Strona:J. B. Dziekoński - Sędziwój.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

waczny los jego życia rozstrzygnął się na zawsze. Wodząc błędny wzrok po szczytach budowli, ujrzał dach domu, pod którym tyle godzin nadziei razem z dymem uleciało; wspomniał na dziwaczne kamienne ozdoby i jak elektryczne wstrząśnienie przebiegło go; przypomniał sobie postać potworu i skwapliwie odwrócił oczy. Opodal błyszczały wysokie szczyty zamku Wardstein i znowu imię kochanki prawie, jak wyrzut sumienia, odezwało mu się w sercu; a tak każde rzucenie oka przywoływało jeden ustęp z jego przeszłości i wszystkie łączyły się w jeden obraz, jak sen, w którego rzeczywistość nie wierzylibyśmy, gdyby nas wewnętrzny mimowolny głos o jego bytności nie przekonywał.
Dawniej rozumiał, iż wraz z posiadaniem kamienia mędrców, dysharmonia przeszłości umilknie; bo i cóż może zrównać rozkoszy geniuszu, kiedy się wydobędzie z długiej ciemności i mozołu, aby używał światła, sławy i życia — tych owoców swojej potęgi! — Ale młodzieniec czuł aż nadto dobrze, że obca władza nadała mu udział w tajemnicy, a duchowa jej wartość jeszcze od niego daleko. Teraz nowe, nieznane w jego sercu żądze budziły się: jakaś gorączka opanowała go, jak ostrogi rumaka powściąganego; chciałby jak najprędzej zacząć używać swej władzy.
Badał sam siebie, czegoby naprzód żądał, czegoby brakło do szczęścia; wszystkie życze-