Strona:J. B. Dziekoński - Sędziwój.djvu/262

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Tysiączne głosy, łagodne, pełne pociechy, to znów groźne, szydercze, grały wokoło niego. Świat duchów zstąpił do ciemnej pracowni, skoro ją prawdziwa wiara ożywiła.
— Umrzyj! — brzmiał głos z lewej strony; — i czegóż się wahasz? — Oto ja, śmierć, przychodzę do ciebie! Nie tych strasznych rysów, w które bojaźliwi i bezduszni stroją moją postać; ale patrz! oto wiecznie młoda, blada, lecz piękna, z wieńcem lilii na głowie, w tysiączne strojna powaby, czekam na ciebie. — Pocałunkiem moim odbiorę ci największe nieszczęście twojej duszy na ziemi: odbiorę ci życie! — moje żądze nigdy nienasycone, a pocałunek mój upaja rozkoszą! — I czegóż czekasz? — oto tysiącznem okiem, z tych trucizn bez liku, z tego gazu węgli i ostrza sztyletu, spoglądam na ciebie namiętnie.
Ziemia ci była złą macochą; ja, śmierć, przyjmę cię, jak oblubienica, w swoje ramiona! — Samobójstwo jest tylko ratunkiem od gorszej zguby; nie trwóż się!
Gdyś wszystko na ziemi wyczerpał, całą nędzę i rozkosz życia, i cóż cię może więcej czekać, jak śmierć? — Pocóż wiec nudne życie z tym ciągłym zapachem grobu i zgnilizny! Lubią do mnie ludzie zbliżać się, przypatrywać, znowu oddalać, aż wpaść w moje uściski zdaje im się rozkoszą niezrównaną. Z głębi przepaści mojej uśmiech wam świeci. — Nieszczęśliwi wędrowcy, na mojem łonie jedyny wasz pokój!