Strona:J. B. Dziekoński - Sędziwój.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jak gotuje się świętokradzką rękę podnieść na groby, możeby ze łzami w oczach błagała go.
I obawiał się spojrzeć obok siebie, aby bladej twarzy umierającej matki nie ujrzeć.
Dwa razy chciał się przeżegnać i nie śmiał; zdawało mu się, iż zdrętwiałą ręką poruszyć nie może; wtedy zimny dreszcz przebiegał go przez wszystkie nerwy.
Na obrazie anioł się poruszył i szatan zwinął się pod jego mieczem. Młodzieniec przywołał całą męską odwagę do duszy, otrząsł się, ale szum dokoła niego nie ustawał. Koło grobowców rozpoczynały się jakieś ciche szepty i śmiechy; tylko ponure mruczenie modłów za umarłego ją głuszyło. Wreszcie, wszystko się uciszyło; księża znowu po jednemu szeregiem wychodzili, przyklękali przed wielkim ołtarzem i niknęli w czarnych drzwiach kurytarza. Ciemność zupełna ogarnęła kościół, a w uszach młodzieńca brzmiały tylko słowa modlitwy:
Miserere mei, Domine!
Sędziwój powstał; wziął lampę stojącą na trumnie i poszedł szukać grobu Tholdena. Na filarach, na ścianach, pełno było kamieni grobowych. Zaczął czytać napisy na marmurach, na ścianie, ale, przeglądając jeden za drugim, zdawało mu się, że coraz nowe wyrastają ze ściany, przesuwają się, przemieniają, a nigdzie niema szukanego. Rozpoczyna od początku pracę. Światło lampy błękitnego nabrało