Strona:J. B. Dziekoński - Sędziwój.djvu/186

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

z tortur i nacieraniem przywracano rozciągniętym i pokaleczonym członkom naturalny ich kształt. Stary oprawca z zadziwieniem zawołał:
— On żyje! — dwadzieścia lat już tu pełnię służbę, i nie dziesięciu, ani dwudziestu ludzi przeszło przez moje ręce, a żaden jeszcze z tej ławy, po takiem torturowaniu, nie zeszedł żywy! — To chyba nie ludzka dusza w tym człowieku!...
Męczony zaczął głęboko oddychać, rozejrzał się, jak człowiek ze snu przebudzony, poruszał rękami i nogami, jakby ich doświadczał; odrzucił wstrząśnieniem głowy długie zwoje włosów, spadających mu na oczy. Sędziowie wstali, chcąc się oddalić, wtedy i on powstał: postąpił pewnym krokiem ku nim i głośno, spokojnym, rozkazującym tonem zawołał do Prezydującego:
— Stójcie! jeszcze nie koniec!
Sędziowie spojrzeli się, wzrok jego przykuł ich do miejsca, usiedli.
Kat nawet i siepacze nie śmieli, czy nie mogli się poruszyć.
Pochodnie, rozpalone w żelaznych świecznikach, dziwnym, nienaturalnym blaskiem oświecały posępne twarze sądzących. Zmarszczki na ich czołach wydawały się jakby kreski, wyrokami śmierci znaczone, z oczu ich, patrzał jeden tylko wyraz potępienie.
A wierzyćbyś musiał, iż postaci podobnych w czarne togi owiniętych, oddychających tyl-