Strona:J. B. Dziekoński - Sędziwój.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nia lat młodzieńczych przechodził w pamięci z kolei, i na każde zniechęcone serce odpowiadało mu bolesnem: Nie! — A przy samym wstępie do nowego życia, stał się dla siebie zagadką.
Nad miastem gęste, ciemne chmury opuszczały się coraz niżej. Przez szczerby ich czasami pasmo bladych promieni słońca, jak przez okno, padnie ukośnie i posępnie oświeci dolinę, a znów nienawistna ciemność ją zasłoni. Zdaleka długie pasy deszczu, jak szarfy spuszczały się z obłoków na ziemię, a świeży chłodny wiatr czasami nagle i krótko przebiegł przez duszące powietrze. Odległy grzmot coraz bliższy i częstszy w głuchem echu gór się rozchodził i gęste wężykowe błyskawice przelatały ponad miastem, a szczyty wież i krzyże iskrzyły się na czarnym tle nieba.
Ten widok zachwycił młodzieńca. Dusza jego mimowolnie radowała się nadchodzącej burzy: zgodniejsza była z tonami jego myśli.
Oddychał pełno i głęboko; cisza nastąpiła zupełna i wszystkie chmury i kłęby nawałnicy połączyły się w jeden czarny całun.
Nagle rażąca jasność rozdarła niebo i jaskrawym połyskiem oblała gmachy miasta, w tejże chwili okropny grzmot się rozległ; piorun uderzył w wieżę kościoła Panny Maryi! — Świetna iskra, jak wąż, obwinęła się spiralnie około wieży i znikła w kolumnadzie u jej podstawy. Zaledwo łoskot gromu rozchwiał się w ciężkiem powietrzu, gdy z otworów wieży i da-