Strona:J. B. Dziekoński - Sędziwój.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wysoki, ten książę, co go to pan znasz, spadł, jak z nieba. Nie widziałem nawet którędy, ani jak wszedł; tylko raz zawołał na nich, a rozstąpili się i struchleli, jakby z kamienia. Byłem więcej umarły, niż żywy, dlatego nie pamiętam, jak on mnie wyprowadził, dość, że mnie wywiódł przez karczmę, gdzie były przywiązane oba konie. Tego mi też trzeba było. Noc już zaszła, co tchu więc cwałem za miasto pędziłem; gdyby nie ten pożar, co świecił, możebym i nie trafił. Chwała Bogu, że już się skończyło, a teraz uciekajmy.
— Czy nic ci ten twój wybawca nie mówił?
— Ale, ale, byłbym zabaczył, kazał mi panu powiedzieć, aby pan swego przyjaciela wykupił; ale ja nie wiem, co to znaczy? — A teraz, panie, gdzie pojedziemy? jabym myślał, pozwoli pan słudze radzić, jedźmy do Krakowa; oto w tę stronę, panie, droga do domu.
— Przywiąż teraz konie — przerwał Sędziwój — i rozpal węgle w kuźni; potem tę oto sztabę rozpalisz w ognisku do czerwoności; tylko żwawo.
— Jakto — zawołał przerażony Jan — panicz teraz wraca do alchemiki, teraz w tej porze? — wszelki duch Pana Boga chwali! Panie, Bóg nas ukarze!
— Rób, co ci powiedziałem — odrzekł surowo Sędziwój — albo idź ode mnie.