Strona:J. B. Dziekoński - Sędziwój.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

chu kościoła wyleciała niezliczona ilość wron, kruków i kawek; czarną chmarą zaćmiła na chwilę ciemne obłoki i rozpierzchała się nad miastem, roznosząc złowrogie wrzaski.
Nad zegarem, u spodu wieży zajaśniało światło, jakby latarni; był to początek zniszczenia; hasło, że się przyjął piorun. Świeży wiatr powiał od zachodu, a wnet też i okna w wieży rozświecały się. Poważne dzwony, wolno, grobowym głosem zaczęły uderzać znak trwogi. Lud, jak z poruszonego mrowiska garnął się zewsząd na plac, lecz musiał zostać tylko bezczynnym świadkiem pożaru; za wysoko się rozpoczął, aby go można było gasić.
Piramida wieży zaczęła wyrzucać wszystkimi otworami długie wytryski płomienia, które z każdą chwilą powiększały się, rosły wśród widomych bałwanów dymu. Hałas powiększał się i tłumy ludu cisnęły do bram miasta. Burza na niebie, jakby dopełniały swego przeznaczenia, uchodziła daleko, kręte słupy dymu wiatr wysoko za nią pędził i grzmot coraz głuchszym się stawał. Płomienie obwinęły i zakryły wieżę, tylko krzyż czernił się na niej. Ogień i wrzawa w przerażający sposób się zwiększały, aż po niejakim czasie wysoka wieża ognista zachwiała się i padła, jak długa na szczyt dachu kościelnego; zawisła w powietrzu parę sekund, i runęła z okropnym trzaskiem na domy, a druzgocące dachy, rozniosła wokoło pożar. Z podstawy jej, uwolnione