Strona:J. B. Dziekoński - Sędziwój.djvu/239

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

cy do światła jasnym strzeliła promieniem; teraz, opiekuńcze duchy, wspierajcie wielkie dzieło.
— Mężu — rzekła głośniej jego żona, wstrząsając go z rozpaczą za rękę.
Sędziwój podniósł głowę, jakby się budził ze snu ciężkiego, i osłupiałe oczy utkwił w pustej przestrzeni. Arminia trzymała naprzeciw niemu uśmiechające się dziecię, które wyciągało drobne rączki do błyszczących metalowych naczyń.
— Mężu! czy mnie nie spostrzegasz? — nie widziszże syna swego, dziś rocznica jego urodzin! — wołała konwulsyjnie przerywanym głosem.
Jeżeli kiedykolwiek tliła w tobie iskierka miłości, obudź się, wyrwij z tych sideł szatańskich! zejdź z tej drogi, która pod tobą tobą się usuwa. — Patrz, jak przepaść blizka! Nie mnie, nie mnie, ale syna swojego ratuj! — Zaklinam cię! Dzieci są świętemi tej ziemi, ich pośrednictwo dochodzi do nieba, Bóg przebaczy ci, tylko nie gub tego, któremu dałeś życie! — Dla mnie bądź ty czarownikiem, bądź szatanem, nie ulęknę się, ale niech tylko mnie jednej grozi niebezpieczeństwo.
— Miłość moja dla ciebie jest najświętszą częścią mojej duszy; ja nie chcę nic wiedzieć, nic umieć, tylko kochać ciebie! — To samo nie pozwoli mi już upatrywać w tobie najmniejszej wady. Ale coby powiedział Bóg, co-