Strona:J. B. Dziekoński - Sędziwój.djvu/219

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

stał Sędziwój i trwożliwym wzrokiem wpatrywał się w leżącego.
— Ty nie umrzesz, nie opuścisz nas, — mówiła z cicha Arminia — dotąd nie byłeś słaby, tak nagle — ja nie pojmuję; przecież sam umierających leczyłeś... i płacz nie pozwolił jej mówić dalej.
Kosmopolita uśmiechnął się łagodnie, i słabiejącą ręką biorąc za dłoń, drugą rękę podał Sędziwojowi i rzekł:
— Wspominajcie mnie czasem; gdy ofiara się spełni, i już między wami nie będę, starajcie się, aby próżną nie była...
Lecz Sędziwój coraz więcej pomieszany zawołał:
— Jeżeli istotnie śmierć twoja tak blizka, więc cała twoja sztuka była udaniem! więc chlubiłeś się potęgą, której nie posiadasz? cała cudowność, którąś żył otoczony, i eliksir są złudzeniem, bo inaczej czyżbyś umierał? Dlaczegóż chcesz unieść do grobu tajemnicę? — Teraz czas, możesz mi ją powierzyć; bogaty doświadczeniem, przysięgam, nie wyjawię nikomu, a na złe użyć już nie potrafię! — przecież zgon twój zada wyraźne kłamstwo twojemu życiu! widzę, iż tajemnica robienia złota jest prostą receptą i, jeżeli nie chcesz skonać, obarczony przekleństwem, wysłuchaj i wyjaw mi sposób robienia kamienia mędrców.