwoje włosów, spadających mu na oczy. Sędziowie wstali, chcąc się oddalić, wtedy i on powstał: postąpił pewnym krokiem ku nim i głośno, spokojnym, rozkazującym tonem zawołał do Prezydującego:
— Stójcie! jeszcze nie koniec!
Sędziowie spojrzeli się, wzrok jego przykuł ich do miejsca, usiedli.
Kat nawet i siepacze nie śmieli, czy nie mogli się poruszyć.
Pochodnie, rozpalone w żelaznych świecznikach, dziwnym, nienaturalnym blaskiem oświecały posępne twarze sądzących. Zmarszczki na ich czołach wydawały się jakby kreski, wyrokami śmierci znaczone, z oczu ich, patrzał jeden tylko wyraz potępienie.
A wierzyćbyś musiał, iż postaci podobnych w czarne togi owiniętych, oddychających tylko powietrzem więzień przy słońcu, nie podobnaby było znaleźć, ich widok każdegoby mógł przerazić, a teraz na nich widomie strach wycisnął odrażające swoje piętno. Pomieszanie odbiło się wyraźnie, gdy Kosmopolita blady, lecz pełen szlachetnej powagi i uderzającym tym kontrastem piękności, przystąpił i rzekł:
— Mojemu życiu tortury miały koniec położyć, chociażbym wydał tajemnicę! I wy mieliście ją tylko dla siebie zachować, a tym podwójnem podejściem chcieliście uniknąć kary. Lecz bądźcie spokojni, nie do mnie należy kara, która was nie minie!
— Powiedzcie tylko teraz, coby było, gdyby wszystkie żądze niegodnych spełniały się na ziemi? Coby było, gdybym dla spełnienia tych żądz, sam oddał im w ręce wszechmocne złoto i nadludzką potęgę?
Połowa świata wymordowałaby drugą połowę, aby rozpostrzeć na gruzach panowanie złych. — Ale tak nie jest, nie każdy może rozkazywać, bo do rozkazywania trzeba mieć serce czyste!
Skazując na palącą się pochodnię, rzekł dalej:
— Patrzajcie; jedno słowo: zgaśnij! i oto płomień posłuszny uleci!
Sędziowie przerażeni, cofnęli się i powstali z siedzeń, bo w istocie, razem ze słowami Kosmopolity, pochodnia zbladła, płomień jej oderwał się od rozżarzonych knotów, i znikł w powietrzu, a za chwilę i dym, sączący się wązkim strumieniem, ustał. Więzień znowu się odezwał:
— Ale tej władzy nie nauczy żadna recepta, ani wymogą tortury! Dzięki chciwości, przez te męczarnie otrzymałem to, czegom był blizki utracenia.
— A teraz idźcie i powiedzcie temu, który was przysłał, że gdyby serce moje równie było skalane żądzą, żaden z was jużby światła słońca nie oglądał; bo łatwiej jest zgasić duch ożywiający człowieka, niż rozkazywać tej pochodni. Ale wola prawdziwego mędrca jest niepodległa, jak Bóg, co ją stworzył!
Słuchający nie przyszli jeszcze do siebie z podziwienia i przestrachu, Kosmopolita wszedł do swojego ciemnego więzienia. A w owej chwili podobny był raczej do wspaniałomyślnego przebaczającego winnym, niż do obwinionego więźnia.




IX.
Uczeń i Mistrz.
„Piękność i prawda! te nie zewnątrz ciebie, tam głupiec ich szuka; one w tobie są samym, ty wieczne z siebie je snujesz.
Schiller.
„A Piotr rzekł do niego: Pieniądze twe niech z tobą będą na zginienie: żeś mniemał, iżby dar Boży miał być za pieniądze nabywany“.
Dzieje Apost. Rozdz. VIII w. 20.

Tej samej jeszcze nocy, nad ranem, rozmarzeni trunkiem żołnierze, obficie dostarczanym przez sądowego pisarza, rozstąpili się przed Sędziwojem, któremu piśmienny rozkaz Elektora o każdej porze dozwalał przystępu do więzienia.
Niewielki przeciąg czasu, a jakaż ogromna zmiana w jego jestestwie! wzburzonej jego duszy, gdy przestępował próg więzienia, zdawało się, że idzie na rusztowanie, obojętnym, czy ułaskawiony będzie.
Drzwi za sobą zamknął, postawił lampę na stole, spojrzał dokoła, i widok nowy narzędzi tortur ze śladami krwi, jakby jęki do tego przybytku niedoli przylgnęły, nie zrobiły na nim wrażenia.
Wtem samo więzienie otworzyło się, i Kosmopolita stanął na progu.
Taż sama w nim majestatyczna powaga, niezachwiana spokojność, pogoda oblicza, niezmieniony, jakby go wczoraj ostatni raz widział; a wtedy, gdy wspomniał, ile na nim czas ten wywarł wpływu, boleśnie westchnął, i wszystkie zgryzoty, zamienione w wyrzut, zwalić chciał na mędrca, — ale niewzruszoność jego zamykała mu usta.
Po chwili dopiero milczenia zdołał się do niego odezwać.
— W takimże to miejscu, spodziewałem się oglądać cię, mistrzu! Naznaczony czas próby już dla mnie upłynął. Kamień mędrców, z grobu Tholdena roztrwoniłem; nic mi go już nie zostało! — Przez cały ten, straszliwie wlokący się przeciąg czasu, szukałem cię wszędzie i napróżno. Co mnie się nie udało, zdrada i zemsta tego dokazały; Bodenstein wynalazł cię, aby wtrącić do więzienia. Dla dostania się tutaj sprzedałem ostatnią moją własność, dom w Krakowie; musiałem uniżyć własną pychę, i dotąd, uchodząc za Adeptę, musiałem wyznać Elektorowi, iż jestem przywłaszczycielem; że ty ofiarowałeś mi ten zgubny dar; musiałem spodlić się podstępem, obiecując wyłudzić z ciebie tę tajemnicę. Pod tym tylko pozorem otworzono mi drzwi tego lochu. Warta upojona, wszystko przygotowane, Arminia czeka cię, mistrzu! za wszystkie udręczenia, któreś na duszę moją zwalił, przyszedłem, aby cię uwolnić!
— I przyszedłeś, aby w końcu żądać nagrody?
— W tej chwili nie pytam o nagrodę, nie żądam nic, tylko mi powróć własność moją — pokój duszy, który mi wydarłeś! Wróć mię do ciemnego nieznanego stanu, z któregoś mnie wyciągnął, powróć wiarę w miłość ludzkości, dawne moje istnienie!
— Czy przed wymówieniem tych słów, wspomniałeś na przestrogi, dawane ci w celu odciągnięcia od zawodu, w który lekkomyślnie rzucić się chciałeś?
— Teraz — rzekł Sędziwój — pamiętam tylko, czem byłem, a czem się stałem. Pamiętam, iż ty wtrąciłeś mnie w przepaść, nie opuszczę cię, dopóki mnie nie wyzwolisz! Przeklęte! niech będzie przeklęte złoto, którem władałem, ono mi życie w jedną ciągłą torturę zmieniło! Bo ta straszliwa postać, na której wspomnienie, krew w moich żyłach krzepnie jest jego okropnym stróżem.
Żaden język nie zdolny wypowiedzieć przestrachu i męczarni, które mi sprawia ukazywanie się tego ducha wroga rodu ludzkiego.
W szalonej rozpuście, w którą się rzucałem, aby uniknąć jego prześladowań, w ucztach bachanalskich, albo w letargu zwierzęcego istnienia, potwór nie ukazywał mi się. Jego podszepty, głos, boleśniej od ostrza sztyletu przenikający, zdradziecka mowa, zachęcająca do najokropniejszych zbrodni w sposób kuszący, niepodobny do powtórzenia, w czasie tego zmysłowego życia, nie dawały mi się słyszeć.
Lecz za każdą razą, kiedy umysł do wyższych skierowałem przedmiotów, kiedy sumienie wyrzucało mi niegodne moje życie; kiedy wspomnienia młodzieńcze budziły szlachetną dumę; jeżeli czytając przykłady cnoty, mądrości, poświęcenia, serce moje żywiej uderzyło, wtedy jakby czarodziejska laska wywoływała widziadło! — Gdy jedna myśl szlachetna odosobniła mnie na chwilkę od samolubnego tłumu; gdy sam chcę się od niego oderwać, wtedy straszny, nieopisany wróg staje przede mną widomy! — W dzień zasłoni mi światło słońca, w nocy czarniejszym jest od ciemności. Olbrzymie jego sploty czarnymi kręgami otaczają miejsce, w którem stoję; blizki strasznego końca, oddech zamiera mi w piersiach, serce bić przestaje, wtedy czuję, iż jestem od całej ludzkości odosobniony, a w tej okropnej samotności, przykuta zabójczym wzrokiem wroga, dusza moja upada.
A tak, bojąc się myśli własnych, brnąłem coraz dalej, nie wiedząc, czem dzień śmiertelnie długi zapełnić, czem noc straszliwą odegnać.
Dawniej, gdy boleść nieznana słabe serce przygniotła, gdy żądze niepewne całem czuciem miotały, wtedy dusza w wyrazy rozpływała się ze łzami, i myśli krociami, jak pająk, sam z siebie snułem, otoczony mamideł siatkami, wisiałem w przestrzeni, samotny, żałosny, ale spokojny i nie bez nadziei.
Sam w sercu tysiączne rozmowy ze sobą powiodłem i trudno mi było tak w duszy, i boleść tak wzmocnić zdołałem, iż w kaskadach dobroczynnych łez spływała. Słabe serce nabrzmiało tęsknotą, wezbrało, wylało, a ulga rozkoszna, nadzieja, wstąpiła do niego, uśpiła znarowione dziecko, i na łzawych promieniach wprost z oczu, z aniołem mym stróżem do nieba się wzniosłem!...
Ale dziś — ach jakże odmiennie! — stróż anioł mnie opuścił, źródła łez już wyschły, i serce czcze, znudzone, i dusza ociężała, a myśl to jak pleśń przyrosły, jak szron na krzewach przymarzły, ogień uczuć już wygasł, roztopić ich nie zdołał.
Nudno tylko i tęskno! niechęć i wzgarda, do wszystkiego, żelaznemi mnie skrępowały łańcuchy.
A jednakże całą siłę przywoływałem, i chciałem robić dobrze i tylko dobrze. Ale wszystko, czegom się dotknął, nie powodziło się. Najszlachetniejsze zamiary wieńczyły skutki nikczemne.
Brzydząc się mojem złotem, jak ofiarą szatana, do której przylega przekleństwo, szukałem w świecie rzeczy, którejby kupić nie można — i nie znalazłem! — Przyjaźń! Miłość! Sława! wszystko było towarem, czczą nazwą bez wartości.
Tylko jeden pokój duszy coraz był dalszy ode mnie; żadne złoto opłacić go nie może.
Gdy pod wpływem strasznego wroga nieznane niegdyś żądze, o których nie marzyłem, budziły mnie do działania, wtedy biegłem w świat, szukając coraz nowych wrażeń! Chciałem odrazu wyczerpnąć całe doświadczenie życia, i powaby wszystkiego, zaledwiem się dotknął, znikały; znikały razem z trudnością dostania ich.
I za każdą razą myślałem tylko, gdzie się podziały dawne marzenia, dawne młodzieńcze ułudy; czyż więc jedynie dla nieśmiertelnych, dla tych, dla których czas stoi nieruchomy, jest stworzone szczęście.
Adela! О, szalona myśli! którą odkupiłem za wagę złota, znudziła mnie we trzy dni! — Ów niegdyś anioł, stał się zwyczajną kobietą! — piękność jej, nawet ubóstwiana niegdyś, zdała mi się wypłowiałym listkiem róży, którego barwy domyślać się trzeba; aby ją z oczu usunąć, darowałem napowrót mężowi, ten przyjął ją, jakby nową małżonkę z nowym posagiem.
Zgoła, skromność, obdarzona pieniędzmi, stawała się chciwością, cnota zbrodnią, nienawiść bezwstydem, a każdy krok mój napiętnowany był jednem bolesnem wspomnieniem zatartej ułudy.
I włóczę się z temi myślami, które jak przekleństwo Kaina, pędzą mnie po świecie. Błąkałem się po całej ziemi, aby uciec od mego tyrana i własnych myśli. Jak Atlas pod ciężarem świata, jęczę pod brzemieniem każdej godziny.
Słowa twoje, mistrzu! które chciałem sobie na pociechę przypomnieć, stawały się szyderstwem dla mego doświadczenia życia.

