Strona:J. B. Dziekoński - Sędziwój.djvu/166

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

znemi sztabami, które na jasnem tle pogodnego nieba, wydawały się jak czarny krzyż. Kilka gwiazd przesyłało drżące promienie obok tego znaku zbawienia, do ponurego lochu. Już trzy dni po pierwszych torturach więzień spoczywał. Wszystko w mieście spało w głębokiem milczeniu, do podziemia dolatywał tylko czasami odgłos warty.
Kosmopolita powstał, zbliżył się do okienka, patrzał długo w ubrylantowane gwiazdami niebo, i utonął w myślach.




I dlaczego synowie światła nie okazują ci się? — dlaczegóż współwyznawcy wielkiego bractwa głuchymi są na twe wezwania? — kabalisto, czy czary twoje są już bezsilne? — Bledniesz, serce twoje drży. Nie takim byłeś niegdyś, kiedy duchy światłości posłuszne były twoim rozkazom! Nie zioła to, nie czary, nie słowa tajemnicze, ale dusza rozkazuje dzieciom eteru, a dusza twoja ustąpiła swego berła miłości — miłości ziemskiej, której córką jest śmierć.
O młody Chaldejczyku, pomimo niezliczonych wieków twego życia, równie młody jak w owych czasach, kiedy nieczuły na piękność nieczuły na rozkosze, słuchałeś na odwiecznej wieży ognia, harmonią gwiazd, nauczającą cię ostatnich tajemnic, zwyciężających śmierć, a teraz boisz się śmierci? Nauka więc twoja jest