Strona:J. B. Dziekoński - Sędziwój.djvu/118

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Niech pan wybaczy — odparł smutnie służący, a nakładając węgle, mówił dalej, jakby sam do siebie — W przeszłym tygodniu odebraliśmy ostatnie nowiny z domu. Dłużnicy zabrali kopalnie w Kromołowie. Ostał się jedyny już dom po rodzicu w Krakowie i ten wynajęty; powróciwszy, trza będzie pod cudzym dachem szukać schronienia. Ha! ciężko odpowie przed Panem Bogiem, kto tam wynalazł to grzebanie i dmuchanie w ogniu. A ocierając rękawem łzy, poprawił żaru.
— Już sztaba rozpalona, aż biała.
Sędziwój otworzył złotą puszkę, dostał z niej kawał czerwonej szklistej masy, odłupał ziarnko mniejsze od maku, zawinął je w żółty wosk i puścił na żelazną sztabę tak, iż w podłuż niej spłynęło; i na nowo pokryć żarem i miechem dąć kazał. Służący, oswojony z doświadczeniami alchemicznemi, próbę jednak tego rodzaju pierwszy raz widział, pilnie się więc przypatrywał, lecz, gdy żywszy ogień błysnął i oświecił twarz Sędziwoja, puszczając rękojeść miecha, zawołał:
— Jezus Marya! jakże się pan zmienił! ledwo oczom moim wierzę! jakby pan przez tę jedną noc złego ducha oglądał!
Wstrząsnął się młodzieniec na to wspomnienie i cofnął się w ciemniejszy głąb kuźni. Wistocie, ta jedna noc na twarzy jego wywarła większy, choć różny wpływ od kilku lat życia.