Bo i gdzież jest ta piękność, ta harmonia świata, o której mi tyle prawiłeś? — Chyba w martwej naturze, bo ja tak długo śród ludzi ich szukałem, a tylko spotykałem nikczemność. Śród ludzi, z których jeden uważa drugiego albo za łotra, albo za głupca, a zaręczając o swojej przyjaźni, chce ukraść zaufanie, aby je na swą korzyść obrócić; bo ludzie nie szukają sposobności służenia bliźnim, ale pozoru niesłużenia im; i większa ich część dlatego jest poczciwą, że nie ma sposobności zostania występną — moje złoto dawało im tylko tę sposobność.
Powiesz mi może, że występni stanowią wyjątek na świecie; więc spojrzyj na cnotliwych, czemże oni się różnią od siebie? nie szczęściem lub niedolą, ale tylko różnymi stopniami nieszczęścia.
Rozkosze serca i ducha, to złudzenie; a zmysłowe rozkosze tłumi zgryzota i bojaźń, a każda bez wyjątku, rozkosz powiększa tylko niepokój.
Pocóż więc żyć, kiedy to, co siły ducha naszego podnosi, wyczerpuje i skraca życie, a to, co tłumi ducha, to życie nasze zamienia na nudny, nieznośnie długi letarg.
A jak w panoramie, lub zwodniczem fata morgana, zdaleka cudowne łudzą obrazy; ale biada temu, co się ich dotknąć poważy, uściśnie martwe malowidło lub mgłę; za dotknięciem każdy urok znika.
Powiesz mi może, że moje żądania są niesforne? — więc pokaż mi człowieka, któryby rad ze swego stanowiska, zadowolonym był z życia. Ukaż mi takiego, któryby nie oczekiwał życia, aż dopóki się ono nie skończy.
O, mędrcze! życie śród tego świata pięknego, gdzie szpitale, domy waryatów i więzienia potrzebniejsze są od kościołów! gdzie leczenie ułomności ciała i duszy żywi mnóstwo ludzi.
Szaleńszy jeszcze, kto w nauce i księgach szuka pokoju duszy; bezdenność nauki rozpaczą go napełni, a księgi pisane albo ucieczce od nudów, albo tylko na to, aby były pomnikami ludzkiej niedoli.
Bo szczęścia niema na świecie.
Przeklęty ten, co pierwszy, jak szatan na szyderstwo rzucił ludziom tę nazwę bez rzeczy, aby, szalejąc, szukali jej w pocie czoła i udręczeniu.
I młodość moja niknie, siły marnieją, a rozpacz coraz się powiększa.
Przerażająca myśli! — Umysł, nieujęta, niewidzialna cząstka bóstwa, zamieszkująca nas, dusza, zawisłe są od zdrowia, ciała! — więzy gliny krępują nieśmiertelność! — Ja teraz poznaję, że nie śmierć jest ciągłem odradzaniem się, lecz życie jest ciągłą śmiercią, jej ołowiane berło panuje w naturze.
Mistrzu! jeśli już wrócić mi dawną niewinność nie w twoich jest siłach, to wskaż dalszą drogę! — Wskaż, jak dostać się do ostatnich szczebli potęgi, jak uwolnić się od władzy czarnego ducha, bo zostać w miejscu, które zajmuję, już jest niepodobna! — Chociażby najstraszliwszą była droga, ja ją przebędę, bo chcę zginąć! — kto raz ujrzał wzrok wroga, tego nic nie ulęknie, kto po takich męczarniach nie splamił się samobójstwem, ten może pójść dalej! — Już dosyć jestem przygotowany, czuję to, przebyłem lata próby; lodowe tchnienie świata zmroziło we mnie przywiązanie do niego, do ostatniej iskierki.
Zimna myśli, ty teraz panuj nade mną! — ty nie natchniesz szczęścia, ale i nieszczęście cię nie dojdzie; ty śmiech i łzy na szali rozważysz, każde uderzenie pulsu zrachujesz. Myśli! ty jedna przewidzisz, czego serce nie śmie przeczuwać. Mistrzu! teraz zdolny jestem stać się martwym, myślącym posągiem; a to jest przecie mądrość, którąś mi wskazywał.
Kosmopolita, który dotąd z lekkim uśmiechem litości, nieporuszony, słuchał Sędziwoja, na gorączkowy jego zapał szyderczym prawie głosem wyrzekł:
— Nędzna ofiaro własnych zmysłów, próżne twoje wołania! musisz spełnić aż do dna kielich gorzkiego doświadczenia, przekonać się, dokąd może zaprowadzić nauka i potęga bez wiary.
Także to słuchałeś moich napomnień; także to pierwsze wskazówki zaprowadziły cię w burzliwe sceny zmysłowego życia.
I tymże to sposobem, usiłując zdobyć koronę nauki, miałeś nadzieję usunąć na zawsze z przed oczu swoich przerażającego ducha? — Przewrotne i fałszywe zdania, któreś teraz objawił, mająż być mniemaniem mędrca, chcącego się wznieść do słuchania i rozumienia muzyki sfer niebieskich? — Już teraz wróg rodu tak nad tobą rozpostarł panowanie, iż władza jego przewyższa moją. W tej chwili widzę jego ogniste źrenice, utkwione w tobie, w tobie, jego śmiertelny całun nad tobą zwieszony.
Piękność i dobroć łączą się wszędzie w naturze i tworzą prawdę, — a tylko prawda jest naturą, nie fałsze, które głosiłeś. Bez tej harmonii nic nie istnieje i istnieć nie może; a czyż nie wiesz, że piękność duszy jest wiara? Wiara, która jest tem dla serca, czem ideał piękności dla artysty. Jedna wiara zdolna nas natchnąć spokojną ufnością w siebie samych, ufnością w naszą przyszłość. A ty, niewolniku chwilowego popędu, chciałeś być bez wiary dobrym i cnotliwym. Ty wszystko widziałeś zeszpecone własną nieświadomością.
Człowiek jest zarozumiały w stosunku swej ciemnoty. Naturalnem jego dążeniem jest egoizm. W kolebce wiadomości swoich rozumie, że cała ziemia stworzoną została jedynie, aby on raczył jej królować. Długie wieki głosił, że te światy niezliczone, jaśniejące w przestrzeni, były tylko pochodniami zapalonemi przez Opatrzność jedynie, aby zrobić ludziom noc przyjemniejszą. Ty jesteś podobnym w chęciach do tych ludzi.
Nieszczęsny Tantalu, rozumiesz, iż na głos zapalonej żądzy posłuszna natura poda ci do ssania swe piersi, byś jej pokarmem nasycił namiętności i w jad go przerobił.
Oczyść najprzód swoją duszę i stań niepokalany, a wtedy zdołasz zostać spokojnym; potrafisz wywołać wielkiego ducha świata i on ci objawi prawa wiecznej konieczności. Wtedy potrafisz zwalczyć wroga i panować nad nim mądrością.
Ale do tego trzeba odwagi, a w całem twojem jestestwie panuje bojaźń.
— Bojaźń! — zawołał Sędziwój, prostując się i dumnie rzucając okiem.
— Tak jest! bojaźń. Niegdyś panowała nad tobą bojaźń takich ludzi, jak Rogosz, opinii; dziś bojaźń świata, bojaźń myśli własnych, bojaźń tego, że niema Boga w świecie, bojaźń przesądów, zgoła bojaźń, której nie znają dusze wielkie.
Słusznie, zgodnie z najwyższą mądrością przedwieczny porządek ukrył się na wieki przed ludźmi bez poświęcenia i bez wiary, aż mądrość, którą zowiesz bez czucia, zdobędzie wieniec miłości, dopóki za jej pomocą nie wróci do stanu pierwotnego, w którym człowiek sam wszystko rozumiał.
Wyrzekasz na twoje podróże, na to daremne zmienianie miejsca; chociażbyś ziemię całą opłynął, jeśliś duszy własnej nie poznał, tak ci będzie, jakbyś kraju swego nigdy nie opuszczał. Śmierć nawet nie uratuje twojego żywota.
То, со zowiesz nieszczęściem, jest matką wszystkiego, co dobre i piękne, a rozkosz tego grobem. — A szczęście, jakiegoś ty szukał, wychowuje ludzi do rozpaczy.
Kto chce używać tylko świata i życia, ten nie badać je, lecz w prostocie serca z wdzięcznością ma się niemi cieszyć, jakiemi są; ale nie jak dziecko, co psuje cacka, aby doszło poruszającej przyczyny, płacze potem, iż po zajrzeniu wewnątrz zabawki naprawić nie umie.
Nauka ma inne, wznioślejsze rozkosze. Kto dla niej żyję, nie może być zarazem dla cacek. W niej jest prawdziwe szczęście, a prawdziwe szczęście jest ostatnim stopniem bytu i ty chciałeś go poznać, nie przeszedłszy progu pierwszego stopnia.
Dotąd już mogłeś poznać, co cię czeka na progu nauki. Widziałeś oko w oko najpierwszego nieprzyjaciela, grożącego tym, którymi zmysły rządzą.
Nieszczęśliwy! cała nasza mądrość nie zda się na nic człowiekowi, chcącemu dostąpić naszych tajemnic, aby je niegodnemi zeszpecił zastosowaniami. Wieluż to mniemanych mędrców zginęło w podobnych usiłowaniach. Wieluż ich chlubiło się wynalazkiem kamienia mędrców, a zginęli w nędzy; inni wystawiali swój eliksir nieśmiertelności, a pomarli zgrzybiali, niedołężni przed czasem! Według podań waszych, większa część tych czarodziejów stała się ofiarą szatana; lecz szatan ten w nich samych miał swoje siedlisko; były to niegodne namiętności.
I ty pożądliwie ścigasz to, za czem oni się ubiegali; miłość twoja nawet, to uczucie, które uszlachetnia ludzi najbardziej znikczemnionych, u ciebie jest samolubną żądzą, która przemyśla o zdradzie w pierwszem uniesieniu rozkoszy.
Sława nie zadawalała cię. O, wierzę! bo sława, która wieki przetrwa, jest nagrodą cnoty i geniuszu, a przynajmniej mocy duszy, a ty przeczuwałeś, że kupiony rozgłos zniknie, jak to złoto, któreś rzucał, rozchwieje się prędzej, niż twoje życie. — I ty chcesz wejść do bractwa naszego. Wzdychasz za gwiazdami, jaśniejącemi na niebie Chaldejskiem.
Biada ci, nieposłuszny! — Widziałeś raz świat niewidzialny, i po długich już usiłowaniach, twardej pokucie, będziesz mógł odzyskać spokojność i przyjemności tego życia, które dla zuchwałej dumy porzuciłeś. Wiedz jednak dla pociechy swojej, iż każdy, kto raz oddychał powietrzem widzialnych duchów, obdarzony jest energiczniejszemi zdolnościami niepodobnemi do zniszczenia. Z moralną niezachwianą odwagą, możesz dojść do najwyższych stopni, jakie obierzesz na świecie.
Ale większej jeszcze trzeba odwagi, mocy duszy i czystości, aby przebyć lata pokuty, a wtedy, kiedy zerwiesz wszystkie ogniwa łączące cię z ziemią, z rodziną, nauką, ze sławą nawet, kiedy, przewlókłszy nudne i długie pasmo życia, zgrzybiały na progu grobu miałbyś dość siły, aby bez żalu z pokorą wyznać, iż całe to długie życie było pasmem błędów?
Miałżebyś wtedy dość odwagi spełnić toast nieśmiertelności, i nie obawiać się żyć wieki.




X.
Eliksir.
„My jesteśmy materyą, z której marzenia powstają, a nasze małe życie kończy się snem.“
„Burza“ Szekspira.

Razem z uwięzieniem Kosmopolity, co nastąpiło na ulicy z niespodzianej zasadzki, przezorny Bodenstein naszedł z siepaczami jego mieszkanie i przetrząsnął je z największą pilnością; lecz nie znalazł ani kamienia mędrców, ani eliksiru życia, ani rękopismów, ksiąg, ani nawet pieniędzy, zgoła nic, coby podejrzenia i nadzieję jego powiększać mogło. Arminia błagała ze łzami, Bodenstein obiecywał wszystko, ale kładł warunki. Sam, ubrany wykwintnie, oblany pachnidłami, nadęto i sztywnie, w niezwykłej sobie sferze, rozwijał niezgrabne zabiegi w celu zajęcia serca swego pięknego jeńca.
Ale Arminia, mimo bojaźń, nie mogła przezwyciężyć się i zbyt jawnie okazywała mu najgłębszą wzgardę. Bodenstein uważał, iż unika dotknięcia się każdego przedmiotu, który on miał w ręku. A i on nie mógł ukryć niezgrabnego wahania się między zemstą, a obudzonemi żądzami ku Arminii.
Zwlekał tylko, czekając, co się stanie z Kosmopolitą; chociaż pewnym był, iż uwolnionym nie będzie, to wspomnienie Sędziwoja tajemnym go strachem napełniło.
Sędziwój przed wieczorem tej samej nocy, w której miał spełnić długo tajone zamiary, najął w odległej uliczce, blizko bramy miasta, mały, niepozorny domek. Przygotował wszystko do podróży, i kiedy Bodenstein bawił się przy wybornem winie, Arminia, przebrana, przeprowadzoną została do nowego mieszkania. Sam Sędziwój udał się do więzienia Kosmopolity, aby go także wyzwolić i ucieczką ratować. Janowi zaś polecił czuwanie nad opuszczoną.
Kosmopolita przed uwięzieniem swojem, ukrył pod jednym z kamieni korytarza swojego mieszkania niewielką szkatułkę; w ostatnim przypadku mówił Arminii: w szkatułce tej znajdzie dalsze sposoby ratowania się. Jan miał szkatułkę przenieść do nowego mieszkania, Arminia pozostała sama.
Uliczka, na której był domek, odludna, rzadko jaki przechodzień nią się sunął. Za każdym razem odgłos stąpania po bruku wśród ciszy wzmacniał bicie jej serca i w ciągłej trwodze utrzymywał umysł. Wreszcie, po nieprzeliczenie długim czasie, słyszy szybki krok biegnącego człowieka, i Jan, zadyszany, wpadł do pokoju.
Stawiając szkatułkę na stoliku, opowiadał, iż jacyś ludzie śledzili zdaleka jego kroki, i kiedy po długiem myleniu, wykręcaniu drogi rozumiał, iż zniknął im z oczu, teraz, wchodząc do domu, o kilkadziesiąt kroków ujrzał ich za sobą. Drzwi zaparł z postanowieniem bronienia się do ostatniej kropli krwi. Po długim jednak czasie, kiedy wszystko dokoła było cicho i w sercach oczekujących obawa tylko o Kosmopolitę i Sędziwoja wzrastała, Jan musiał wyjść na ulicę, aby się dowiedzieć w zamku o więźniu.
W kilka chwil po jego oddaleniu się, Arminia niespokojna do najwyższego stopnia, usłyszała wrzawę, hałas, napaści i bitwy, a wnet Bodenstein otworzył drzwi z trzaskiem, i stanął na środku jej pokoju.
Zapłomienione winem lica, oczy iskrzące, język nieposłuszny, chód chwiejący się, ubiór i włosy w nieładzie, a przytem na całej odrażającej twarzy wyraz złośliwy i zwierzęcy tworzyły z niego w tej chwili godnego posłańca szatana. Arminia spojrzała, krzyknęła, i twarz rękami zasłoniła. Bodenstein, zasuwając za sobą ciężkie rygle drzwi, jąkającym się mówił głosem:
— To niegodne, panno Tholden! bo dla mnie, miły ptaszku, ty zawsze jesteś panną Tholden. Tyś moją narzeczoną; pamiętasz w Bazylei? — przyrzekłaś mi dać swoją rękę za uzdrowienie twej konającej matki! — A potem oszukaliście mnie! — Nieprawdaż, kochanko, że zapominasz o tym twoim niby mężu, przeklętym czarnoksiężniku? — ha! ha! spodziewaliście się, że wam się uda zręcznie uniknąć pułapki. Ale nie tak łatwo podejść Adama von Bodenstein! Oho! nie tak łatwo takich się ludzi oszukuje.
Ja też to siedzę sobie spokojnie i bawię się w gospodzie pod zielonym lisem, a ci tu wymknęli się cichaczem, jak prawdziwe lisy! Szczęście, że wyszedłem przypadkiem i dostrzegłem tego Tatara, — wiesz, tego służącego u waryata alchemika, z piekielnem nazwiskiem! Tak, kochanko! spostrzegłem, że unosi się coś z gospody. O! bo ja, chociaż tak! — rozumiesz mnie, chociaż trochę piję, jednak dobry mam wzrok. Ja w tej chwili lecę do twego mieszkania, a tu otwarte drzwiczki, i klatka pusta, ptaszek uleciał! — Dalejże więc, zawołałem moich kamratów, dwóch pachołków od miejskiego oprawcy; dzielne chłopaki i dalej w ślady za jegomościem. Zwijał się, jak kot przed chartami, ale i ja nie w ciemię bity; złapałem go i tam na rogu, związany, leży na bruku; kamraci moi pilnują go.
Ale cóż to milczysz, płaczesz? — nie bój się kochaneczko, nikt tu nie przyjdzie. Czy ci moje odwiedziny niemiłe? Arminie! Ja ciebie tak kocham! bodaj mnie wszyscy szatani porwali, ja ciebie tak kocham, jak mojego Paracelsa... Nie załamuj dłoni.
Mówiąc to, klękał przed swoją ofiarą, ale żona Kosmopolity, uciekając w kąt pokoju, błagającym głosem, z rozdzierającą boleścią rzekła:
— Panie Bodenstein, ulituj się nad słabą kobietą! Jeżeli miałeś co drogiego w życiu! rodziców, brata, przyjaciela — jakiś cokolwiek na świecie kochał prawdziwie, w to imię zaklinam cię, uwolnij mnie, ja w tej chwili czuję, jakby mi głos jakiś szeptał: Bóg cię ukarze! wyjdź! — Chcesz skarbów? — patrz, oto w tej szkatułce ich jest więcej, niżbyś mógł marzyć o tem; weź je, a uwolnij mnie.
I padła w szerokie krzesło, nieruchoma, oczy zamknęła, a wszystkie cierpienia całego życia w jedną iskrę się zmieniły, i uderzyły jej serce w tej chwili.
Bodenstein podniósł się z głupowatym uśmiechem, poszedł do stołu, otworzył szkatułkę leżącym na niej kluczykiem i zamilkł z podziwienia.
Szkatułka pełna była złotych puszek znacznej wielkości, napełnionych czerwonym, szklistym proszkiem. Na wierzchu leżała niewielka flaszka kryształowa, pełna karmazynowego przezroczystego płynu.
— На! — zawołał osłupiały — kamień mędrców i eliksir nieśmiertelności.
I wszystkie cuda, przywiązane do tych dwóch nazwisk z krainy nadziemskiej, stanęły mu przed oczami. A na jego twarzy błysnął wyraz lubieżnej, nieopisanej chciwości i żądz zwierzęcych. Jak szalony poskoczył ku Arminii i wołał:
— Czy wiesz, co tu jest w tej szkatułce? — Za to cały świat można kupić! — z tego można tyle zrobić złota, iż przez całe życie policzyć go nie zdołasz! przecież i ja jestem alchemikiem.
O! Sędziwoju! Kosmopolito! teraz na mnie kolej! pokażę, że i u mnie natura nie macochą! Ludzie! teraz wszystko złe, com od was doznał przez całe życie, z lichwą wam oddam! — każde słowo pogardy, coście mnie niemi tak obficie darzyli, teraz w wasze gardła wtłoczę napowrót! — Czy ja śnię? — czy marzę? — Ale nie! dotykam się tego kamienia cudownego! tak, to on jest! — Fraszka niebo! gdzież jest większa rozkosz, jak żyć wiecznie, nie pracować, nie czołgać się, niczego się nie obawiać i deptać tych, co byli wyższymi ode mnie! — Biada wam! ja, król ludzi, teraz gardzę ziemią, ale po karkach waszych stąpać będę! Cudowna! Boska Arminio! ty będziesz moją żoną! tym eliksirem będziemy odmładzali się, ale nie! ty będziesz moją kochanką, nie bój się; ja nie chcę cię na całe życie do siebie przykuwać; używajmy życia. Teraz jesteś pewno wdową. Dzisiejszej nocy, może nawet w tej chwili twój mąż na torturach miał wyzionąć ducha. — Zobaczysz, jak my będziemy żyli rozkosznie.
I w końcu tych słów, w pół objął jej giętką kibić; Arminia czuła już zapach wina z jego ust spienionych, któremi chciał wycisnąć pocałunek na jej śnieżnem łonie, uchyliła się, zwinęła i, wymykając się z jego objęć, chwyciła za rękojeść własnego jego sztyletu i błysnęła mu przed oczy stalowem ostrzem. A odstąpiwszy o parę kroków, zbladła i zaśmiała się szalenie.
— Teraz zbliż się, mój narzeczony! — mówię ci w oczy, iż gardzę, brzydzę się tobą! — Ha! nie śmiesz przystąpić! zdrada z odwagą nie chodzą w parze! Nie obawiaj się, będę miała dość siły nagrodzić cię.
Bodenstein zmieszał się tak niespodzianym zwrotem; ale wino coraz więcej nad nim brało górę, rozwaga odstępowała go. Nie bacząc na to, jak każdy nikczemnik, że przeciwnikiem jego słabsza istota, zgrzytnął zębami i rzucił się ku Arminii, chcąc jej wyrwać wzniesiony sztylet; ale poruszenie jego było niezręczne; Arminia uderzyła go żelazem, i chociaż cios słaby, krew trysnęła z ramienia napastnika na jej suknię. Widok krwi ostudził zapał, cofnęła się przerażona i z głębokim jękiem upadła zemdlona.
— На! Jadowita osa! — ryczał Bodenstein przelękniony, pilnie przypatrując się ranie. Niech mię czarci porwą; nie myślałem, że gotowa uderzyć! poczekaj.
Rana nie była szkodliwą. Jak mógł, naprędce zatamował obwiązaniem sączącą się krew i na nowo zapalony żądzą i zemstą, zbliżył się do zemdlonej.
Oczy miała zamknięte; długie włosy, jak aksamitne wstęgi na śmiertelnej bladości szyję i białą suknię spływały, a na skrwawionem łonie trzymała rękę, z której ledwo wypadł sztylet.
I obraz ten uderzył go w inny sposób, niż się spodziewał. Niewinna kobieta wydała mu się groźnym aniołem mścicielem znieważonej niewinności.
Jego własna krew już rozlana, przejęła go trwogą. Może pierwszy raz w życiu zabrzmiały mu jej słowa, wyrzeczone niedawno.
— Bóg cię ukarze!
I chociaż rzucił się na trzymającą sztylet, teraz zemdlonej obawiał się dotknąć. Cisza panująca dokoła, skutek wina, gwałtownego wzruszenia, a może po części i rany sprawiły, iż na chwilę siły go opuszczać poczęły. Oczy mgłą mu zaszły, kolana uginały się, szum w uszach się odezwał.
Chwycił się ręką za stół i, zbierając ostatnie siły, odetkał flaszkę z eliksirem i chciwie pociągnął zawarty w niej napój. Lecz ledwo połknął, zaledwo zdążył flaszkę postawić na stole, upadł na wznak, jak piorunem rażony — nieżywy.
Dla nieprzysposobionych poprzedniem, przygotowawczem życiem eliksir był nagłą trucizną.
Noc się już skończyła; na niebie szeroki czerwony pas nad ziemią, poprzedzający ranek zajaśniał, gdy Kosmopolita i Sędziwój wyszli z więzienia.
Na załomie ulicy, niedaleko od domu, w którym odbyła się poprzednia scena, leżał skrępowany Jan; pilnowało go dwóch towarzyszów Bodensteina, zapłaconych od niego, pijanych włóczęgów, którzy na teraz długiem czuwaniem znużeni, na ziemi, mocnym snem pokrzepiali się.
Uwolnienie Jana, wybicie drzwi mieszkania i wyzwolenie Arminii, która sama do siebie z głębokiego omdlenia przychodzić zaczynała, szybko po sobie nastąpiły.
Nim dzień zajaśniał, już prześladowani daleko byli za bramami Drezna.




