Strona:J. B. Dziekoński - Sędziwój.djvu/78

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tej chwili spokoiło jej wzruszenie i napełniało jakiemś trwożliwem uszanowaniem.
— Prawda jest — odpowiadała matce — Kosmopolita jest pięknym, ale on zanadto jest pięknym; ja tylko na obrazach świętych i aniołów widziałam podobnych. On wygląda młodym, a poważny jest jak starzec. On ma w oczach coś takiego, na co ja patrzeć nie śmiem. Kiedy wieczorem siądę w kąciku modlić się i oczy zamknę, strach mnie całą przejmuje: jego twarz i te oczy stają przede mną i świecą mi się w pamięci; napróżno je chcę od siebie odegnać, wtedy z bojaźni do ciebie matko uciekam.
Matka nic nie odpowiadała, w głębi duszy musiała zamykać swoje myśli. Kosmopolita jednak prawie co wieczór bywał u wdowy. Gdy przyszedł, zdawało się, jakoby inne, uroczyste jakieś tchnienie ożywiało wszystkich. Rozmowa jego dziwny wpływ wywierała. Nie dawał on rad, nauk moralnych, ani maksym, obojętne na pozór uwagi nad ludźmi, nad wypadkami, bezpośrednio wpływały do duszy. Powieści jego o dawnych, niekiedy bardzo odległych czasach, jakby ich był świadkiem, nosiły urok żywego słowa, zupełnie różnego od opisów historycznych; a każde to słowo wywierało niezatarty wpływ na słuchających. Każdy czuł się lepszym, dumniejszym z tego, iż jest człowiekiem; jakaś błoga radość napełniała serce, zdawało się, że wszystko dokoła od-