Strona:J. B. Dziekoński - Sędziwój.djvu/214

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Kosmopolita opuścił głowę, a kiedy ją podniósł, ostatni cień tęsknoty znikł z jego czoła.
Jasne, nadzmysłowe widzenia rozchwiały się w jego duszy; lecz pozostawiły ślady świetnego swego pobytu, a dokoła niego powietrze, jakby drżało z rozkoszy. Bo dusze całkowicie oderwane od ziemi, odwiedza anioł wiary; samotność, przestrzeń przesiąkają jego blaskiem; on nawet ciemny grób ozdabia świętem promienistem kołem.
I stanął na wysokim ganku, wznoszącym się nad spokojnem miastem.
Pod cichymi dachami, niejeden sen kłóciły niespokojne żądze, w niejednem sercu burza huczała dzikimi tony, lub gwałtowne namiętności czyhały na zbudzenie się ludzi; a wszystko, co się jego oczom przedstawiało, było pełne ciszy i spokoju, jakby pod błogosławieństwem letnich promieni księżyca, i dusza jego, uniesiona poza granice człowiekowi przeznaczone, oglądała tylko spokojne, pełne błogości cuda stworzenia. Stał samotny, myślący; chciał jeszcze posłać ostatnie pożegnanie cudownemu swemu życiu.
Przebiegając wzrokiem niezmierzone obszary przestrzeni, podziwiał subtelne kształty, z którymi tak często podzielał rozkoszne harmonie radości. Przechodziły, płynęły, tłumem, szeregami skupione, to znów rozpierzchając się wirowym tańcem, zataczały czarowne kręgi i koła wśród gwiaździstej ciszy. Żyjące świa-