Strona:J. B. Dziekoński - Sędziwój.djvu/85

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

smopolita. Ze zwykłą powagą i spokojnością przystąpił do stołu, zagasił lampę i z wydobytej kryształowej flaszeczki prysnął jakimś płynem na portret Tholdena, a później, wziąwszy za rękę Sędziwoja, cofnął się z nim w głąb, w róg pracowni. Portret w ciemności zaczął jaśnieć coraz żywiej, jakby dziwne jakie światło z niego wypływało; wnet fale tego błękitnego, mdłego blasku wypełniły cały pokój. Sędziwojowi zdawało się, iż ściany komnaty rozszerzają się, oddalają coraz dalej; przedmioty bledną, a on, jakby z niezmiernej odległości tylko przypatrywał się przez lunetę temu, co ma nastąpić. — Czereda siepaczy dom cały przetrząsnęła i na końcu z pochodniami wstąpiła do pracowni; lecz wnet gwar ich ucichł, spoglądali po sobie, a na ich twarzach widać było jakąś wewnętrzną nagłą trwogę. Śmielsi przejrzeli wszystkie kąty pracowni, kilka razy przeszli obok Kosmopolity i Sędziwoja, nie spostrzegając ich; temu ostatniemu zdawało się, iż jakaś gazowa zasłona oddziela go od szukających. W końcu też wszyscy wyszli. Najuporczywszym był Bodenstein.
— To dziwna, niepojęta! — rzekł, wychodząc, do któregoś z pachołków; od dwóch godzin pilnowałem wejścia tego domu; wiem, iż nigdzie nie wyszedł; tu muszą być jakieś czary; mnie strach przechodzi!
Długo jeszcze dom cały przetrząsano, wreszcie, zniecierpliwieni siepacze rozeszli się.