Strona:J. B. Dziekoński - Sędziwój.djvu/149

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

czął więc pieniądze fałszować. Złapali go na uczynku i powiesili w Bazylei.
— A syn jego? — przerwał Rogosz.
— Poczekajcie tylko, jakie było dziwactwo Sędziwoja. Chłopak ten miał lat może osiemnaście; to sam wiek do rozpust i zabaw. Pośród takiego zbytku, on go jak najskromniej, prawie skąpo trzymał, pieniędzy mu do rąk nie dawał, i tylko go uczyć kazał i samotne godziny całe z nim na rozmowach trawił. Otóż nic dziwnego, że kowalczyk gorąco zapragnął pieniędzy. Jeszcze to było w Pradze, przechodzimy raz przez most, ciżba dworzan i ludu tłoczyła się, aby zobaczyć cudownego człowieka, gdy Sędziwój ni z tego, ni z owego zdejmuje trzos z siebie, pokazuje, że pękaty od złota i klejnotów i, ciskając go w wodę, odzywa się głośno, kto trzos ten dobędzie, weźmie go sobie, i drugie tyle dostanie nagrody.
— Znalazł się kto? — zapytał Rogosz.
— Nim Sędziwój dokończył mówić, już wychowaniec jego, najbliżej stojący, rzucił się z mostu, a rzeka była mocno wezbrana.
— Wydobył trzos?
— Gdzież tam! wpadł w wodę, jak kamień, i nie pokazał się więcej. Ale jak tylko wskoczył, pierwszy raz widziałem w oczach szalonego Alchemika zabłyszczały dwie łzy. Długo patrzał na szumiące nurty w milczeniu, aż gdy wreszcie nie było wątpliwości, że chłopak utonął, wtedy rzekł: