Strona:J. B. Dziekoński - Sędziwój.djvu/238

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

cała wesoło budziła się, tylko w duszy Arminii smutek na ten widok powiększał się. Nie mogąc wytrzymać udręczenia, wziąwszy dziecię na ręce, udała się do pracowni.
Przestępując próg nienawistnej komnaty, w której z kłębami dymu szczęście jej ulatywało, myślała, iż idzie po wyrok śmierci, tuliła do łona syna, jakby uścisk matki mógł go ochronić od zguby.
Otworzyła drzwi; cichość, panująca wewnątrz, przeraziła ją.
Mąż jej, schylony przy stole, nad księgami, przypatrywał się naprzeciw lampy naczyniu szklanemu dziwacznego kształtu, napełnionemu płynem ciemnego koloru. Sługa przy ogniu pieca chemicznego, także zamyślony, nie spostrzegł wejścia żony swego pana.
Arminia lekko dotknęła się ramienia Sędziwoja, ale ten, nie unosząc głowy, mówił do siebie przytłumionym głosem:
— Dwieście jeden dni i nocy tak uciążliwej pracy dziś kończy się! — Wielki Walentynie, twój geniusz ożywia Alkahest. — Jutrzenka wszechwładnego słońca wschodzi nad tajemną tynkturą — dzisiejszy dzień powinien oświecić wskrzeszenie potęgi Trysmegista!
— Mężu mój! — odezwała się z trwogą Arminia.
— Nic nie opuściłem — mówił dalej alchemik. — W pełni księżyca Dyana opiekowała się zapłodnieniem, fermentacya w łonie no-