Strona:J. B. Dziekoński - Sędziwój.djvu/263

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— O! wściekle, wściekle! — jąkał starzec — widzieć przez całe życie wyższą, jedyną prawdę, domyślać się sideł i, patrząc na gwiazdy, wpaść w bezdenną otchłań fałszu, spętany piekielnymi więzami czarnego ducha! i całem wysileniem nie módz się wydobyć! — spadać, w czczości lecieć! — Wieki! — Wieczność!
— Stój, bluźnierco! — zabrzmiał głos z góry. — Dobroć przedwieczna jest bez granic. Jest chwila odrodzenia! — Sam szatan spadał, lecz stanął i już się zatrzymał.
Twoja błędna droga, i ta cię może zawieść do celu, bo dla ludzkości żadna myśl człowieka nie jest straconą! — Co myśl stworzyła, to było konieczne!
— Tak! — odezwał się głos szyderczy — piękne twoje myśli! — Pracowałeś na nie dlatego, aby po śmierci, gdy duch twój, przeszedłszy tysiące zmian, jeszcze się nie otrząśnie z pyłu ziemi, aby już dążenia twoje, nawet imię twoje, legły w grobie zapomnienia; a biedny szperacz, chcąc ślad twej ziemskiej wędrówki wynaleźć, będzie zmuszony sto ksiąg przewrócić, sto dni oddychać wzruszonym pyłem zbutwiałych bibliotek, i, aby wreszcie z kilku wspomnień, z kilku wyrazów, na los rzuconych, zbudował obraz twych błędów, twych wahań się, lecz ani jednego rysu do twej fizyognomii ducha. I skreśli twój żywot, jak mapę nieznanych krajów, gdzie granice wyraźne, a wewnątrz pustynie. —