Strona:J. B. Dziekoński - Sędziwój.djvu/260

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

I głośniej sam do siebie się odezwał:
— Świat zewnętrzny! świat wewnętrzny! Jakaż okropna otchłań was przedziela! — Miotany niespokojnym duchem, którego nie sam sobie obrałem, wolałem całe życie rzucić na udręczenie, niż zostać pospolitym, szczęśliwym człowiekiem.
Z młodości rzuciłem się w wir ziemski; przebyłem go cały i widziałem tylko czczość, lodowe góry, rzadkie chwile gorączki i dzikie pustynie; jak zbłąkany wędrowiec, przerażony, wstąpiłem w siebie i ujrzałem ciemną przepaść! — W przestrachu rozpaczy, wiedziony błędnym ogniem, tułałem się, aby wyjść z labiryntu, i wnętrze duszy oświecić prawdziwem światłem! chciałem zdobyć harmonię i, widząc nieszczęścia ludzi, — o szalony! rozumiałem, iż nauką ziemię odrodzić zdołam!
A oto teraz, nad grobem, przebywszy wszystkie cierpienia, jakie na biedną ludzką duszę spaść mogą, straciwszy skarby niezliczone, zużywszy kilka wieków pospolitego życia, wróciłem do tego punktu, skąd wyszedłem, tylko lżejszy, — bo już bez nadziei! — Najszlachetniejsze uczucia, najświętsze zarody mej duszy, w świecie, jak na lawie wulkanu nędzne rośliny, marniały. Wszystko, czegom się dotknął, jak owiane wichrem z pustyni, usychało!
Nauko! dla której poświęciłem kochankę, żonę, syna, — dla której zrzekłem się szczęścia