Strona:J. B. Dziekoński - Sędziwój.djvu/245

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pomieszane z siarką, wyzioną z siebie zjadliwą parę. Dla naszej ochrony oczyść z pyłu te dwie maski, przez nie śmiało możemy patrzyć.
Pomocnik, świadomy sposobów postępowania, spełniając rozkazy, mówił:
— Dawno już te larwy szklanne spoczywały w pokoju, dla tego na nich tak grubo pyłu i sadzy. Zdaje mi się, żeśmy ich nie używali od...
Tu nagle zastanowił się i fumilkł chciał powiedzieć: od śmierci pani.
Jednak Sędziwój przypomniał sobie i zachmurzył czoło, wkładając na twarz dętą szklanną maskę, której obwód, obłożony gąbką, napuszczoną olejem, szczelnie przystając do twarzy, oczyszczał zatrute powietrze.
Tygiel, napełniony rudą, wkrótce zaczął syczeć, i gęste obłoki zjadliwych dymów truciznowych kłębiącym się strumieniem ulatywały w górę.
Alchemik raz po raz zaglądał do otwartej księgi, leżącej na stole, radził się jej i nowe przyrzucał materyały do ognistego tygla, mieszając szklistą masę żelaznym prętem.
Wydobyli wreszcie tygiel z żaru, i Sędziwój wrzucił do niego pełną łyżkę jakiegoś żółtawego proszku, gdy nagle wicher zakręcił się nad dachem pracowni tak silnie, iż węgle z komina sypnęły iskrami na środek komnaty,