XI.
Zniknięcie.
„To jest los człowieka; dziś bujnie strzela listkami nadziei,
jutro dokoła niego suchymi liśćmi, zimny wiatr powiewa.“
Szekspir Makbet.

Nazajutrz po tych wypadkach, lud tłoczył się do drzwi przed kurdygardą; każdy chciał zobaczyć więzienie alchemika, który, pilnowany przez czterdziestu ludzi i kaprala, zapomocą żywego dyabła umknąć zdołał. Jedni ze szczegółami opowiadali, jak pod wpływem zaklęcia, pogrążeni w bezwładności, widzieli wylatujące na nietoperzych skrzydłach potwory, a krzyknąć ani przeszkodzić nie mogli; inni zaręczali, że już dniem pierwej słyszeli dzikie głosy i ogromne pogróżki w więzieniu i wyraźnie spostrzegali osoby, wychodzące przez drzwi zamknięte.
Jednakże czarownik żadnego śladu nie pozostawił.
Domysły krążyły, iż uciekł na księżyc, albo do Polski, albo do wysp świętego Brandana? kto o tem mógł wiedzieć.
Bodenstein znaleziony został umarły na ulicy, niedaleko bram miasta. Oprócz lekkiej rany w ręce nad łokciem, która niepodobna, aby była przyczyną jego śmierci, miał na piersiach wielkie, czerwone plamy; były to znaki zjawiającej się wtedy w Saksonii morowej zarazy. Dziwiono się, iż właśnie Bodenstein, który głosił, iż posiada niezawodne lekarstwo przeciwko morowej zarazie, które bardzo drogo sprzedawał, jako tajemnicę od Paracelsa przekazaną, iż właśnie on padł jedną z pierwszych ofiar tej straszliwej choroby.

KONIEC TOMU DRUGIEGO.
Tom III.
I.
Poświęcenie się.
„Wiele rzeczy dotąd ciemnych i niezrozumiałych
stają mi się jasnemi i widocznemi“.
Słowa Schillera przy zgonie.

W jednej z ulic krakowskich, wzniesionych na wysokim brzegu nad Wisłą, w niewielkim domu, równie jak całe miasto pogrążonym w nocnej ciszy, znajdował się Kosmopolita pod wystawą na ławie drewnianej, oparty o ścianę.
Wyniesiony nad szmer i zabiegi otaczających go spraw ludzi, niepostrzeżony punkt śród czasu, marzył samotny mędrzec, którego promienista młodość niezmienną swoją świeżością była symbolem spokojnego, odwiecznego ideału. Wszystko, co umysł i odwaga mogą nastręczyć, napróżno wyzywał, aby oderwać jedno życie od poziomego istnienia i wznieść je do siebie.
I oto szukał raz jeszcze pomocy i rady u tych tajemnych istot, pośredników między niebem a ziemią, które już nie obcowały z jego umysłem, od czasu, jak poddał się zwyczajnym pracom ciążącym na ludzkości.
Lecz zwolna w sercu jego budziły się obce, niezależne od jego woli głosy; czuł, iż duchy w myśli jego z nim rozmawiają; bo kto raz je widział, tego nie tak rychło na wieki opuszczą.
— Ty wiesz! — rzekł Chaldejczyk, piękniejszy, niż kiedykolwiek i jakby już był uczestnikiem wiecznej chwały — ty wiesz, iż ludzie przed śmiercią rozumieją wiele rzeczy, które im dotąd były zakryte. W tej godzinie, w której poświęcenie się siebie samego dla innej istoty kończy mój tylowieczny zawód, poznaję drobiazgowość życia, w porównaniu z wielkością śmierci.
Lecz mamże ośmielić się wyznać ci, Boski pocieszycielu, nawet w twej przytomności, uczucia, które mnie natchnęły, boleścią mnie przejmują. Pozostawić po sobie w tym świecie złośliwym, bez opieki, bez podpory, tych, dla których umieram: moją żonę, moich uczniów.
Zamyślił się chwilę, a głos wewnętrzny zabrzmiał mu wyraźnie:
— Nierozważny! czyż mądrość twoja uczyniła cię na tyle próżnym, abyś miał zapomnieć, o ile podpora twoja jest słabą, dla tych, których kochasz, w porównaniu z potężną opieką ojca wszechrzeczy? — W więzieniu, na rusztowaniu! podziwiaj tego, który czulszy od ciebie w swej miłości, jest mądrym i bez końca silnym w prowadzeniu i obronie swoich dzieci.
Kosmopolita opuścił głowę, a kiedy ją podniósł, ostatni cień tęsknoty znikł z jego czoła.
Jasne, nadzmysłowe widzenia rozchwiały się w jego duszy; lecz pozostawiły ślady świetnego swego pobytu, a dokoła niego powietrze, jakby drżało z rozkoszy. Bo dusze całkowicie oderwane od ziemi, odwiedza anioł wiary; samotność, przestrzeń przesiąkają jego blaskiem; on nawet ciemny grób ozdabia świętem promienistem kołem.
I stanął na wysokim ganku, wznoszącym się nad spokojnem miastem.
Pod cichymi dachami, niejeden sen kłóciły niespokojne żądze, w niejednem sercu burza huczała dzikimi tony, lub gwałtowne namiętności czyhały na zbudzenie się ludzi; a wszystko, co się jego oczom przedstawiało, było pełne ciszy i spokoju, jakby pod błogosławieństwem letnich promieni księżyca, i dusza jego, uniesiona poza granice człowiekowi przeznaczone, oglądała tylko spokojne, pełne błogości cuda stworzenia. Stał samotny, myślący; chciał jeszcze posłać ostatnie pożegnanie cudownemu swemu życiu.
Przebiegając wzrokiem niezmierzone obszary przestrzeni, podziwiał subtelne kształty, z którymi tak często podzielał rozkoszne harmonie radości. Przechodziły, płynęły, tłumem, szeregami skupione, to znów rozpierzchając się wirowym tańcem, zataczały czarowne kręgi i koła wśród gwiaździstej ciszy. Żyjące światłem, napowietrzne istoty rozwijały niezliczoną piękność kształtów i barw niepodobnych do wyobrażenia.
Człowiek zwyczajny, który nigdy nie widział synów Eteru, nie wystawi sobie anioła w innej, jak ludzkiej postaci; niedołężna jego fantazya odbija mu tylko to, co gruby, dotykalny świat wystawia; ale niebieskie, wyższe piękności są dla niego niepojęte; rozkosz ich widzenia znaną jest tylko wcielonym.
W uniesieniu mędrca cały wewnętrzny świat przedstawił się oczom jego. W głębi dolin zielonych oglądał lekkie tańce ulotnych duchów; we wnętrznościach gór zobaczył istoty oddychające zatrutem powietrzem wulkanów, które uciekają przed jasnością nieba. Na każdym listku w niezliczonych lasach, w każdej kropli niezmierzonych oceanów ujrzał osobny świat bogato zamieszkany.
Daleko, w nieskończonej odległości błękitnego nieba, widział, jak mglisty chaos zamieniał się w kometę, a kometa opuszczająca środkowy ogień сżywczy, rozpoczynała swój dzień dziesięciotysiącoletni. I wszędzie widział tchnienie Twórcy rozpościerające życie.
Rozproszeni po całej ziemi, niewielcy liczbą, lecz potężni duchem spółtowarzysze jego, wyznawcy wielkiego bractwa, pracowali samotnie. Wśród ruin Rzymu, między katakumbami Memfis, w pośrodku kupieckich Niemiec, lub w niedołężnych Indyach, niepostrzeżeni, nieznani członkowie jednej myślowej rodziny, obojętni na otaczające ich sprawy, zajmowali się nauką. Będą żyli i pracowali, dopóki świat trwać będzie, nie troszcząc się o dobre albo złe wypadki ich nauki; mechaniczni działacze najwyższej woli, wszystkich rodzajów sprężyn używającej do swoich zamiarów. Będą żyli jako arcy-wzory wiedzy, która chce tylko poznać i umieć, a nie pyta się, czy jej nauka posłuży dla dobra ludzkości, czy machina cywilizacyi obrotem swoim nie roztrąca wszystkiego, co się jej kołom nastręczy.
— Bywaj zdrowe piękne moje i łagodne życie! — wyrzekł cicho, zamyślony; bo dla mnie tyś zawsze pięknem i łagodnem się okazywało. Dla tych, którzy młodość swoją bez przerwy w jasnym potoku natury odmładzają, rozkosze twoje są niewyczerpane; dla tych proste uczucie istnienia własnego jest rozkoszą! — Bywajcie zdrowe światła niebieskie, i wy, ludy przestrzeni! — Niema ani jednego atomu w promieniach słońca, jednego źdźbła trawy wśród gór, ani kamyka na brzegu morza, ani ziarna pyłu miotanego w pustyni, któreby nie dostarczyło moim myślom pierwiastku do badania przyczyn życia, przyczyn wszystkiego tego, co jest piękne, wzniosłe i nieśmiertelne! Dla innych jedna okolica, jedno miasto, jedno ognisko jest ojczyzną, — jam był prawdziwym Kosmopolitą, bo moją ojczyzną było wszystko to, czego tylko myśl doścignąć zdoła!
Zatrzymał się, a oczy jego i serce szukały ukochanej istoty. Niedaleko niego murem tylko przedzielona, spoczywała we śnie trwożliwym. Widział, iż serce jej nawet we śnie dla jego ucznia biło. Czuł, co cierpi serce kobiety do miłości stworzone, kiedy on tyle dla niej poświęcał, i dusza jego rzekła do jej śpiącej duszy:
— Przebacz mi, jeżeli chęć moja wzniesienia się do tak szczytnych przeznaczeń, była zuchwałą. Był to sen i już zniknął! — Nad brzegiem grobu widzę nareszcie, jakie jest prawdziwe wcielenie prawego i mądrego; prawdziwa brama wieczności, za tą bramą będę cię oczekiwał, ukochana, gdzie i twoje rozjaśnione serce wystarczy obszerniejszej miłości...
W swych celach samotnych w pracowniach, schronieniach, zajęci nauką, zadrżeli nagle wszyscy jego towarzysze. Uczuli, iż duch nieobecnego ich przyjaciela odezwał się do nich:
— Bywajcie zdrowi na zawsze na tej ziemi! — znów jeden z waszych braci was opuszcza. Stary wiek nasz przeżyje wszystkich, młodość, a dzień ostateczny zastanie was, jeszcze myślących na naszych grobach. Z wolnej woli zstępuję do krainy cieniów, lecz nowe słońca świecą mi już z głębi grobu.
Idę tam, gdzie dusza tej, dla której poświęcam to ciało z gliny, a później i wy mieszkać ze mną będziecie. Poznaję wreszcie rzeczywistą inicyacyę, prawdziwe zwycięstwo. Bracia! porzućcie eliksir; złóżcie brzemię wieków! Odwieczny duch wspiera i broni wszędzie dusze utworzone jego Boskiem tchnieniem...
A mędrcy pomyśleli w sobie:
— I my, żyjąc sercem, dawnobyśmy znudzeni, świat opuścili, ale umrzeć nie możemy, dopóki żyjemy myślą, bo nauka jest nieśmiertelną.




