Strona:J. B. Dziekoński - Sędziwój.djvu/244

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Właśnie od śmierci Arminii upłynęło lat piętnaście; rocznicę tę smutną dobrze pamiętał Jan i cichą łzą ją uświęcił, strzegł się jednak bardzo, aby panu swemu nie dać jej przypomnieć; nie wiedział biedny, że Sędziwój całą noc bezsenną przepędził, głęboką boleścią uświęcając tak dotkliwy cios dla niego.
Cały dzień był niepogodny, przed zachodem słońca gęsta mgła opadła z gór w doliny i uprzedziła zmrok. Za nadejściem nocy wicher porwał się i, wyjąc przeraźliwie wśród skał, przodkował burzy w szalonym tańcu. Zdawało się, że posady skał drgają od wstrząśnienia powietrza.
Północ była blizka, i burza dochodziła szczytu swej gwałtowności. W zawartej pracowni alchemicznej płomień lampy migotał, a dęcia miecha na węgle przed szumem burzy nie było słychać.
Już raz po raz zbliżał się do drzwi, przysłuchiwał: widna była niespokojność, co nim miotała. Sędziwój zapalił drugą lampę i, patrząc na zegar, rzekł do sługi:
— Za godzinę, gdy walka nocy ze dniem stanie na niebie w punkcie przechylenia, pod opieką Oryona, trzeba rozpocząć nowe dzieło. Wstaw ten wielki tygiel ołówkowy, obłóż węglami i u góry na kracie rozpal płomień, aby ciąg wiatru, jak błyskawice, unosił dymy w komin. Tu niech będą gotowe te dwa recypiensy. W ogniu te rudy kobaltu i arszeniku,