Strona:J. B. Dziekoński - Sędziwój.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Raz rzucił wzrok na młodzieńca i ten zdrętwiał, czuł, iż własna wola go odstąpiła i poruszyć się nie może.
W przysionku kościoła, obok wielkich drzwi, odmalowane były z jednej strony piekło, z drugiej czyściec. Płomienie tych obrazów rozogniły się i malowane postaci zaczęły odgrywać okropne dramata zbrodni, jakich sama myśl dreszczem przejmuje. A w pośrodku tych strasznych obrazów odnawiały się i przypominały Sędziwojowi wszystkie jego myśli złe, jakie tylko kiedykolwiek przeszły mu przez pamięć. Kiedy był dzieckiem jeszcze, śniło mu się raz, że przypadkiem zabił człowieka; i tu malowane postaci, cały ten sen zamieniły w rzeczywistość, i nieopisana trwoga ucisnęła serce młodego alchemika.
A wszystkie, nieprzeliczone roje potworów, gadów, duchów i szkieletów razem poruszyły się żywiej i całą ścianą zaczęły się zbliżać ku niemu. Od sklepień spuszczały się olbrzymie pająki, jakby na linach i nogi, jak maszty wyciągały i wolno lazły ku niemu.
Wróg rodu poruszył wszystkie sploty swego ciała i krwistą dymem ziejącą głowę spuszczał nad niego.
Odezwał się, a wszystkie wyrazy potworu tchnęły niewypowiedzianem szyderstwem i złośliwością. — Zachęcał go do najokropniejszych zbrodni, jakby łoskotanie, każdy wyraz przebiegał żyły młodzieńca; jak wola ciała, tak wola rozumu go opuszczała.