II.
Śmierć.
„Gotujcie się do Sądu: ostatnia dobiega godzina.“
Sąd ostateczny Younga.

Wschodzące słońce klejnotami tęczowego światła zasypało niebo i przez otwarte okno, razem z tchnieniem świeżego poranku, różowym blaskiem otoczyło Kosmopolitę na wysokiem łożu, zasłanem kobiercem.
Wspaniałej, bledniejącej twarzy, jakby z niej wolno ogień życia ustępował, żaden rys się nie zmieniał; nic zewnątrz blizkiego jego końca nie zwiastowało.
Obok łoża w głowach siedziała smutna Arminia i łzy po licach jej pomykały; w nogach stał Sędziwój i trwożliwym wzrokiem wpatrywał się w leżącego.
— Ty nie umrzesz, nie opuścisz nas, — mówiła z cicha Arminia — dotąd nie byłeś słaby, tak nagle — ja nie pojmuję; przecież sam umierających leczyłeś... i płacz nie pozwolił jej mówić dalej.
Kosmopolita uśmiechnął się łagodnie, i słabiejącą ręką biorąc za dłoń, drugą rękę podał Sędziwojowi i rzekł:
— Wspominajcie mnie czasem; gdy ofiara się spełni, i już między wami nie będę, starajcie się, aby próżną nie była...
Lecz Sędziwój coraz więcej pomieszany zawołał:
— Jeżeli istotnie śmierć twoja tak blizka, więc cała twoja sztuka była udaniem! więc chlubiłeś się potęgą, której nie posiadasz? cała cudowność, którąś żył otoczony, i eliksir są złudzeniem, bo inaczej czyżbyś umierał? Dlaczegóż chcesz unieść do grobu tajemnicę? — Teraz czas, możesz mi ją powierzyć; bogaty doświadczeniem, przysięgam, nie wyjawię nikomu, a na złe użyć już nie potrafię! — przecież zgon twój zada wyraźne kłamstwo twojemu życiu! widzę, iż tajemnica robienia złota jest prostą receptą i, jeżeli nie chcesz skonać, obarczony przekleństwem, wysłuchaj i wyjaw mi sposób robienia kamienia mędrców.
Ale Kosmopolita odwrócił się ku swojej żonie, i rzekł:
— Ty wiesz, ukochana, że bogactwa nie są szczęściem; tych, którzy je za cel swego żywota kładą, zrzucają z tronu wysokiej godności człowieka, zamieniając je na zwierzęta.
Pamiętaj, Arminie, nie kupuj uczuć, bo prawdziwe uczucia są bez ceny. Doświadczaj i walcz, a chociaż tu nieszczęśliwa, tam uzyskasz palmę!
— Ty zaś słaby i niewierny uczniu mój, — rzekł do Sędziwoja, pokazując mu na ręku blizny po torturach zostawione, — patrz, czy przyszłoby do tego, gdybym kiedykolwiek miał wyjawić tajemnicę.
Oczyść duszę z rdzy egoizmu, w jednem prawdziwem uczuciu, a zrozumiesz rozkosz poświęcenia się dla drugich...
Ja zostawiam ci skarb, a to będzie wspomnienie zgonu mojego; wspomnienie to uwolni cię od prześladowcy-wroga...
Na to imię drżenie przebiegło ciało Sędziwoja; umierający wziął znowu za ręce swoją żonę i ucznia i wpatrywał im się w oczy. A wtedy czuł, jakby po promieniach z jego źrenic idących, jakiś błogi pokój po jego duszy się rozlewał; obce myśli i czucia, jakaś nowa siła i życie w niego wstępowały; i choć nie bez trwogi, magnetyczny, rozkoszny, czuł pociąg do tego wzroku. Lecz wtem słońce tylko co weszło, gęste chmury okryły, zaciemniło się w pokoju, czarowny uśmiech umilił usta leżącego, i gdy zbliżył się do jego twarzy, boleść serce młodzieńca ścisnęła; dusza mędrca już opuściła ziemskie swoje mieszkanie.




III.
Zwierzenie się.
...„wierzę że wasze uroki,
„Zdolne są gwiazdy ściągać, tamować potoki.
Propercyusz. Elegia I.

Od czasu śmierci Kosmopolity, Sędziwój pozostawał w stanie odrętwienia, obojętności na wszystko, jakby po długiej i niebezpiecznej chorobie, przychodził do siebie i oglądał się wokoło. Minęło parę miesięcy czasu, zwykle tak wolno i uciążliwie czołgającego się, a jeszcze jego kolce czuć mu się nie dawały. Rozmyślając o dziwnych wypadkach kilku łat ubiegłych swego życia, o zgonie mędrca, z którym los go w tak niezwykły sposób związał, uwolniony był od napaści i zjawiania się dręczącego widziadła; rozmyślania te nie dozwalały mu zajmować się swoją przyszłością.
Jednym także z głównych przedmiotów jego marzeń była Arminia. Miłość i stosunek Kosmopolity do niej był dla niego niepojęty. Nieporządna, gorączkowa jego wyobraźnia napróżno szukała nadziemskich jakichś przymiotów w żonie mistrza. Wysuszone jego uczucie nie domyślało się nawet, iż prostota serca, czystość myśli są skarbami, z których miłość, jak słońce z łona ziemi rozwija świat cudów. Wspomnienie więc mistrzów, wyraz jego konającego wzroku, były ogniwem, łączącem go z Arminią. Nie zastanawiał się już nad tem, że rozmowa z nią, jej towarzystwo stało się powoli dla niego nieodzownem, i było jedynem.
Arminia mieszkała ze starą, przyjętą służącą; samotna, bez znajomych, bez przyjaciół, i unikała ich.
Smutek nadał całej jej postawie powagę i czarującą piękność, jakiej w niej dotąd nie spostrzegał. Chociaż rysy zostały te same, rozwinęły się, nabrały wyrazu i nowy duch, ożywiający je, podwyższył do niepoznania jej piękność. Najpierwsza i najrzadsza z ozdób kobiety, czoło jej wysokie i równe, jaśniało wzniosłą i szlachetną otwartością. Oczy ciemno błękitne, posłuszne każdemu uderzeniu serca, tak pięknie odbijające od czarnych włosów, zachwycały. Oprócz tego, w każdem poruszeniu jej, w mowie, w głosie nawet, panowała jedna zgodna harmonijna całość, zmuszająca najobojętniejszego do podziwiania tej piękności, której sztuka nie ćmiła.
Jednego wieczoru, po zachodzie słońca, w owej miłej porze, kiedy dzień się już kończy, a noc jeszcze nie zacznie, w tej przechodowej chwili, tak podobnej do teraźniejszego stanu duszy Sędziwoja; w łagodnym zmroku, który serca nasze usposabia do otwarcia się, jak kwiaty niektórych roślin wieczornych do wydawania zapachu z zamkniętych w dzień koron kwiatowych, Sędziwój siedział z Arminią pod wystawą domu, w którym umarł Kosmopolita.
Długi czas w milczeniu wpatrywali się w cudny obraz, roztoczony przed nimi. Tajemnicze wieczności hieroglify, gwiazdami na niebie znaczone, jasno się iskrzyły, a na Wiśle czerwone gwiazdy, jak drugie gwiazdy ziemi, igrały odbite w wodzie, nad której falami unosiły się smutne okrzyki retmanów i dalekie śpiewy flisów, jakby starą rzekę Wandy do snu kołysały. Cichnął gwar miasta i dzwony nieszporne milkły, wszystko uroczystą harmonijną modlitwą ciszy wprost biło do serca patrzących.
Myśli Arminii bujały daleko od ziemi i, wracając nawet do niej z wyższych zstępowały obrazów.
Wskazując na niebo, z cicha rzekła do Sędziwoja:
— Jak się nazywa ta gwiazda z łagodnym drżącym połyskiem; jeśli mnie przeczucie nie myli, jest to gwiazda miłości?
— Nie odgadłaś; jest to Jowisz opiekuńczy, planeta potęgi i mądrości.
— A gdzież ta, którą wspomniałam?
— Jak ten już zajdzie, nad ranem tamta wschodzi; jedną tylko chwilę jasno świeci, bo wkrótce słońce gasi jej promienie.
— Rozumiałam — dodała Arminia — że ich światło łączy się razem; że wspólne w jednej konstelacyi, dwie najpiękniejsze opiekunki ludzkich władz są siostrami.
— Tak! jeżeli dzień z nocą są dziećmi jednej matki, to i miłość z mądrością są rodzeństwem.
— Czyliżby nigdy razem nie miały się łączyć?
— Tylko w Bogu wspólne ich źródło; człowiek jedną wybierać musi, jeśli czystą chce posiąść. Gdy od kolebki goni za uczuciami, wtedy nie pojmuje mądrości; a gdy dalej tę wyższą ściga, już przy południu życia uschnie w jego sercu wątły kwiat miłości, choć do zmroku ledwo krok jeden w niezmierzonej nauce postąpił...
— Więc na cóż żyć tak niepewno — odrzekła Arminia — na co wahać się ciągle między dwoma biegunami? Takiego życia nie mógł nam Stwórca przeznaczyć.
— A choćby i nie przeznaczył, — dodał po chwili Sędziwój — czy wierzysz, że jest sposób odgadnienia własnego przeznaczenia? Jak te gwiazdy, rozdzielone miryadami innych słońc, nie spotykają swych promieni ze sobą, tak znajdź ludzi, aby dwie krople wśród oceanu spłynęły się razem. Przecież takie było połączenie wasze z Kosmopolitą. Arminio, czy byłaś szczęśliwą?
— On czuł to — rzekła smętnie — nie byliśmy dla siebie przeznaczeni. Przysięgłam, że oddam rękę temu, kto mą matkę uzdrowi; a chociaż Kosmopolita nie wiedział o przysiędze, zdawało mi się, iż powinnam jej dopełnić. Lecz mamże ci wyznać, może to grzechem jest, ale zdawało mi się, iż przywiązanie tak powinno być nieprzymuszone, wolne, aby było szczere, że ta sama przysięga przeszkadzała mi kochać, jakbym chciała z całej duszy, mojego męża. Szanowałam go, ubóstwiałam, bom nie widziała nikogo, z kimby można porównać tego anielskiego człowieka. Charakter jego ciągle jednostajny, pogodny, jak dzień bez chmury; widoczna wyższość, w każdem słowie bijąca; ta piękność nawet bez porównania, wzbudziły we mnie uwielbienie bez granic; biedna! brałam to za miłość. A jednak bywały chwile, w których obawiałam się go. Jakkolwiek wieści, które o nim chodziły, nic w oczach moich nie usprawiedliwiało, jednak czasami, kiedy siedział nad brzegiem morza i patrzył się w nieścignioną ciemnej wody powierzchnię, lub kiedy widział chodzące słońce, albo jakikolwiek wielki widok natury, wtedy zamyślał się, oczy jego wyraźnie się rozpalały, źrenice jego rzucały promienie, jakby dwie gorejące iskry. Zdawało mi się, iż rozmawia z jakiemiś niewidzialnemi dla mnie istotami, że w innym żyje świecie, i wtedy trwoga mnie przejmowała. On wszystko wiedział; nim usta otworzyłam, już myśl moją zgadywał. Domyślałam się z boleścią, iż nawet ukrywa przede mną, że mu najskrytsze moje myśli nie są tajemnemi. I ja wobec jego, jak wobec mojego ducha-dręczyciela, ukrywałam łzy uśmiechu; nie chciałam jemu przykrości robić; a bałam się, aby którakolwiek myśl moja nie obrażała go, i starałam się myśli odganiać; — chociaż wiedziałam, iż to na nic nie posłuży. On spostrzegł te męki i zaczął mnie często unikać i zostawiać samotną.
A wtedy twój obraz przychodził mi do pamięci; lubiłam marzyć o tobie, bo od czasu, jak pierwszy raz cię zobaczyłam, kochałam cię, jak brata. Po matce mojej, zawsze pierwsze twoje nazwisko mimowolnie w modlitwach moich wspominałam. I ja nie wiem dlaczego to, nawet później, wyrzucałam sobie, że ciebie więcej kocham sercem, niż męża, i wspomnienie twoje chciałam odgadnąć, ale napróżno. Wiesz, że oczy można zamknąć, aby nie widziały, oddech wstrzymać, ale któż potrafi bicie serca zwolnić, albo przyśpieszyć? kochać kogo prawdziwie jest to tak łagodne, pełne poświęcenia uczucie, iż niepodobna, aby kiedykolwiek było grzechem.
W czasie tych moich walk z twoim obrazem, spostrzegłam, iż mąż mój czy się wyrzeka swej nauki, czy niespodzianie utraca swą tajemną władzę, lecz coraz bardziej był niespokojny. Wzrok jego bardziej ludzkiej nabierał barwy skłonności, chęci, wszystko stawało się podobne do moich. Wtedy twój obraz zaczynał się sam w mem sercu zacierać i ja poczynałam wierzyć i cieszyć się, że jego ukocham, a o tobie zapomnę; to znów żal mi było ciebie! O! ja wiele wycierpiałam! — Kiedy mniej zaczynałam cierpieć, jego uwięziono; wtedy z żalu i obawy o mego dobroczyńcę, nawet biedne serce czasu nie miało i krwawić się w sobie.
— Niestety! — rzekł Sędziwój — walki ze światem niewidzialnym stokroć są okropniejsze od tych, które ciebie biedną trapiły, i nie tylko tak doskonałych, jak mąż twój, są udziałem. Szczęśliwa! nie znasz walki z duchami, które myśl owładną! Serce zbyt wielkie zaludnia mary, a wtedy zdaje ci się, iż w duszy własnej jest okno tajemne, przez które, jak do kopalni niewidzialnego świata, spuścić się można.
— I czyż tu mało jest skarbów pod niebem, wtrąciła Arminia, wznosząc oczy do gwiazd. Patrz, jak uroczy jest ten świat widomy; czyż cię sam jego widok nie potrafi zbawić od udręczeń mar zmroku?
— Jest uroczy — odrzekł Sędziwój — dla tych, którzy czują piękność tych barw i kształtów; ale gdzie ty ciało, tam ja szkielet widzę, gdzie ty podziwiasz życie, tam mnie śmierć przeraża, а ta stracona ułuda każe mi szukać innej, wznioślejszej potęgi, wdzięków ducha niepodległego śmierci.
— Nie myśl — zawołała Arminia — lecz serce darzy chwilami, które za wieki starczą. Myśl egoisty sama sobie wystarczy, zimna nie dba o szczęście, dba tylko o martwą prawdę. Miłość ma także swój świat niewidzialny, który się objawia kochającym, ale nie zabija trwogą. Spojrzenie miłości to gwiazdy, albo kwiaty, które zdają się patrzeć na ciebie oczyma ukochanego; jej głos słyszysz w każdym dźwięku przyjemnym. Na każdem miejscu, ze wszystkiego, na czem wzrok nasz spocznie, ze wszystkiego, co ucha naszego doleci, odzywają się jej słowa i spojrzenia. Ona jest zorzą cudowną, która wszystko różowem oblewa światłem. Jej pieczęć wyciśnięta jest na całej naturze. I ty porzuć myśli, a żyj sercem na chwilę; ja nauki nienawidzę, bo jej nie pojmuję, ale ty ocenisz każde drgnienie serca i zrozumiesz je; a zdobędziesz to, za czem tak długo napróżno goniłeś: pokój duszy i szczęście.
Sędziwój, ogrzany zapałem, sam czuł przysporzone bicie swego pulsu. Postać pięknej jego przyjaciółki, otoczona bladem gwiazd światłem, które w jej oczach drgało, jak w swych siostrach na ziemi, wydała mu się nadludzkiej piękności.
Wydało mu się, jakby magnetyczny wpływ, jaki na niego umierający mistrz jego wywarł, wzmacniał się teraz, przedłużał i wolę jego szanować mu kazał. A od tak dawna, pierwszy raz rozkosznie wzruszony, odzyskał uwielbienie dla natury ludzkiej i ukląkł przy nogach Arminii.




IV.
Krawarz.
„Szczęśliwy! kto w ścian wiejskich usiadłszy zaciszy,
„Gwaru publicznych niezgód w swym domu nie słyszy“.
Ziemiaństwo Delilla. Pieśń I.

