Strona:J. B. Dziekoński - Sędziwój.djvu/65

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ci przyszła, abym, słuchając cię, wpadła w przepaść poniżenia i wstydu!
— Ja czytałam, mnie opowiadano, ja wierzę w to, że miłość nie jest wieczystą, że miłość wasza prędzej niknie od naszej; a gdyby tak się stało, gdyby od ucieczki połączonych miłość nasza znikła, czy nie pomyślałbyś sam, spojrzawszy na mnie obojętnie: to jest kobieta, która opuściła ojczyznę, wyrzekła się swego nazwiska, swojej rodziny, wzgardziła religią, zdeptała wszystkie stosunki, aby dogodzić chwilowej żądzy i namiętności! — Czy nawet wtedy nie pomyślałbyś: ona, wyrzekając się własnego szczęścia, zagrodziła mi do szczęścia drogę! Możebyś przeklął chwilę, w którejbym przystała na porzucenie tego zamku moich przodków.
— O, masz słuszność! jeszcze pora przypominać mi, że związek nasz jest występkiem. Trzeba strzedz się świadków; ale, jeśli tak jest, to zakryj to niebo, aby przysiąg naszych nie słyszało, aby gwiazdy nas nie błogosławiły, bo jutro może do nich przylgnąć wyrzut krzywoprzysięstwa.
— Drogi! tyś zawsze dziki, gwałtowny, moją roztropność i obawę stracenia cię karcisz tak krwawo, ale zechciej pamiętać, co nas rozdziela: religia, majątek, urodzenie! — to przepaść do przebycia, a ja tak słaba!
— O, jak rozumnie! ta chłodna rozwaga honor ci czyni! gdy mnie wszystko pali, wre,