Strona:J. B. Dziekoński - Sędziwój.djvu/90

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

sisz, zbyt wysoko rosną i te lodowce byś przebył, a nie ochłodziłyby twojego tchnienia. Na ich szczycie chciałbyś się piąć jeszcze wyżej, dokąd tylko orle skrzydła doniosą — i nigdziebyś nie znalazł pokoju. Póki pora, wróć się, zapomnij o mnie.
— Więc nazwę cię oszustem, a całą twoją władzę i mądrość występkiem! Bo, jeśli wiesz istotnie, jakiś wpływ wywarł na mnie i teraz unikasz, to chyba chciałeś mnie uwieść lub władza twoja dalej nie sięga!
— Wiem — odrzekł spokojnie Kosmopolita — iż ten duch niespokojny, prędzej, czy później samby się w tobie obudził. Moje spojrzenie rozbiło tylko w tobie iskry, które wyobraźnia z większą szkodą późniejby rozpaliła. Ty zewnątrz siebie szukasz winy, a lękasz się spuścić w głębię własnej duszy i tam samotnie stoczyć walkę i uśmierzyć zło, które cię niepokoi...
— Póki ciebie nie widziałem — rzekł Sędziwój — póty jeszcze nie mogłem mieć nadziei zostania szczęśliwym; miłość i nauka starczyły mi za świat. — Po co żeś mnie przekonał, że jest świat wyższy, o którym wątpiłem; stanąłeś na drodze mej miłości, zniweczyłeś urok nauki, jakem ją dawniej pojmował... Dlaczegóż broniłeś mnie od niebezpieczeństw w ten sposób, iż obrona ta zgubniejszą mi się stała od samego niebezpieczeństwa...
— Odwieczne prawa, którym podlegam —