Rok jeden minął od śmierci Kosmopolity, i Sędziwój wdowę jego pojął za żonę. Zgiełk miasta, głuszący wszelkie szczersze uniesienia, a może tajemna obawa, aby sposobności, zdarzające się w Krakowie, nie obudziły uśpionej namiętności Sędziwoja, skłaniały Arminię do wybrania cichszego, bliższego natury schronienia. Wkrótce więc przenieśli się do nabytej włości na granicy Śląska, w pięknem położeniu, do dziś dnia istniejącej pod nazwiskiem Krawarza.
Widoki, otaczające ich, samotne wiejskie mieszkanie, oprawne w łańcuchy wyniosłych gór, tak zgodne z tą spokojnością, w której tonęli, jakby były jej symbolem, cały ten nowy świat domowego życia, nie zdołały ani zapełnić czczości jego myśli, ani przytłumić wspomnień miłości. Nie mógł się przyzwyczaić uważać ich za stan trwały, lecz oczekiwał ciągle. Przez ten rok, od śmierci mistrza, serce jego jeszcze chwilami było zajęte; Arminia była zupełnie szczęśliwą, i odblask jej radości oświecał jego myśli i czucia. Jeżeli czasem tęsknota odezwała się w duszy alchemika, wnet poskromił ją, mniemając, że, połączywszy się ślubem z Arminią, zupełnie wrócić zdoła do świata zwyczajnego. Po zaślubieniu jej jednak, niepokój jego częściej i dłużej powracał, i on sam nie śmiał badać go. W kilku chwilach małżeństwa wyczerpał i ostudził cały zapas zebranych uczuć.
Niewinne i coraz nowe zajęcia Arminii z początku dziwiły go i mile zajmowały; lecz z postępem czasu sama drobiazgowość podobnych dla przywykłej do wyższych dążeń głowy stawała się ciężarem, gdy żadnego echa sercu nie budziły. On, cały ten świat prostoty rozbierając myślą, wyczerpnął i osuszył w kilku chwilach.
Gdy Arminia pokazywała mu, jaki piękny kwiat świeżo w ich ogrodzie rozwinięty, gdy prowadziła go słuchać prostych mów wieśniaczych, alchemik już udawał zajęcie, a najobojętniejsze napozór słowo budziło niespodzianie jego marzenia. Jeszcze starał się udawać spokojny pozór, walczył ze sobą, jakby przeczuwał, iż myśli jego i dla Arminii staną się katuszą i wnet zaćmią chwilową pogodę jej nieba.
Dla zapełnienia długiego czasu i przepędzenia go, zaczął pisać. Dawne wyobrażenia, doświadczenia, pojęcia, z któremi wzrósł i tyle przemian doznał, obfitej dostarczyły mu treści.
Wikłał je w jedno, tajemnicze wysłowienie, do którego przywykł ciągłem rozczytywaniem pism alchemików, i w ten sposób tworzył rozprawy bez widomego, wyraźnego celu; gdzie jaśniejsze prawdy, odziane w poetycką formę, pomieszane z domysłami, marzeniami i zagadkami, do którychby i sam autor nie znalazł nieraz klucza, tworzyły w owych czasach uwielbiane i powszechnie czytane pisma alchemiczne i kabalistyczne.
Tym sposobem po kilkoletniej przerwie, znajome już wszędzie imię Sędziwoja zjawiło się znowu i, w tysiącznych drukowane egzemplarzach, cały świat obiegło. Wszyscy byli pewni, iż w pismach człowieka, który tak niewątpliwe dał dowody swej sztuki, tkwi wskazówka do odkrycia wielkiej tajemnicy. Dzieło jego zyskało niesłychane powodzenie. Tłómaczone na wszystkie języki, w niezliczonych wydaniach, było w ręku nie tylko alchemików, lecz wszystkich, mających chęć zyskania łatwych bogactw.
Cichy Krawarz stał się od tego czasu biegunową gwiazdą, zwabiającą tłumy wielbicieli polskiego adepty.
Ciekawi spodziewali się, iż w jego rozmowie znajdą klucz odgadnienia jego pism tajemniczych. Armina, upojona szczęściem swego męża, rozumiała, iż to jest ostatni wieniec jego tryumfów i na tem poprzestanie. Cieszyła się, jak dziecko, z jego sławy, gdy tymczasem ta zgubna sława, podsycana od próżności, zaczęła budzić z całą mocą starą namiętność w duszy Sędziwoja. On poznał czczość tego rozgłosu, i czuł, że lata pokuty ciążą na nim.
Wkrótce żona jego została matką.
Pokładała ufną nadzieję, że to czarowne nazwisko „ojciec“ stanie się dla niego na wieki kotwicą, przywiązującą go do świata rzeczywistego; a to samo właśnie przeciwny wywarło skutek i popchnęło go silniej naprzeciw przeznaczenia. To, z czem dotąd jeszcze jakkolwiek walczył, począł teraz cenić jako cnotę i obowiązek. Wspomniawszy na nowonarodzonego, chciał go zostawić dziedzicem swej sławy i przekazać mu wielką tajemnicę; a jeśliby jemu dojście jej miało być wzbronionem, chciał go przynajmniej przygotować, aby wychowany od kolebki, sam doszedł tam, dokąd on napróżno dojść silił się.
— Nowa dusza zjawiła się dla świata — mówił w sobie alchemik, patrząc na małe niemowlę. Jeżeli ludzi spokojnych, otoczonych powabami życia, wszystkie nerwy wzruszone rozkosznie na widok nowonarodzonego dziecięcia, jeżeli zdaje im się, jakoby z niem wracali się do pierwotnej niewinności, jeżeli czują, iż dziecię własne obdarza ich anielskiem posłannictwem prowadzenia tegoż młodego życia od kolebki w świat ku wiecznemu pobytowi, jakież musi być radosne uniesienie tego, komu urodzi się dziedzic skarbów, które stokroć powiększają się z nim podzielone.
Nie jest-że to półboski zawód, samo kierowanie tak pięknego życia, do szerszego i głębszego potoku ku Edenowi, gdzie wzięło początek.
Lecz wszystkie te najczystsze, najrozkoszniejsze uczucia podsycały tylko w duszy jego płomień, ciągłe tlejący, który, jak ogień lampy wieczystej, nigdy nie gaśnie.
Jak czysty strumień, wpadający do mętnej kałuży, nie zdoła jej oczyścić i sam niknie, tak wszystkie czystsze uczucia jego rozpływały się tylko w namiętnej żądzy prześcignięcia mety ludzkiej wiedzy, dojścia do tych uroczystych granic dwóch światów, na których tajemniczy mistrz jego stałe miał siedlisko.
Daleki od rozważania, na coby narażał dziecię, dla którego w pierwszej chwili gotów był do największych ofiar; daleki od przypominania sobie prób i straszliwych godzin przestrachu, których tak długo był pastwą, budził tylko marzenia przyszłości, które zbijały się w jedno tylko ognisko: w żądzę zdobycia tajemnej potęgi.
Miłość całkowicie serce jego opuściła; nie pozostawało w niem ani jednego zakątka wolnego do rozważania stosunków, otaczających go, ponieważ zapełniany był walczącemi bez porządku żywiołami.
Entuzyasta nie należał już do ziemi, do nieba ulecieć nie mógł i, jak chmura, zawieszona w przestrzeni, wahał się, lada powiewem miotany.
W bezsennej, burzliwej nocy wstał uciśnięty i chory, otworzył okno, aby odetchnął, zamknięte powietrze dusiło go. Wody rozległego jeziora wśród gór, niedaleko ich domu, odbijało świetne niebo z niepoliczonemi gwiazdami, jakby obraz przedwiecznej mądrości. Nigdy spokojniejszy i wspanialszy widok nie zachęcał wymownej namiętności do wypoczynku, opowiadając próżność wszelkich żądz ziemskich. Lecz takie było usposobienie Sędziwoja, iż ta głęboka cisza, zamiast ukoić, wzmacniała jeszcze gorączkę, pożerającą go.
Ciała niebieskie, tyle same w sobie tajemnicze, zdawały się zachęcać duszę jego do rozwinięcia skrzydeł i opuszczenia więzienia z pyłu ziemi, a złączenia się z bardziej sympatyzującemi z nią istotami.
W tej chwili syna własnego już wspomniał, jako obcego, któregoby tylko rad mieć towarzyszem w wędrówce, ale więzy krwi czuć mu się nie dawały.
Tymczasem, kiedy tonął w widoku niebieskiego sklepienia, jedna z gwiazd oddzieliła się od sióstr swoich, upadła z niepojętą szybkością i zniknęła w przestrzeni.




V.
Trzy lata później.
„Proszę was, stąpajcie cicho, aby nawet ślepy kret kroków waszych nie słyszał“.
Burza Szekspira.

Niepodobna na kilku ćwiartkach papieru skreślić to, co przez długie dnie i dłuższe czasem godziny w duszy człowieka, jak w kalejdoskopie, się zmienia. Z postępem lat, pory wieku postępują po sobie, jak w naturze pod niebem; dnie pogodne przedzielają burze wewnętrzne, bo gdzież jest ten, ktoby ciągle jednostajnie miał światłe niebo myślowe? Czas tylko jeden, nieubłagany, nieodmienny jednostajnie postępuje.
W dziwacznej jednak sprzeczności, jaką często umysł ludzki przedstawia, najniestalszy, najzmienniejszy w życiu człowiek, nieraz jednej myśli, która go owładnęła, wierny do grobu, z uporem się trzyma. W Sędziwoju, którego uczucia niegdyś, jak ruchome piaski, za lada wiatrem się zmieniały, pozostała jedna tylko namiętność nauki, jakby ogniem wszelkich innych uczuć żywiona.
Jeszcze nie minęło trzy lata od ślubu jego z Arminią, a zerwał już wszystkie pęta przymusu. We dnie krótkie chwile poświęcał spoczynkowi, resztę czasu i noc całą przepędzał w pracowni alchemicznej. Żona jego podobnież bezsennie czas trawiła w oknach domu, wlepione trzymając oczy w złowrogie światło, migające w pracowni, a spokojność jej ulatała, jak dym i iskry, z komina sypiące się.
Sędziwój, głuchy na otaczający go świat, nie spostrzegał niknącego zdrowia i głębokich śladów łez na twarzy żony.
Towarzystwo jego składali czasem wędrowni alchemicy, licznie go odwiedzający, i przed tymi taił się ze swojemi doświadczeniami i niewiadomością.
Zresztą, wierny Jan zastępował go we wszystkiem, co się tyczyło materyalnej strony jego życia. Przywiązany sługa, instynktowo odgadujący chęci pana, stał się jakby ręką, lub innem bezpośrednio z wolą alchemika związanem, niemyślącem narzędziem.
Czego szalony zbytek, marnotrawstwo, ledwo dawniej w kilku latach dokazało, to teraz doświadczenia w jednej chwili pożerały.
Nieprzeliczone bogactwa, jakie Kosmopolita zostawił Arminii, zawarte w zapasie kamienia mędrców, Sędziwój trwonił na doświadczenia, siląc się chemicznie rozebrać i dojść składu tego cudownego proszku. Każda okruszyna kamienia mędrców była dla niego skarbem; lecz tylko o tyle, o ile rozumiał, iż mu się uda ją rozebrać. Coraz mnożąc, wynajdując nowe doświadczenia i próby, łudził się namiętną nadzieją, jak gracz, owładnięty szałem, który w czasie gotów duszę stawić na kartę i nie wierzy, iż może ją przegrać.
Sknerstwo nieopisane ujęło go w swe szpony. Targował się uporczywie z żoną, ze służącym, gdy szło o poświęcenie na nieodbite potrzeby życia trochę złota, które w ogniu i kwasach chemicznych pełną ręką niweczył. Żona Sędziwoja nie dbała o złoto, nie dbała o nędzę, ale tylko dla siebie, bo, gdy wspomniała los, czekający ich syna, wtedy była blizką rozpaczy.
W czasie jesieni, w rocznicę urodzin dziecięcia, Arminia postanowiła pomimo tyle razy powtarzanego odzywania się, silnie uderzyć umysł męża i jeszcze raz zaklinać go o powrót do świata, powrót do miłości. Niepamiętna, iż sama doświadczyła, że uczuciom nie można rozkazywać; gdy raz ulecą, nikt ich nie zdoła wrócić do pierwszej mocy.
Z niecierpliwością oczekiwała początku dnia, wyglądając co chwila, rychło zgaśnie krwawy płomień, świecący w laboratoryum. Mąż jej trzecią noc już tam przepędzał, nie powracając do domu. Zorza zwiastowała wschód słońca, ptaki radośnie się odzywały, natura cała wesoło budziła się, tylko w duszy Arminii smutek na ten widok powiększał się. Nie mogąc wytrzymać udręczenia, wziąwszy dziecię na ręce, udała się do pracowni.
Przestępując próg nienawistnej komnaty, w której z kłębami dymu szczęście jej ulatywało, myślała, iż idzie po wyrok śmierci, tuliła do łona syna, jakby uścisk matki mógł go ochronić od zguby.
Otworzyła drzwi; cichość, panująca wewnątrz, przeraziła ją.
Mąż jej, schylony przy stole, nad księgami, przypatrywał się naprzeciw lampy naczyniu szklanemu dziwacznego kształtu, napełnionemu płynem ciemnego koloru. Sługa przy ogniu pieca chemicznego, także zamyślony, nie spostrzegł wejścia żony swego pana.
Arminia lekko dotknęła się ramienia Sędziwoja, ale ten, nie unosząc głowy, mówił do siebie przytłumionym głosem:
— Dwieście jeden dni i nocy tak uciążliwej pracy dziś kończy się! — Wielki Walentynie, twój geniusz ożywia Alkahest. — Jutrzenka wszechwładnego słońca wschodzi nad tajemną tynkturą — dzisiejszy dzień powinien oświecić wskrzeszenie potęgi Trysmegista!
— Mężu mój! — odezwała się z trwogą Arminia.
— Nic nie opuściłem — mówił dalej alchemik. — W pełni księżyca Dyana opiekowała się zapłodnieniem, fermentacya w łonie nocy do światła jasnym strzeliła promieniem; teraz, opiekuńcze duchy, wspierajcie wielkie dzieło.
— Mężu — rzekła głośniej jego żona, wstrząsając go z rozpaczą za rękę.
Sędziwój podniósł głowę, jakby się budził ze snu ciężkiego, i osłupiałe oczy utkwił w pustej przestrzeni. Arminia trzymała naprzeciw niemu uśmiechające się dziecię, które wyciągało drobne rączki do błyszczących metalowych naczyń.
— Mężu! czy mnie nie spostrzegasz? — nie widziszże syna swego, dziś rocznica jego urodzin! — wołała konwulsyjnie przerywanym głosem.
Jeżeli kiedykolwiek tliła w tobie iskierka miłości, obudź się, wyrwij z tych sideł szatańskich! zejdź z tej drogi, która pod tobą się usuwa. — Patrz, jak przepaść blizka! Nie mnie, nie mnie, ale syna swojego ratuj! — Zaklinam cię! Dzieci są świętemi tej ziemi, ich pośrednictwo dochodzi do nieba, Bóg przebaczy ci, tylko nie gub tego, któremu dałeś życie! — Dla mnie bądź ty czarownikiem, bądź szatanem, nie ulęknę się, ale niech tylko mnie jednej grozi niebezpieczeństwo.
— Miłość moja dla ciebie jest najświętszą częścią mojej duszy; ja nie chcę nic wiedzieć, nic umieć, tylko kochać ciebie! — To samo nie pozwoli mi już upatrywać w tobie najmniejszej wady. Ale coby powiedział Bóg, cobyś sam przy zgonie powiedział, gdybym dla miłości twojej poświęciła syna, któremu dusza matki jest jedyną tarczą.
Widzisz, jak on się patrzy, widzisz te jego oczy; one ciągle tak otwarte, on nigdy nie śpi, czy już i jego czary otoczyły? — Okrutny! czy już i jego przeznaczyłeś na pastwę tej przerażającej nauki? — Ja słaba, niedołężna, zginę, i cóż się z nim stanie? — Na kolanach błagam cię, nie przyprowadzaj mnie do rozpaczy, nie odejmuj mi rozumu.
Wzrok Sędziwoja nabierał coraz dzikszego wyrazu, wyciągając rękę na głowę dziecięcia, rzekł z okropnym lodowatym wyrazem:
— Gorączkę ślepych przesądów słaboduszni biorą za prawy obowiązek; dla nich gotowi święcić chwałę i potęgę bez granic, aby się czołgać w prochu ziemi. Nie taki los części duszy mojej w wychowaniu.
Stroma po bezdrożach ścieżka zarosła cierniami, na nagim skał zimnych grzbiecie, wśród obłoków świątyni, której on będzie kapłanem. Jej progu pilnuje straszliwy wróg, — ja wroga zwalczyłem, ja mu zawady uprzątnę! — Dziś!...
— A więc niech będzie przeklęta godzina, w której pierwszy raz ten piekielny szał myśl twoją zapalił. — Lepiej zamorduj to niewinne dziecię, niżbyś je miał wychować, aby potem zwalić na nie cały ciężar obłąkania i nędzy! wspomnij okropny zgon ojca mojego!...
I posuwała syna ku mężowi; dziecię słabą dłonią schwyciło za szklanne naczynie z płynem; flaszka spadła i roztrzaskała się o podłogę.
Dźwięk szkła dokazał więcej, niż łzy matki i uśmiech dziecięcia. Sędziwój ocknął się z uniesienia.
— Jezus Marya! — zawołał Jan, przybiegając od ognia i chwytając dziecię na ręce. W tej flaszce był rozpuszczony ostatni szczątek kamienia mędrców; dwieście dni pracy, wszystko zgubione.
Sędziwój porwał Arminię i, wskazując palcem w ciemny kąt pokoju, przytłumionym głosem rzekł:
— Zawołałaś go, oto jest.
W ciemnym rogu komnaty zawieszony był portret Tholdena, ten, który w Bazylei, w jego pracowni się znajdował. Teraz światło węgli z komina rzucało na niego dziwny blask, zdawało się, że ożył i szyderczym uśmiechem, iskrzącemi oczyma spogląda na swą córkę.
— On wszędzie sprowadza przekleństwo — mówił Sędziwój.
Arminia zakryła rękami przed tym wzrokiem obrazu swoje blade, kroplami potu okryte czoło i upadła, nie wydawszy ani jednego głosu.
Biedne dziecię, niewinny sprawca tej sceny, zostało sierotą.




