Strona:J. B. Dziekoński - Sędziwój.djvu/261

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i spokoju ziemi — i uciech, krzepiących nawet nędzarza w jego życiu, — ty, któraś jako samowładna pani całą duszą moją rządziła, dla której straciłem jedyny fałszywy zysk ośmdziesięcioletniej pracy — sławę moją! — dla której jedyna istota, przywiązana jeszcze do mnie, zdradziła mnie! Ty, najświętsza cząstko mej istoty, i ty, teraz poznaję, nie jesteś czystym duchem, wcielona w księgi i w te narzędzia, opuszczasz mnie. — Zrzekam się ciebie na wieki!
Jestem samotny! — ostatnie słowa, łączące mnie z ziemią, pękły! Nie mam nic, czegobym żałował, nic, czegobym się spodziewał.
Jedna wiara w mądrość i miłość przedwiecznych, nieścigłych wyroków odwiedza mnie po tylu latach! — Ach! jakże boleśnie, iż teraz dopiero spostrzegam, że bez wiary byłem igraszką wroga.
I jakiż teraz los mój?
Mistrzu mój, Kosmopolito! oto stoję na granicy dwóch światów! Jeżeli głos mej duszy dochodzi do ciebie, ty zadrżysz; boś mi, konając, kłamstwo przepowiedział! — Gdzież jest ten świat nadziemski, dla którego w piekło rzuciłem ośmdziesiąt lat mego istnienia?
Światło lampy zbledniało; chłodny i wonny powiew poruszył powietrze, i z odległem brzmieniem nadludzkich melodyi, fale żywego blasku, jak pył dyamentowy, wypełniły całą komnatę.
Alchemik już nie był samotnym.