Strona:J. B. Dziekoński - Sędziwój.djvu/79

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dycha szlachetnością, której widomem ogniskiem był Kosmopolita.
Sędziwój oprócz tego widział jeszcze w każdym wyrazie Kosmopolity wyższego ducha, drugie ukryte znaczenie, którego się domyślał, nie mogąc zrozumieć. Pomimo wszelkich usiłowań nie mógł znaleźć sposobności wypytania go się o ostatnie wypadki, o los Adeli i Rogosza. Dręczony niespokojnością, miotany tysiącem uczuć, postanowił pewnego wieczoru koniecznie rozmówić się z nim. Późno już było, Kosmopolita nie przyszedł.
Wdowa, po udaniu się Arminii na spoczynek, śmielsza, niż zwykle, jakby koniecznie potrzebująca wylania się, współczucia, opowiadała Sędziwojowi o swoich nadziejach i troskach.
— Bodenstein — mówiła — od czasu, jak stanowczo odmówiłam mu ręki Arminii, bywa u nas tylko pod pozorem dowiadywania się o mojem zdrowiu; ale szatański uśmiech tego człowieka i jego złośliwość każą mi się wszystkiego złego po nim spodziewać. On ze wszystkimi łotrami tutaj związany, a ja sama jedna czy zdołam zasłonić od jego sideł córkę i siebie?
— Dopóki Kosmopolita czuwa nad wami — rzekł Sędziwój — nie wierzę, aby ten brudny i próżny Paracelsista był wam w stanie szkodzić, aby się ośmielił...
— A jednak — dodała posępnie wdowa —