Strona:J. B. Dziekoński - Sędziwój.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

oto wydrzyj z żyjącej twojej kochanki serce i drgające spal na popiół.
Miserere mei Domine!
Wtem wieko trumny piekło; odrzucił je, złota puszka błysnęła i spleśniały pargamin leżał na wierzchu. W trumnie spoczywały zwłoki Tholdena. Oczy miał otwarte, iskrzące się; rzędem białych zębów szyderczo się uśmiechał. Sędziwój zabrał zdobycz i wyszedł z grobu.
Z obrazu z pod Michała Archanioła spuszczał się po ścianie wróg rodu, jak strumień ławy. Ciało jego przedłużało się, sunęło i powiększało, jak olbrzymi, potworny wąż. Coraz bardziej wyciągał się, jakby końca nie miał; otaczał filary, opasywał grobowce i wił się w nieskończonych splotach. Pierścienie jego ciała, czołgając się, rozszerzały; wśród żeber całe jego wnętrze było przejrzyste. Cały wypełniony był tłumem łudzi, którzy rozpychali ciało potworu. Dzieci i starce, silni mężowie i kobiety w okropnych konwulsyach szaleństwa wściekłości i bólu z pokaleczonymi członkami, połamani, gryźli się nawzajem; a potwór wił dokoła i gruchotał tych, których potknął. Gdy z pomiędzy jego żeber, jak z klatki, wymknęła się i wypadła, która ofiara na posadzkę, wnet rój gadów obrzydliwych rzucał się i szarpał ją w sztuki. Paszcza olbrzymiego węża, od sklepienia kościoła aż do ziemi otwarta, miała w sobie coś ludzko-zwierzęcego; gęsty dym zasłaniał mu twarz, tylko oczy piekielnym ogniem iskrzyły się, jak dwa gorejące piece.