Strona:J. B. Dziekoński - Sędziwój.djvu/74

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ków od siebie ujrzał i kiedy Rogosz, wychodząc z wąwozu, z nim się złączył.
Pięciu konnych, ciężko uzbrojonych z podniesionymi mieczami, na dwóch pieszych z lekkiemi szablami, zdawało się nawet nie przypuszczać bitwy, byłoby to proste morderstwo. Polacy, współcześnie, bez powierzania sobie nawet myśli, obejrzeli się wkoło, szukając oparcia. Nad brzegiem skały przepaści, ogromna jodła pochylała naprzód długie swoje konary; lecz, aby do niej dopaść, musieliby jeszcze skrócić i tak już blizką drogę napastnikom. Jeden z tych, na czarnym koniu, z czerwonemi piórami na wielkim kapeluszu, dopadał do drzewa, jedynego ich sprzymierzeńca.
Zguba była widoczną; gdy wtem nagle zjawił się niespodziewany obrońca. Jakby z ziemi wyrosła, przed pędzącym koniem stanęła czarna postać pośród drogi, jak posąg. Koń, przestraszony zjawiskiem, skoczył w bok, jeździec się zachwiał, koń wspiął się w tył, jakby niewidzialna zapora przed nim się rozciągnęła, podskoczył i jeździec stracił równowagę, pochylił się i upadł, a wolny rumak bujał już daleko po polu. Reszta konnych wstrzymali biegu.
— Tam są, pod drzewem! — wołał podnoszący się z ziemi rycerz — rąb! zabijaj!
Teraz dopiero Sędziwój i Rogosz poznali w stojącym na drodze obrońcy majestatyczną postać Kosmopolity. Stał nieruchomy, z założone-