VI.
Piętnaście lat później.
„Gdyby mnie wszystko wyrocznie za najmędrsze go ogłosiły, może być, iż sławę czułego człowieka zamieniłbym za utratę całej mej mądrości“.
Lessing {w jednym z listów).

Rok za rokiem mijał, a w duszy Sędziwoja żadna nie nastawała zmiana, jakby dla niego czas się zastanowił.
Zajęty wszystkiemi badaniami, wszystkie im myśli poświęcał, i tylko wspomnienie Arminii zachmurzało go czasami. Gdy przypadek jaki wywołał w nim to wspomnienie, wtedy siadał w milczeniu i przepędzał nieruchomy godzin kilka, a na jego czole widać było, jak wewnątrz budzi się z letargu uczucie i po duszy nurtuje. Lecz chwile te coraz rzadsze, coraz krótsze, zacierały się, aby nie wracać.
Syn jego na opiece Boskiej, wyrósł wbrew wszelkim marzeniom ojca na prawdziwe dziecko natury. — Niespokojny, dziki, od niemowlęcia kierował się uporczywie własnemi chęciami; żaden przymus, ani zachęta, żadna droga przekonania pokonać uporu nie mogły. Nie był stworzony dla nauki. Dziecko, a już samotność tyle miała dla niego pociągu, iż przechadzki wśród gór najmilszą były jego rozrywką. Małomówny, ponury, zwykłe zabawy jego wieku niecierpliwiły go.
Gdy wyrósł na szesnastoletniego chłopca, za towarzyszów obrał wyłącznie skały i drzewa i z łukiem w ręku, kołczanem na plecach, uczył się niebezpiecznego myśliwstwa od starych górali. Wystawiony na wszelkie niepogody trawił po kilka dni za domem. Nauki, które mu od kolebki wystawiano, jako jedyne szczęście, jedyną wielkość na ziemi, lekceważył; nie pojmował ich użyteczności, a nienawidził przymusu, będącego pierwszym warunkiem ich nabycia. Aby prowadzić i kierować takiego wychowańca, trzeba było zająć się nim wyłącznie, stać się powiernikiem jego marzeń. Sędziwój nie zdołał już nagiąć się do dziecięcej myśli, a zajętego czasu alchemią nie potrafił poświęcać wychowaniu. Widząc niezręczne swoje usiłowania bezsilnemi, zniechęcony, rzucił wodze żądz dziecka na los Opatrzności, a sam, bez przeszkody, tonął w swych niezgruntowanych badaniach.
Rozumiał codzień, iż wieczór ujrzy odkrycie kamienia mędrców, i że to odkrycie uderzy umysł jego syna, a ukazując mu tak widocznie wielkość sztuki, jeszcze życiu jego nada silny i nowy kierunek.
Pomimo całej obojętności, w głębi serca alchemika tlał właściwy namiętnej duszy ogień przywiązania do swego potomka.
Właśnie od śmierci Arminii upłynęło lat piętnaście; rocznicę tę smutną dobrze pamiętał Jan i cichą łzą ją uświęcił, strzegł się jednak bardzo, aby panu swemu nie dać jej przypomnieć; nie wiedział biedny, że Sędziwój całą noc bezsenną przepędził, głęboką boleścią uświęcając tak dotkliwy cios dla niego.
Cały dzień był niepogodny, przed zachodem słońca gęsta mgła opadła z gór w doliny i uprzedziła zmrok. Za nadejściem nocy wicher porwał się i, wyjąc przeraźliwie wśród skał, przodkował burzy w szalonym tańcu. Zdawało się, że posady skał drgają od wstrząśnienia powietrza.
Północ była blizka, i burza dochodziła szczytu swej gwałtowności. W zawartej pracowni alchemicznej płomień lampy migotał, a dęcia miecha na węgle przed szumem burzy nie było słychać.
Już raz po raz zbliżał się do drzwi, przysłuchiwał: widna była niespokojność, co nim miotała. Sędziwój zapalił drugą lampę i, patrząc na zegar, rzekł do sługi:
— Za godzinę, gdy walka nocy ze dniem stanie na niebie w punkcie przechylenia, pod opieką Oryona, trzeba rozpocząć nowe dzieło. Wstaw ten wielki tygiel ołówkowy, obłóż węglami i u góry na kracie rozpal płomień, aby ciąg wiatru, jak błyskawice, unosił dymy w komin. Tu niech będą gotowe te dwa recypiensy. W ogniu te rudy kobaltu i arszeniku, pomieszane z siarką, wyzioną z siebie zjadliwą parę. Dla naszej ochrony oczyść z pyłu te dwie maski, przez nie śmiało możemy patrzyć.
Pomocnik, świadomy sposobów postępowania, spełniając rozkazy, mówił:
— Dawno już te larwy szklanne spoczywały w pokoju, dla tego na nich tak grubo pyłu i sadzy. Zdaje mi się, żeśmy ich nie używali od...
Tu nagle zastanowił się i umilkł chciał powiedzieć: od śmierci pani.
Jednak Sędziwój przypomniał sobie i zachmurzył czoło, wkładając na twarz dętą szklanną maskę, której obwód, obłożony gąbką, napuszczoną olejem, szczelnie przystając do twarzy, oczyszczał zatrute powietrze.
Tygiel, napełniony rudą, wkrótce zaczął syczeć, i gęste obłoki zjadliwych dymów truciznowych kłębiącym się strumieniem ulatywały w górę.
Alchemik raz po raz zaglądał do otwartej księgi, leżącej na stole, radził się jej i nowe przyrzucał materyały do ognistego tygla, mieszając szklistą masę żelaznym prętem.
Wydobyli wreszcie tygiel z żaru, i Sędziwój wrzucił do niego pełną łyżkę jakiegoś żółtawego proszku, gdy nagle wicher zakręcił się nad dachem pracowni tak silnie, iż węgle z komina sypnęły iskrami na środek komnaty, a biały, gryzący dym, buchając, jak kaskada z tygla, wypełnił całą pracownię.
Jan posunął się ku drzwiom, chcąc je uchylić, gdy te same z trzaskiem otwarły się, i syn alchemika wpadł na środek, przesiąkły deszczem, czerwony od znużenia, z wyrazem nadzwyczajnego przestrachu. W ręku trzymał złamany łuk, głowę miał obnażoną i, nie zważając na dym, wypełniający pracownię, zapytał się przerywanym dla znużonego oddechu głosem:
— Ojcze, czy wołałeś mnie?
I wskazał ręką na otwarte drzwi pracowni w głębi ciemnego korytarza; lecz nie zdołał więcej przemówić, bo, odetchnąwszy głęboko parę razy, schwycił się za piersi, a później, zatykając ręką usta, chciał wyjść z tej zabójczej atmosfery, ale już do drzwi dopaść nie mógł; zakręcił się, potoczył, ukląkł i upadł na progu.
To niespodziewane zjawienie się syna Sędziwoja tak przeraziło go, iż przez chwilę nie mógł przyjść do przytomności, nie wiedział, co począć; chwila ta wystarczyła do ogarnięcia go wyziewami. Pierwszy Jan, ochłonąwszy z trwogi, porwał młodzieńca na ramiona i wyniósł na świeże powietrze, ale już przemówić nie mógł. Wskazywał ręką na las w górach, to znów na pracownię, przyciskał dłonie do piersi i wskazywał w górę, ze łzami w oczach, ale znaczenie tego trudno było odgadnąć. Owładnięty zabójczą parą, w kilka dni umarł na ręku Jana.
Sędziwój przez kilka miesięcy nie zaglądał do swej pracowni.




VII.
Sługa.
„Opuszczony od wszystkich, blady, zwiesił głowę na piersi w której boleść wewnętrzna zajęła nowe siedlisko“.
Matissou.

Zgon syna zdawał się napozór mocniejszy wpływ wywierać na duszą alchemika, niż niegdyś śmierć żony. Boleść jego cofnęła się wewnątrz, żadną skargą jej nie zdradził. Jeszcze więcej milczący, ponury, całkowicie oderwał się od życia zwyczajnego, a żył jedynie wśród swoich ksiąg i doświadczeń.
W początku zawichrzone, pełne bezowocnych wysileń i czczej sławy, w końcu ciche panowanie Zygmunta Wazy skończyło się. Ulubiony od narodu, syn jego, Władysław, pan dwóch tytularnych koron, wstąpił na tron i umarł żałowany; wreszcie brata jego, złowrogiego proroka, zaczęły się rządy.
W Niemczech ciągłe walki religijnych pierwiastków, wplątanych za główne sprężyny politycznych rewolucyi, ukończyły się pokojem Westfalskim.
Reformacya już trwale nowe dzieje poczęła w Europie; odbicie jej głośne z początku, jak dalekie echo, rozwiało się na równinach Polski, a wszelkie przewidywania nie odgadły wpływu tej wulkanicznej zmiany. Czas ulatywał na niezliczonych skrzydłach wypadków; żywioły myślowe roiły się i na nowe wyrabiały pierwiastki, we wszystkiem wyrastały nowe owoce. Ze starych rycerskich postaci kawałami odpadały resztki zardzewiałych zbroi, i niewidziane dotąd figury ukazywały się. Już można było widzieć, dokąd pędzi potok tej nowej epoki, który tamowany do dziś jeszcze się nie zmienił, choć bliższy swego morza. Lecz odgłos tych kolei świata przez cały ten przeciąg nie dochodził samotnego alchemika.
Głuchym był, nic widzącym, co go otaczało, zmiany całego świata były mu obojętne: bo nauka jego pozostała niezmierzoną.
Prosta postać jego pochyliła się, głowa, dumnie wzniesiona, opuszczona, włosy zbielały, i tylko w spojrzeniu taż sama niespokojność, tenże ogień.
Oddawna już wyczerpał wszystkie swoje zasoby. Mała włość Krawarz, obciążona była długami, przechodzącymi dziesięć razy jej wartość. Sprzęty domowe, gospodarskie, wszystko, co miało jakąśkolwiek wartość, zostało sprzedane. Kilka dzieł, które wydał, i kilka rękopisów przyniosło znaczny dochód, lecz nic nie mogło wystarczyć na opędzenie kosztów doświadczeń.
Im dalej w wiek, tem utrzymanie życia i zaspokojenie nieodbitych potrzeb stawało się trudniejszem. Oddawna już starzec nie pytał się, i nie mógłby odgadnąć, skąd Jan, opatrujący wydatki, dostarcza znacznych sum na zakupywanie materyałów do doświadczeń. Ani razu nie przyszło przez myśl Sędziwojowi zapytać się swojego sługi i powiernika, z jakiego źródła pochodzi złoto, którem karmił pracownię.
Jan dosyć często, w czasie niedostatku, udawał się do Krakowa i powracał z pieniędzmi. Sędziwój nie dziękował mu, ale wzrok posępny na widok wszechwładnego metalu zaiskrzał się, zmarszczone czoło na chwilę się rozjaśniało, a sługa, tyle lat patrzący w twarz swego pana, jak w opiekuńczą gwiazdę, bez słów każde jego wzruszenie, każdą chęć rozumiał, i to więcej od wszystkiego zachęcało go do podwajania tajemnych starań.
Jan wierzył, iż pan jego kiedyś posiadał tajemnicę robienia złota, i że wypadkiem jakimś niezbadanym zagubił sekret; teraz z każdym dniem rozumiał, przysiągłby na to, iż go na nowo odkryje.
Raz powrócił z podróży do Krakowa, później, dłużej, niż zwykle, się bawiąc i smutny, nie witał zwykłym uśmiechem swego pana; nie złożył na stole ani kupionych materyałów, ani worka z pieniędzmi, lecz w kącie pokoju, milczący, zawstydzony, zakrywszy oczy rękami, siedział, jak posąg.
Sędziwój nie pojął wyrazu zgryzoty na twarzy sługi. Według zwyczaju, zaczął czytać z kartki wypisany szereg i porządek nowych prac, które odbyć tej nocy zamyślał.
Dawniej Jan tu i ówdzie dodawał uwagi, na znak, iż rozumie swojego pana; i dumnym był z tego, nieraz jednym wyrazem lub okrzykiem radości podziwiał każde niezwykłe doświadczenie; teraz alchemik skończył czytanie, a służący nie miał dość odwagi, aby mu wyznać, iż nie przywiózł ze sobą ani jednego grosza praskiego.
Jeszcze było kilka godzin do wieczora, zwykłej pory rozpoczynania doświadczeń, i Sędziwój poszedł pod wystawę domu używać świeżego powietrza i łagodnych promieni słońca; a Jan czekał, czy Opatrzność nie ześle mu ratunku.
W prostocie swego ducha miał nadzieję cudu.
Wtem po kamienistej drodze od Krakowa zajechał przed dom konno jeździec i, zsiadając, witał Sędziwoja.
Jan uchylił drzwi, i zbladł na widok gościa.
Był to starzec, późnego już wieku, lecz dość jeszcze żwawy. Włosy wysoko podgolone okrywał starej mody marmurkowym kołpakiem; wąsy i brodę dokoła twarzy krótko miał podstrzyżone, które, jakkolwiek ubielone wiekiem, przebijały rudym kolorem. Po twarzy, w ciągłym ruchu będącej, zmarszczkami pokrytej, po wzroku niespokojnym, ustach, złośliwym uśmiechem do góry wzniesionych, można było jeszcze poznać chytrość i dumę, które tym człowiekiem miotały. Pomimo wiek podeszły, był w ciągłym ruchu i pochylonem ciałem ustawicznie się kłaniał.
Podróżny jego ubiór, składający się z żupana i delii, był dwóch kolorów; więcej obznajmiony od Sędziwoja z otaczającym go światem poznałby odrazu na tym dworaku barwę służącego na dworze pana krakowskiego, którym naówczas był Mikołaj Wolski.
Gość, zbliżając się do alchemika, po zwykłem powitaniu, rzekł:
— Zapewne, nie poznajesz mnie? to już lat tyle, jak nie widzieliśmy się; i ciebie już starość szronem osypała i ja, kiedyśmy się znali, nie byłem tak pochylony.
Ten znajomy dźwięk głosu niespodzianie uderzył Sędziwoja. Nagle, jakby czarodziejskim sposobem wróciły mu do pamięci wspomnienia młodości. Po chwili bacznego wpatrywania się rzekł:
— Jest temu lat pięćdziesiąt, znałem jednego człowieka, który, gdyby mi się teraz ukazał, zapewne w podobnej postaci i takimby głosem przemówił; zwał się Wacław Rogosz.
— Nie omyliłeś się, drogi przyjacielu — zawołał obcy, otwierając ramiona do uścisku: Ja to jestem! — Widzisz, że i mnie afekt przyjaźni dobrze prowadził, poznałem cię odrazu, a przecież to całe lat pięćdziesiąt.
Sędziwój cofnął się od uścisku starca i zimno odparł:
— Pół wieku czasu, czyż cię tak zmieniło, iż wierzysz w przyjaźń? — Ja, panie, pozostałem niezmieniony.
— Widzę to! zawsze tenże sam — rzekł Rogosz — tak też mi ciągle o tobie opowiadał ten twój poczciwy, dobry Jan. — Więc bawisz się alchemią bez przestanku. a to zabawne! — Wyznaję, iż zręczny z ciebie lis, kiedyś mnie podszedł! no, już nie trzeba więcej! — Tak długo ludzi uwodzić, to zręczność niesłychana! kiedy ja sam przysiągłbym był niegdyś, pamiętasz w Pradze, w Sztutgardzie, w Dreźnie, że ty istotnie umiałeś złoto robić! — No, a teraz, kiedyśmy dowiedzieli się o twojej sztuce, kiedy już wszystko minęło, wyznaj mi, kochany. skąd miałeś wtedy tyle pieniędzy? — Bo też to były niesłychane skarby, jakie strawiłeś.
Przecież pamiętasz, za samą żonę moją zapłaciłeś mi dziesięć tysięcy dukatów! Mój Boże! to była śliczna sumka, gdyby nie to tajemnicze żołdactwo w Niemczech, które mnie zrabowało, byłbym dziś na stare lata nie potrzebował służyć! Przyznaj się, możeby się ta kopalnia jeszcze otworzyć dała? Wszakże teraz ci to już nic nie zaszkodzi, a to czasem miło o starych latach porozprawiać. Siadajmy razem; cóż tak milczysz?
— Nie rozumiem cię — rzekł alchemik, przychodząc coraz więcej do siebie. — Widywałeś Jana? Jan opowiadał ci o mnie?
— Porzućmy te żarty — odparł Rogosz, uśmiechając się i zacierając ręce zwykłym swym sposobem. Daję ci słowo szlacheckie, nie zdradzę cię, nie wspomnę ani słowa mojemu panu, ani Mniszchowi, zgoła nikomu.
Twoim interesom nic nie zaszkodzi; oto pierwszy krok robię do zwierzenia ci się ze wszystkiem i przyznaję się, że umyślnie tu dla twego dobra przyjechałem, aby cię ostrzedz, iż za daleko już zabrnąłeś. Jeszcze możesz się wycofać bezpiecznie; ale w inny sposób; ma się rozumieć zyskiem i nadal będziemy się dzielić.
— Tak dawno już zerwałem związki ze światem — rzekł zdziwiony i zmieszany Sędziwój, iż w tej chwili nawet nie mogę pojąć, o czem mówisz. Ja dotąd nie zmieniłem się; zysków nie pragnę, a panów oprócz Boga nie znam. Wiesz, iż niegdyś w podobne sprawy nie mieszałem się, dlatego i dziś, jeśli nic więcej nie masz do rzeczenia, bywaj zdrów.
Rogosz parsknął śmiechem i, trzymając się za boki, głośnym wybuchem wesołości budził gniew Sędziwoja i zaostrzył jego uwagę.
— Doskonała komedya! — zawołał w końcu — tegom się nie spodziewał; ale teraz, nie będę się dziwił, jeżeli wyprzesz się i tej kartki; i pokazał mu pergaminowy świstek z następującym napisem:
„Zaświadczam, iż od JW. Mikołaja Wolskiego, wojewody krakowskiego, miłościwego pana mojego, dostałem sposobem pożyczki złotych węgierskich, w złocie, tysięcy trzy, na opędzenie kosztów alchemicznych, i że pod słowem szlacheckiem i obawą infamii obowiązuję się za miesięcy pięć od daty zwrócić mu kwotę trzydziestu tysięcy takichże złotych, jako zysk z praktyki mojej i pomocy miłościwego pana.“

