Strona:J. B. Dziekoński - Sędziwój.djvu/29

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kłótni, łacińskich i greckich przydomków nie oszczędzano, gdy wtem drzwi się otworzyły i na widok wchodzącego wszyscy umilkli. Nieznajomy zbliżył się do klęczącej córki i, dotknąwszy lekko po ramieniu, rzekł:
— Arminio! — powstań — jeszcze jest nadzieja. Później postąpił do chorej, usiadł na łóżku, potarł jej skronie rękoma, z stojącego obok stolika wziął puhar szklany, wsypał do niego ze złotej puszki trochę proszku czerwonego, nalał wody i przytknął do ust chorej, mocno się w jej oczy wpatrując. Lekarze stanęli półkołem, żaden nie śmiał przemówić, chociaż przed chwilą zgadzali się wszyscy na to jedno, że woda zabiłaby pacyentkę. Ta zaś, spragniona gorączką, długim ciągiem wychyliła napój. Głowa jej opadła na poduszki. W przezroczystej, jak alabaster, twarzy wewnętrzny płomień życia na nowo się rozpalał. Córka z założonemi na piersiach na krzyż rękoma, z bojaźnią, wpatrywała się w nieznajomego.
Chora od tylu dni raz pierwszy zasnęła. Nieznajomy postąpił parę kroków, puścił szklany kubek na kamienną podłogę, iż się rozprysnął na sztuki i wolnym krokiem już miał opuścić mieszkanie, gdy niemy dotąd Bodenstein, przypatrujący się chorej, pierwszy jakby się ocknął i z nadętą miną zawołał:
— Poznałem cię! napróżnobyś się przedemną taił — witam cię, szczęśliwy posiadaczu panaceum życia, sympatya moja nie myli