Strona:J. B. Dziekoński - Sędziwój.djvu/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ty, kochanku mój, oddaj mi kamień mędrców, albo chodź w moje uściski...
Już czuł gorący oddech potworu, już paszczy rękąby dosięgnął, a oczu nawet zamknąć nie mógł. Wtem wróg rodu jeszcze raz odezwał się do niego: ale tych okropnych wyrazów niepodobnaby powtórzyć, — młodzieniec oddałby nie tylko kamień mędrców, lecz życie, aby ich nigdy nie był słyszał...


∗             ∗

Sędziwój obudził się i wszystko, co widział, co czuł, zdało mu się okropnym snem. Jeszcze tylko w całem ciele pozostało jakieś osłabienie. Spojrzał dokoła siebie, spoczywał obok filaru w tymże kościele. Rano było, organy odezwały się; brzmiały głęboko, poważnie i, jak echo odbijały się w piersiach młodzieńca. Z tem brzmieniem wstępowało w niego nowe życie: nowa moc. — Łagodne słupy światła wpadały przez kolorowe szyby wysokich okien na posadzkę, i oświecały kręgami jasności smętne i poważne marmurowe posągi, leżące na grobowcach; zdawało się, że śpią łagodnie. Aniołki z obrazów uśmiechały się niewinnie. Przez otwarte drzwi świątyni widział jasny błękit nieba i ludzi krzątających się około życia. Nabożeństwo zwabiało coraz nowych przychodniów. Mimowolna łza zrosiła jego oczy; świeży powiew ranku go doleciał; odetchnął rozkosznie pełnemi piersiami.