Strona:J. B. Dziekoński - Sędziwój.djvu/138

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się beczki smoły; od miejsca, gdzie niegdyś była brama, do głównego wejścia, rozpięty był wielki ponsowy jedwabny namiot; ziemia pod nim czerwonem suknem usłana, boki otwarte, otoczone pomarańczowemi, laurowemi i cyprysowemi drzewami, a krwawe światło, przedzierające się przez te zbytkowne krzewy białym okryte kwiatem, ponuro oświecało niedalekie grobowce i mogiły cmentarza. Oba okna obok drzwi wychodowych, ustrojone były dywanami, kwiatami, festonami bogatych materyi i mnóstwem lamp kolorowych; z pośrodka okien biły wytryski wina i, szumiąc, mieniąc się w świetle, spadały w wystawione wielkie konchy wyzłacane. Dokoła chciwa tłuszcza tłoczyła się, rozbijała o kosztowny napój; nasyceni, jak na pobojowisku, cokolwiek dalej pomiędzy grobami spoczywali na trawie.
W klasztorze, którego i pożar nie oszczędził, zamiast dachu, tylko gdzie niegdzie sterczały opalone belki. Wielkie okna, pozbawione szyb i ram, zasłonięte były przejrzystemi oponami, w środkowych salach, gdzie się uczta odbywała; w dalszych skrzydłach gmachu, pustych, sczerniałych, tylko księżyc smutnie świecił przez wszystkie otwory.
Przed dziedzińcem turkot zajeżdżających karoc, wołanie pachołków, trzymających konie, okrzyki ludu, dzikie śpiewy pijanych, mieszały się w jeden hałas, dziwnie z pierwszem