Dan w Krawarzu.
Michał Sędziwój.

Alchemik obojętnie przeczytał kartkę, Rogosz podał mu inną podobnej treści, wydaną Mniszchowi na sześć tysięcy złotych; oprócz tej, ukazał kilkanaście rewersów różnego rodzaju, wydanych rozmaitym panom, prałatom, szlachcie, nawet cudzoziemcom z obietnicami wywzajemnienia się dziesięć razy większemi sumami. W końcu wręczył mu tajemny rozkaz piśmienny uwięzienia i osadzenia w tumie alchemika Sędziwoja, aby mu wytoczyć proces za niezliczone jego podejścia i oszukaństwa; jeśliby nie oddał wyłudzonych pieniędzy, miał być osądzony czci, sławy szlacheckiej i jako złodziej, w więzieniu na zawsze osadzony.
— Przecież poznałeś swoje pismo — rzekł Rogosz — i zrozumiałeś ten rozkaz, w imieniu królewskiem przez pana krakowskiego wydany. Teraz mam nadzieję, że zrozumiałeś rzecz całą i przestaniesz udawać. Widzisz, że jesteś w moich ręku. Ale, kochany przyjacielu, nie obawiaj się; umyślnie przybyłem, aby cię ratować; musisz tylko koniecznie ze mną jechać do Krakowa, a tam, jeśli dobrze urządzisz twoje sztuki, to wnet zręcznie zarobimy piękne pieniądze; jeszcze się wykręcimy, byleś tylko oddał panu krakowskiemu jego pieniądze. Inaczej cóż zrobisz? Jan teraz nic nie pomoże, żałuję i tak, żeś się wprost do mnie lepiej nie udał, jego pośrednictwo zaszkodziło wiele.
— Precz ode mnie, nikczemny! — zawołał starzec z oburzeniem — te pisma są mojej ręki! — Ja nie znam ani Mikołaja Wolskiego, ani Mniszcha; ja nikogo nie znam i nie widziałem! — Dlatego, że oddany moim badaniom, noc i dzień zatopiony w księgach, zapomniałem o świecie, więc rozumiesz, że do tego stopnia zapomniałem obrotów światowych, iż mnie podłością obaczać potrafisz? Znam cię; chcesz się mścić nade mną! to jest piekielny twój wymysł.
— Wymysł? — zapytał Rogosz i, dobywszy znowu z kieszeni bitego talara Rudolfowskiego, pokazał go Sędziwojowi.
— A to czyj wymysł? Czy wiesz, co znaczy to złoto, które z powierzchni tego talara starłem gdzieniegdzie? zapewne, taka sztuka zowie się uczciwością alchemiczną?
— Ten pieniądz jest pozłacany — rzekł Sędziwój.
— A tymczasem — dodał Rogosz — twój Jan takie talary, niby od ciebie, zamienione na złoto, bardzo drogo sprzedaje. Jego wszyscy znają w Krakowie; wiedzą, że on twoim służącym; dlatego mu wierzą; ale teraz wydają się sprawki. Sam król miał taki talar twojej roboty w swych ręku!
— Mojej roboty? — Jan sprzedawał? — mówił Sędziwój, oglądając się i pocierając czoła, jakby nie ufał własnej pamięci i jakby teraz jakieś światełko rozjaśniało jego ciemne domysły.
— Mnie to nie dziwi — rzekł Rogosz z gorzkim uśmiechem; tak to skończyły się nasze młodzieńcze urojenia; tyś został alchemicznym oszustem, a ja posługaczem dworskim! a jakie piękne mieliśmy nadzieje, czy pamiętasz, biedny alchemiku?
Wtem Jan, który dotąd za drzwiami słuchał z okropną męką tej całej rozprawy, nie mogąc dłużej wytrwać, wybiegł i upadł na kolana przed Sędziwojem.
— Panie mój najdroższy! — wołał ze łkaniem, ściskając jego kolana. Przebacz, to ja jestem sprawca tych zbrodni! — Ja teraz dopiero widzę, com zdziałał! — Bóg mnie ukarze, ale ty, panie, przebacz mi! — Ja z miłości dla ciebie moje życie wieczyste zgubiłem i nie żałowałbym, gdybyś ty był szczęśliwym! Zostałem oszustem, złodziejem, ja, com tak długo żył poczciwy, byleby tobie służyć. Duszębym sprzedał, abyś ty był szczęśliwy, a gdzieżbyś mógł być szczęśliwy, jeżeli nie w naszej pracowni?
Panie, ja wierzę, ty jeszcze odkryjesz tajemnicę.
Kiedyśmy już wszystko posprzedawali, kiedy już nawet żadnych długów zaciągnąć nie można było, kiedy ja sam już prawie trzy dni nic nie jadłem i nocy nie spałem, przemyśliwając, abyś ty, panie, nie spostrzegł się, że niema już przez dzień jeden czem życia utrzymać, wtedy po wyjściu do Krakowa spotkałem pana Rogosza, zwierzyłem mu się z naszą biedą i, za jego radą, sfałszowałem pismo twoje, panie!
Dostałem pieniędzy; od tego czasu codzień myślałem: odkryjemy kamień mędrców i oddamy, i znów pożyczałem; jednemu połowę oddawałem, biorąc od innych, i tak ciągle biedną głową radziłem, jak urwać, jak sztukować. Ja nie mam żony, nie mam dzieci, ani rodziny, tylko ciebie jednego za wszystko ukochałem; przecież i pies nie może być wierniejszy! — A jednak ja nie miałem ani chwili bezpiecznej, ani spokojnej, bo ciągle czekałem, rychło mnie schwytają i stracą, jako złodzieja, a przecie Bóg, co mnie osądzi, widzi, iż ja zawsze brzydziłem się niecnotą! Teraz, panie, wydaj na mnie sąd; że ja oszukiwałem, niech się dowiedzą, że ty, panie, nie wiedziałeś o tem; ja błagam cię, niech mnie ukarzą, zamęczą, bo zasłużyłem na to, życie będzie mi teraz męką.
Ja, głupi, myślałem, że złą drogą dojdzie do dobrego, a to była zbrodnia! chciałem ciebie, panie, ratować i zgubiłem cię: ja, biedny, stary służący!
I tarzał się u nóg swego pana w prochu, a ten, zimno niewzruszony, patrzał się przed siebie. Rogosz nawet, skostniały od młodości samolubstwem, drgnął na chwilę, widząc to, czemu nigdy nie wierzył: zaparcie się samego siebie dla drugich.
Sędziwój pierwszy przerwał milczenie.
— Pozostały mi jeszcze moje księgi i pracownia alchemiczna, zbierane z takim trudem przez lat tyle; to wystarczy na zaspokojenie długów. Panie dworski, czekam cię jutro dla spełnienia rachunków; dziś za łaskę proszę, pozostaw mnie, chcę sam pozostać.
A ty, wierny sługo, nędzna ofiaro twej czci bałwochwalczej, ty, któryś mi tyle złego twoją miłością wyświadczył, — jedyna istoto na ziemi do mnie przywiązana! — oby Bóg, który wgląda w tajniki ludzkiego serca, tak ci przebaczył, jak ja ci przebaczam w tej chwili! Ale tu musimy się już rozłączyć! O mnie zapomnij; niech ci się zdaje, iż dla ciebie w tej chwili umarłem.
Alchemik wszedł do pracowni i zamknął na rygle wielkie drzwi za sobą.
Tętent kopyt konia, unoszącego Rogosza, zginął w oddaleniu, a Jan, klęczący z głową na piersi zwieszoną, pozostał na progu pracowni, na wieki już dla niego zamkniętej.




VIII.
Ostatnia Walka.
„Myślał, umrę. Śmierć końcem jest nędzy człowieka,
„Do niej nareszcie mędrzec w nieszczęściu ucieka“. 
Horacy. List XVI księgi I.

