Strona:J. B. Dziekoński - Sędziwój.djvu/22

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pani w głębokim śnie pogrążona. Namyślał się chwilę, czy ją ma zbudzić, gdy ta przez sen poczęła rozmawiać. Płacz jej, bezsilne łamanie rąk i głos głuchy, ponury, a boleść na śpiącej twarzy tak żywa, jakby ciało jej zostało na ziemi, a dusza na innym świecie, nie z ludźmi rozmawiała, przeraziły służącego. Przybliża się do łoża, chcąc jej przerwać niespokojny spoczynek, gdy wtem nagle, na górze, jakby jakie ciężkie ciało upadło na podłogę, a w tejże chwili żona alchemika porwała się ze snu, z przeraźliwym krzykiem; szeroko rozwierając oczy, z wyrazem najokropniejszego przestrachu, zawołała:
— Mąż mój nie żyje! — jednym skokiem pobiegła do kolebki i, tuląc małą dziecinę, konwulsyjnie wyjąkała: „O, Boże! córka moja przeklęta!“ — i padła zemdlona.
Na ten nocny rozruch powstała i stara służąca, panią orzeźwiono, na górze było cicho. Gdy się tam ze światłem udano, drzwi praconi były otwarte, pełno dymu, a na ziemi leżał alchemik umarły. W ręku trzymał zwój pergaminowy, w drugiej dłoni, na piersiach miał złotą puszkę i tak też pochowanym został. Ostatni ten akt jego życia, rozgłoszony, nie zbliżył ludzi do wdowy. Dawni jej znajomi jeszcze żywi, mieli do niej urazę, pospolitą między poczciwymi ludźmi, jak śmiała zostać, ona, biedniejszą, szczęśliwszą, a taką była w ich oczach, bo była bogatą. Jakkolwiek pracownia