Strona:J. B. Dziekoński - Sędziwój.djvu/237

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

składu tego cudownego proszku. Każda okruszyna kamienia mędrców była dla niego skarbem; lecz tylko o tyle, o ile rozumiał, iż mu się uda ją rozebrać. Coraz mnożąc, wynajdując nowe doświadczenia i próby, łudził się namiętną nadzieją, jak gracz, owładnięty szałem, który w czasie gotów duszę stawić na kartę i nie wierzy, iż może ją przegrać.
Sknerstwo nieopisane ujęło go w swe szpony. Targował się uporczywie z żoną, ze służącym, gdy szło o poświęcenie na nieodbite potrzeby życia trochę złota, które w ogniu i kwasach chemicznych pełną ręką niweczył. Żona Sędziwoja nie dbała o złoto, nie dbała o nędzę, ale tylko dla siebie, bo, gdy wspomniała los, czekający ich syna, wtedy była blizką rozpaczy.
W czasie jesieni, w rocznicę urodzin dziecięcia, Arminia postanowiła pomimo tyle razy powtarzanego odzywania się, silnie uderzyć umysł męża i jeszcze raz zaklinać go o powrót do świata, powrót do miłości. Niepamiętna, iż sama doświadczyła, że uczuciom nie można rozkazywać; gdy raz ulecą, nikt ich nie zdoła wrócić do pierwszej mocy.
Z niecierpliwością oczekiwała początku dnia, wyglądając co chwila, rychło zgaśnie krwawy płomień, świecący w laboratoryum. Mąż jej trzecią noc już tam przepędzał, nie powracając do domu. Zorza zwiastowała wschód słońca, ptaki radośnie się odzywały, natura