Strona:J. B. Dziekoński - Sędziwój.djvu/246

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

a biały, gryzący dym, buchając, jak kaskada z tygla, wypełnił całą pracownię.
Jan posunął się ku drzwiom, chcąc je uchylić, gdy te same z trzaskiem otwarły się, i syn alchemika wpadł na środek, przesiąkły deszczem, czerwony od znużenia, z wyrazem nadzwyczajnego przestrachu. W ręku trzymał złamany łuk, głowę miał obnażoną i, nie zważając na dym, wypełniający pracownię, zapytał się przerywanym dla znużonego oddechu głosem:
— Ojcze, czy wołałeś mnie?
I wskazał ręką na otwarte drzwi pracowni w głębi ciemnego korytarza; lecz nie zdołał więcej przemówić, bo, odetchnąwszy głęboko parę razy, schwycił się za piersi, a później, zatykając ręką usta, chciał wyjść z tej zabójczej atmosfery, ale już do drzwi dopaść nie mógł; zakręcił się, potoczył, ukląkł i upadł na progu.
To niespodziewane zjawienie się syna Sędziwoja tak przeraziło go, iż przez chwilę nie mógł przyjść do przytomności, nie wiedział, co począć; chwila ta wystarczyła do ogarnięcia go wyziewami. Pierwszy Jan, ochłonąwszy z trwogi, porwał młodzieńca na ramiona i wyniósł na świeże powietrze, ale już przemówić nie mógł. Wskazywał ręką na las w górach, to znów na pracownię, przyciskał dłonie do piersi i wskazywał w górę, ze łzami w oczach, ale znaczenie tego trudno było odgadnąć. O-