Strona:J. B. Dziekoński - Sędziwój.djvu/25

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wziął się, bądź co bądź, uleczyć matkę Arminii.
Zagadka tej chęci nie trudna była do odgadnienia. Córka wdowy była perłą środ dziewcząt bazylejskich, i Paracelsista znał się na tem dobrze. Lecz sama tylko twarzyczka nie złudziłaby go, na to Bodenstein był za nadto roztropnym. Miarkując z opowiadań i dawnego dobrego bytu Thoeldena, który z jego śmiercią tak dziwnie się odmienił, spodziewał się i wierzył, że alchemik posiadał tajemnicę robienia złota. W pozostałości więc po nim, na której się kobiety nie znały, mógł się znajdować kamień filozoficzny i rękopisma, uczące sporządzenia go. Lekarz więc, rachując swe zdolności tylko chęcią, obiecywał sobie wyleczyć wdowę, małej tylko żądał nagrody od szesnastoletniej Arminii; musiała mu przysiądz uroczyście, iż zostanie żoną tego, kto jej matkę uzdrowi. I gdyby Bodensteina o dziesięć kroków dalej czuć było dymem, winem i siarką, gdyby sto razy był brudniejszy i obszarpany, bez wahaniaby mu przyrzekła to, czego nawet nie rozumiała dobrze w przepełnieniu żalem. Z drugiej też strony medyk rachował, iż, dostawszy w posagu spuściznę alchemika, gdyby kamienia mędrców nie znalazł, to nicby go do przyznania się nie przynagliło, a sława, powiększona wyleczeniem żony i zaślubieniem córki tak powszechnie znajomego alchemika, mogła się stać dla niego prawdziwym sposobem robienia złota. Od kilku przeto dni nawet mniej bywał w karcz-