Usiadł starzec w samotnej pracowni, przed stołem, gdzie tyle lat boleści i wahania się przepędził. Myśli jego do głębi wzburzone, nierychło uspokoić się mogły. Błąkający się wzrok jego padł na rozwarty przed nim rękopis z grobu Tholdena, którego dziwne i niezrozumiałe głoski, patrząc na niego, szydziły, iż przez pół wieku napróżno się trudził poznaniem ich. — Potem spojrzał na swoje ukochane księgi i narzędzia alchemiczne, jak ojciec, który jeszcze raz chce oglądać zwłoki syna, zanim je na wieki grób przykryje.
Żegnał się z każdym przedmiotem, i dusza żegnała się z każdem wspomnieniem, jakby blizką była jej ostatnia godzina.
I głośniej sam do siebie się odezwał:
— Świat zewnętrzny! świat wewnętrzny! Jakaż okropna otchłań was przedziela! — Miotany niespokojnym duchem, którego nie sam sobie obrałem, wolałem całe życie rzucić na udręczenie, niż zostać pospolitym, szczęśliwym człowiekiem.
Z młodości rzuciłem się w wir ziemski; przebyłem go cały i widziałem tylko czczość, lodowe góry, rzadkie chwile gorączki i dzikie pustynie; jak zbłąkany wędrowiec, przerażony, wstąpiłem w siebie i ujrzałem ciemną przepaść! — W przestrachu rozpaczy, wiedziony błędnym ogniem, tułałem się, aby wyjść z labiryntu, i wnętrze duszy oświecić prawdziwem światłem! chciałem zdobyć harmonię i, widząc nieszczęścia ludzi, — o szalony! rozumiałem, iż nauką ziemię odrodzić zdołam!
A oto teraz, nad grobem, przebywszy wszystkie cierpienia, jakie na biedną ludzką duszę spaść mogą, straciwszy skarby niezliczone, zużywszy kilka wieków pospolitego życia, wróciłem do tego punktu, skąd wyszedłem, tylko lżejszy, — bo już bez nadziei! — Najszlachetniejsze uczucia, najświętsze zarody mej duszy, w świecie, jak na lawie wulkanu nędzne rośliny, marniały. Wszystko, czegom się dotknął, jak owiane wichrem z pustyni, usychało!
Nauko! dla której poświęciłem kochankę, żonę, syna, — dla której zrzekłem się szczęścia i spokoju ziemi — i uciech, krzepiących nawet nędzarza w jego życiu, — ty, któraś jako samowładna pani całą duszą moją rządziła, dla której straciłem jedyny fałszywy zysk ośmdziesięcioletniej pracy — sławę moją! — dla której jedyna istota, przywiązana jeszcze do mnie, zdradziła mnie! Ty, najświętsza cząstko mej istoty, i ty, teraz poznaję, nie jesteś czystym duchem, wcielona w księgi i w te narzędzia, opuszczasz mnie. — Zrzekam się ciebie na wieki!
Jestem samotny! — ostatnie słowa, łączące mnie z ziemią, pękły! Nie mam nic, czegobym żałował, nic, czegobym się spodziewał.
Jedna wiara w mądrość i miłość przedwiecznych, nieścigłych wyroków odwiedza mnie po tylu latach! — Ach! jakże boleśnie, iż teraz dopiero spostrzegam, że bez wiary byłem igraszką wroga.
I jakiż teraz los mój?
Mistrzu mój, Kosmopolito! oto stoję na granicy dwóch światów! Jeżeli głos mej duszy dochodzi do ciebie, ty zadrżysz; boś mi, konając, kłamstwo przepowiedział! — Gdzież jest ten świat nadziemski, dla którego w piekło rzuciłem ośmdziesiąt lat mego istnienia?
Światło lampy zbledniało; chłodny i wonny powiew poruszył powietrze, i z odległem brzmieniem nadludzkich melodyi, fale żywego blasku, jak pył dyamentowy, wypełniły całą komnatę.
Alchemik już nie był samotnym.
Tysiączne głosy, łagodne, pełne pociechy, to znów groźne, szydercze, grały wokoło niego. Świat duchów zstąpił do ciemnej pracowni, skoro ją prawdziwa wiara ożywiła.
— Umrzyj! — brzmiał głos z lewej strony; — i czegóż się wahasz? — Oto ja, śmierć, przychodzę do ciebie! Nie tych strasznych rysów, w które bojaźliwi i bezduszni stroją moją postać; ale patrz! oto wiecznie młoda, blada, lecz piękna, z wieńcem lilii na głowie, w tysiączne strojna powaby, czekam na ciebie. — Pocałunkiem moim odbiorę ci największe nieszczęście twojej duszy na ziemi: odbiorę ci życie! — moje żądze nigdy nienasycone, a pocałunek mój upaja rozkoszą! — I czegóż czekasz? — oto tysiącznem okiem, z tych trucizn bez liku, z tego gazu węgli i ostrza sztyletu, spoglądam na ciebie namiętnie.
Ziemia ci była złą macochą; ja, śmierć, przyjmę cię, jak oblubienica, w swoje ramiona! — Samobójstwo jest tylko ratunkiem od gorszej zguby; nie trwóż się!
Gdyś wszystko na ziemi wyczerpał, całą nędzę i rozkosz życia, i cóż cię może więcej czekać, jak śmierć? — Pocóż wiec nudne życie z tym ciągłym zapachem grobu i zgnilizny! Lubią do mnie ludzie zbliżać się, przypatrywać, znowu oddalać, aż wpaść w moje uściski zdaje im się rozkoszą niezrównaną. Z głębi przepaści mojej uśmiech wam świeci. — Nieszczęśliwi wędrowcy, na mojem łonie jedyny wasz pokój!
— O! wściekle, wściekle! — jąkał starzec — widzieć przez całe życie wyższą, jedyną prawdę, domyślać się sideł i, patrząc na gwiazdy, wpaść w bezdenną otchłań fałszu, spętany piekielnymi więzami czarnego ducha! i całem wysileniem nie módz się wydobyć! — spadać, w czczości lecieć! — Wieki! — Wieczność!
— Stój, bluźnierco! — zabrzmiał głos z góry. — Dobroć przedwieczna jest bez granic. Jest chwila odrodzenia! — Sam szatan spadał, lecz stanął i już się zatrzymał.
Twoja błędna droga, i ta cię może zawieść do celu, bo dla ludzkości żadna myśl człowieka nie jest straconą! — Co myśl stworzyła, to było konieczne!
— Tak! — odezwał się głos szyderczy — piękne twoje myśli! — Pracowałeś na nie dlatego, aby po śmierci, gdy duch twój, przeszedłszy tysiące zmian, jeszcze się nie otrząśnie z pyłu ziemi, aby już dążenia twoje, nawet imię twoje, legły w grobie zapomnienia; a biedny szperacz, chcąc ślad twej ziemskiej wędrówki wynaleźć, będzie zmuszony sto ksiąg przewrócić, sto dni oddychać wzruszonym pyłem zbutwiałych bibliotek, i, aby wreszcie z kilku wspomnień, z kilku wyrazów, na los rzuconych, zbudował obraz twych błędów, twych wahań się, lecz ani jednego rysu do twej fizyognomii ducha. I skreśli twój żywot, jak mapę nieznanych krajów, gdzie granice wyraźne, a wewnątrz pustynie. — W późne wieczory gawiedź bezdusznych pismaków podawać sobie będzie w spuściznie najdziksze o was wieści. — Rzekną, iż dla podłego zysku pracowaliście; iż serca wasze biły tylko dla złota, a sprzeczać się będą o nazwisko nauki, w imię której wałczyliście, dla której poświęciłeś szczęście doczesne i byt twój wieczysty!
— Oni opiszą formy i ciało! — odezwał się harmonijny głos z prawej strony; bo już nadszedł czas śmierci waszej wewnętrznej nauki! Jej duch w cudownej, nieskończonej metempsychozie przejdzie w inne, które znowu skonają, aby nowym nadać początek; bo choć formy i ciała wszystkich zaginą, to idea prawdy, co je ożywiała, pozostanie wieczysta. Nauka, jak człowiek, są nieśmiertelne i wspólnym pokarmem odradzają się!
— O, ciesz się! — rzekł znowu szyderczy ton z lewej strony; ciesz się, a ja spytam się, coś zyskał, biedny starcze, przez tyle lat twojego życia pełnego żądzy nieznanej? Za nagrodę, stoisz nad grobem, jak dziecko zawstydzone, nie śmiejąc witać swojego ojca! — Patrzysz na świat, jak na zimny rachunek, a w każdej istocie, w motylu i trupiej głowie zarówno, widzisz tylko jednostajne cyfry, ułamki wielkiej liczby, której pojąć nie mogłeś, a każda przynosi ci wspomnienie zmarnowanego dnia, chwili, roku nad badaniem, straconą minutę używania życia!
Wypłakawszy wszystkie łzy twoje, blizki zamknięcia oczu na wieki, czujesz żółciową gorycz, jako przedsmak wiecznego bytu! — Przeklinaj godzinę urodzenia twojego! — Dla obrony od rozpaczy, ja, śmierć, czekam na ciebie! — Urodzenie twoje wyprowadziło cię mimo twojej woli na świat, któregoś nie znał i nie pragnął, a maż ci być teraz wzbronionem kierowanie się własną wolą? Wejdź w inny świat; tym sztyletem uwolnij się z więzienia ciała i powitaj mnie, która jestem celem każdego człowieka. Tu musiałeś z trudem poznawać twoje wątpliwe obowiązki; tam tylko dwa są bieguny; nie będziesz się wahał: szczęście lub zagłada!
— W ogólnej harmonii byłem potrzebny — rzekł Sędziwój z godnością. — Rzucony w przestrzeni punkt znikomy, nie dla siebie, lecz żyłem dla prawdy. Myślące i wolne narzędzie wyroków Wielkiego Boga, mam teraz jego woli sprzeciwiać się; ja, który całe życie dążyłem, mimo wiedzy, do objawienia jego potęgi!
Poznaję teraz nieścigłość jego wyroków i spełniam pokutę...
Precz ode mnie, głosie zwodniczy!...
— Chwała zwycięzcy! zagrały głosy chórami. Widma i dźwięki lewej strony zniknęły, a inne postacie nadludzkiej piękności wieńcem żyjącym otoczyły alchemika. Cała przestrzeń, martwa niegdyś, dla niego zajaśniała życiem.
Wzrok jego się rozjaśnił, serce i myśl orzeźwiła nieznana dotąd błogość. Rzucił okiem na rękopism Tholdena i, zdziwiony, czytał jego pismo. Litery jakby same przemawiały wprost do jego duszy.
Wzbronione nam jest, nam, mieszkańcom znikomego świata, wymówić potężne IMIĘ, które, wedle pierwszych wyroczni ziemskich, zabrzmiało wśród niezliczonych światów.
Jednakże możemy wynajdywać ślady wskrzeszanych prawd, w każdem nowem odkryciu na polu nauk; owych tajemniczych pierwiastków życia, bez którego świat ten byłby podobnym do niezmiernego cmentarza; wszystko to zawierał ten kodeks, z którego starożytna Theurgia czerpała żywioły swego prawodawstwa. Chcieć z tych rozrzuconych wyrazów, słabych śladów jej bytu, odbudowywać historyę zasadniczej księgi, byłoby równie szalonym zamiarem, jak odgadnąć plan miasta zburzonego, w którymby tylko groby pozostały nietknięte. Nie! ja staję przed urną grobową i wyzywam geniusza ze zgaszoną pochodnią; on tak dalece jest podobnym do syna Aphrodite, iż czasami nie wiem, który z tych dwóch dyktuje mi moje słowa... Miłość!.. Śmierć!..
Starzec nie mógł jeszcze pojąć, jakim sposobem prawdy wielkie i dotykalne, wokoło których tak długo się błąkał, były blizkie i widome, a on ich nie spostrzegał!...
Miłość i wiara kołysały do spokoju duszę jego, zrażoną ośmdziesięciu latami niechęci i powątpiewania.
Dziwił się, iż niegdyś nie mógł spostrzedz i poznać, że postać straszliwego wroga tam tylko była widzialną, gdzie się w jego krainę wdzierał.
Że pod różnemi postaciami i myślami dotąd go prześladował, i dopiero, gdy przejdzie do wieczności, jak cherubin, lub wróci do świata, jak dziecko, wtedy go opuści. Poznał, iż wróg zsyłał mu szczęście, a jego stróż anioł nieszczęście, aby go wybawić.
Przejęty uwielbieniem, poznał dopiero wiecznie mądrą harmonię i z cichą modlitwą upadł na kolana.
Jak dźwięki tysiąca arf, uderzyła go muzyka sfer wiekuistych.
— Tryumfuj! — brzmiał głos z góry, — prawdziwy wróg zwalczony, próba i pokuta spełnione! — Postanowienie stale widomego celu uwieńczyło cię pierwszym pomyślnym skutkiem.
— Tryumfuj, egzorcyzm ten nieomylny. — Nie jesteś z liczby tych, którzy zrzekają się przyszłego życia i, bezwładni, upadają w szpony nieopisanego przestrachu. I kiedyż ludzie przekonają się, że, jeżeli każda religia kładzie nam za warunek niezbity i surowy konieczność wiary, — to dlatego, że wiara nie tylko prowadzi do życia przyszłego, lecz, że bez niej niema nic godnego chwały w tem życiu. Wiara jest to, co tylko w duszy naszej jest najmędrszego, najszczęśliwszego, najbardziej Boskiego. Artysta zowie ją ideałem, — kapłan zowie ją wiarą.
Wracaj się swoją drogą, zbłąkany wędrowcze! uznaj piękność i świętość w Odwiecznym!
Piekielny przestrachu, cofaj się do twej ciemnej otchłani!
Lazurowe niebo jeszcze się będzie uśmiechać do prostego i dziecięcego serca, swoją jedną gwiazdą wieczorem i rano, pomimo podwójnej jej nazwy: wspomnienia i nadziei!
Zdało mu się, iż znowu znajduje się w rodzicielskim domu, w małej izbie, gdzie matka jego, czuwając po nocach, gorącą modlitwę za niego słała do nieba.
Wszystko w pokoju było, jak niegdyś; najmniejszy sprzęt na swojem miejscu przemawiał do niego rozkosznym znajomym wyrazem. Pod oknami rozciągał się stary cmentarz świeży i zielony; słońce przez gałęzie świerkowe ukośnie padało na groby; poznał mogiłę ojca i matki, i kaplicę, której skromna wieża wznosiła się w niebo, jak symbol nadziei tych, którzy oddali popioły swoje łonu ziemi. Do ucha jego dolatywały odgłosy dzwonka, głoszącego dzień niedzielny. Wszystkie myśli dręczące, widma przykre, rozchwiały się i zniknęły; młodość, wiek dziecięcy wrócił do jego łona z orszakiem niewinnych chęci, łagodnych rozkoszy; zdało mu się, że modli się szczerze, niewinnie, jak niegdyś...
I ocucił się z uniesienia, z twarzą rozkosznemi łzami zlaną.
— Niech twój sen będzie ci przewodnikiem, a łzy twoje chrztem! — odezwał się głos.
Sędziwój, rzucając łzawem okiem na flaszkę kryształową, pamiątkę po Kosmopolicie, pełną eliksiru, nalał go w puhar i spełnił ochoczo toast nowego życia.
Cały świat cudownej sztuki nagle otworzył się dla niego. Zdobył szukaną harmonię; granice świata widomego tak dla niego zniknęły, jak zawady myśli.
A z wszystkich krańców ziemi zabrzmiały razem głosy mędrców, rozproszonych, a jednak związanych i połączonych wielkiemi prawami.
— Witaj, nowy bracie! Jako Feniks, odrodzony z popiołów twojego życia.




IX.
Zakończenie.
„... Takiego celu,
„Bogu wiadomo, nie miałem wtedy“
Szekspir. Kr. Henryk Cz. II. ks. I.

Nazajutrz rano zajechała Krawarz czereda pachołków i dworzan, których Rogosz do swej pomocy przywiódł, aby zabrać silą Sędziwoja, przetrząsnąć jego mieszkanie i zaspokoić tym sposobem zemstę i chciwość. Na progu pracowni zastał jeszcze klęczącego Jana tak, jak go wczoraj pozostawił. Osłupiały sługa, nie mogąc się modlić, pogrążony w bezwładnej rozpaczy, z otwartemi oczyma noc całą przepędził.
Pracownia była zamknięta; kilka razy dawano znak, stukano, wołano przez wysokie okienko, lecz nikt się nie odzywał. Wreszcie po długiem dobijaniu się zniecierpliwiony Rogosz ciężkie drzwi wywalić rozkazał.
Lecz w pracowni nie było nikogo.
Jan nie chciał własnym oczom wierzyć, żegnał się i oglądał. Zdziwienie jego było niesłychane, ponieważ całą noc, nie oddalając się na chwilę, przebył przy drzwiach pracowni, z której drugiego wyjścia nie było.
Na stole leżała karta z napisem i kilkanaście sztab złota, znacznie przenoszących ilość długów alchemika. Reszta, zbywająca od ich zaspokojenia, i cała włość Krawarz zapisane były własną ręką Sędziwoja Janowi Bodowskiemu na własność.
Rogosz uważał cały ten wypadek za jakiś wybieg, wykonany razem w zmowie ze służącym, i gdyby nie to, że długi Sędziwoja były zaspokojone, chętnieby jego służącego przymuszał do wyznania prawdy.
Jan żył jeszcze lat kilka. Najmilszem, a prawie jedynem zatrudnieniem jego było opowiadanie życia swego pana. W tym celu wielu alchemików podróżujących umyślnie odwiedzało cichy Krawarz.
Z podobnego opowiadania Jana spisano żywot Sędziwoja, który później w Niemczech był drukowany.
O ostatnim tylko wypadku wierny sługa niechętnie mówił, a zmuszony, inny mu nadawał kierunek.
Rogosz, tegoż samego jeszcze roku za sprzeniewierzenie się odpędzony od dworu pana krakowskiego, z nędzy umarł na ulicy.




EPILOG.


W kilkadziesiąt lat później, kiedy już prawie zapomniano o bytności Sędziwoja na świecie, zjawił się w Europie tajemniczy człowiek, zowiący się Philaleta.
Niektórzy dotąd uważają go za adeptę, z szeregu tych, którzy od czasu do czasu zjawiali się, jakby na to tylko, aby wiarę w tajemną naukę utrzymać.
Mówił dobrze wszystkimi językami, jakimi go zagadnięto, rozdawał znakomite sumy ubogim i odbywał często niezbite niczem, oczywiste przemiany zwyczajnych metali na złoto; częściej jednak jeszcze rozdawał proszek, uszlachetniający metale.
Zwykle jeździł sam jeden; skromny w ubiorze i życiu, zjawiał się niespodzianie i niespodzianie niknął, jakby odbywał wędrówkę wśród świata, do którego już nie należał.
Jakkolwiek głośne było jego imię, i setne o nim krążyły powieści, najusilniejsze starania możnych nawet osób nic pewnego udzielić nie mogły o jego rodzie i pochodzeniu.
Z tych przyczyn uważano Philaletę za nieлvątpliwego członka bractwa różowego krzyża, o którego istnieniu wtedy wielu już bardzo wątpiło.
Starzy ludzie, którzy widzieli i słyszeli w swej młodości Sędziwoja, szczególniej w Pradze Czeskiej, zresztą ci wszyscy, którzy portrety naszego alchemika oglądali, zaręczali powszechnie, iż Philaleta uderzające miał mieć podobieństwo z Sędziwojem, nie tylko z twarzy, lecz z głosu, ruchów swoich, chodu, tak dalece, iż przysiądzby można, że jednym i tym samym byli człowiekiem.

KONIEC.



  1. Niech ktokolwiek zdziała to, co zrobił Sędziwój Polak.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Bohdan Dziekoński.